Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa (dla bibliotek .txt) 📖
Justyna Orzelska, uboga szlachcianka, zraniona z powodu nieszczęśliwej miłości, zakochuje się w Janie Bohatyrowiczu. Choć pochodzi z niższej warstwy społecznej, jest przedstawicielem rodu z wieloletnią tradycją. Opowiadania Jana o przodkach, biorących udział w powstaniu styczniowym, wzbudzają w Justynie silne uczucia patriotyczne.
Mezalians oraz pamięć o powstaniu styczniowym to główne osie powieści, która obejmuje również opisy obyczajowości i natury, rodowe legendy oraz różnice między warstwami społecznymi. Powieść Nad Niemnem ukazywała się na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” przez cały rok 1887, w formie książki została wydana w 1888 roku.
Eliza Orzeszkowa to jedna z najsłynniejszych pisarek epoki pozytywizmu. W swoich dziełach realizowała postulaty epoki takie jak praca u podstaw, asymilacja Żydów, emancypacja kobiet, ale także podejmowała tematykę patriotyczną, głównie związaną z powstaniem styczniowym.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa (dla bibliotek .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Niechaj mnie Fabian wielkimi panami oczu nie wypieka... ja ich dwadzieścia lat nie widziałem i do śmierci już pewno nie obaczę...
— Wszystko równo. Czego się człowiek za młodu nauczy, to i na starość mruczy — dojadał głos zza płota.
Wtem niewielki, kudłaty pies z żółtą sierścią i wydłużonym tak jak u lisa pyskiem, który dotąd spokojnie leżał na rozrzuconej przed stajnią słomie, zerwał się i z głośnym szczekaniem ku ogrodowi poskoczył. Z ogrodu na dziedziniec wbiegła para koni, ciągnąc za sobą pług w ten sposób, że łatwo mógł zaczepić o płot albo świron i zepsuciu ulec. Człowiek w baraniej czapce głowę podniósł.
— A toż co? A gdzież Janek? — na widok samopas pędzących koni żywiej przemówił.
Ale w tejże chwili za czepiającym się już płotu pługiem przyskoczył Jan, bez czapki, która w ogrodzie na trawie leżała, zaczerwieniony i zdyszany. Jednym zamachem rąk pługowi nadał właściwy kierunek, lejce podjął i konie, które głosowi jego posłuszne były jak dzieci, przed stajnią zatrzymał. W mgnieniu oka przy stryju znalazł się i za ramię go pochwycił.
— Stryjaszku! Żeby stryjaszek wiedział, jakie mnie dziś szczęście spotkało...
Ręce jego drżały, głos dygotał — w palcach ściskał kapotę starego, który z rąk grabie wypuścił.
— A toż co? Kto tam w sadzie?
Żółty pies, minąwszy pług i konie, ze szczekaniem wpadł do ogrodu.
— Mucyk! — rzucając stryja wołał za nim Janek — pójdź tu, Mucyk!...
— Daj pokój Mucyku! Kto to taki? Pani jakaś? Czego ona...
Z dłoni sobie daszek nad oczami robił i w głąb ogrodu patrząc, usiłował rozpoznać rysy kobiety, dokoła której zwijał się poszczekując uspokojony już Mucyk.
Jan stryja za rękę chwycił.
— Z Korczyna... panna Justyna. Stryj wie... ta, co to ja stryju zawsze opowiadałem... Niech stryj idzie i przywita się...
Ze zdziwieniem i prawie przerażeniem przygarbiony człowiek cofnął się ku domowi.
— A toż co? — zawołał — z Korczyna... na co? Po co? Dla jakiej przyczyny?...
— Bardzo jej upodobało się u nas, przyszła spocząć... niechże stryj idzie...
Ale stary plecami przyparł się do ściany domu.
— Na co mnie? Nie pójdę... kiedy ją przywiodłeś, to idźże do niej sam...
— Kiedy mnie konie odprząc i nakarmić trzeba! — gwałtownie szeptał Jan i za obie już ręce opierającego się pociągał. — Stryjku, stryjaszku, mój mileńki! Mój rodzony! Proszęż iść... prędko... ona w gościnę do nas przyszła... proszę iść...
— Wariat ty, Janek, czy co? Ze wszystkim jak u wariata oczy błyszczą... czego ty mnie tam ciągniesz?... sam idź!
— A konie! I czy to pięknie, żeby stryj sam gościa w swojej chacie nie przywitał?... Proszęż już iść... prędzej... mój rodzony!...
Bosy i przygarbiony człowiek otulał się swą kapotą, głową w wielkiej baraniej czapce trząsł przecząco, do ściany wciąż się przypierał, ale przemoc, którą ten oszalały w tej chwili chłopak na nim wywierał, była widoczna. Wyrywając ręce swoje z jego dłoni, wpół z gniewem, wpół ze zgryzotą zawołał:
— A puśćże już! Niechajże choć buty wdzieję! Ze wszystkim wariat!
— Pójdzie stryj?
— A już pójdę... ale niech buty wdzieję...
Zniknął w głębi domu: Jan wpadł jeszcze od ogrodu.
— Niech panienka będzie łaskawa, siędzie, zaraz stryj przyjdzie... ja konie odprzęgę...
I rzucił się ku stajni, do koni.
W dużym tym ogrodzie, który był zarazem owocowy, warzywny i kwiatowy, a także łąką i pasieką, znajdowała się jedna tylko ławka, przy ścianie domu pod dwoma oknami stojąca, z wąskiej, na dwu słupkach opartej deski złożona i tak długa, że dziesięć osób rzędem na niej usiąść by mogło. Tuż przed nią wyrastał z trawy szereg sztywnych malw, a nieco na prawo pszczoły nad błękitnymi ulami i różowymi makami brzęczały. Z tej ławki podniosła się wysoka i kształtna kobieta, z głową czarnymi warkoczami owiniętą i śniadą twarzą, o rysach wydatnych, którą rzeźwiące powietrze pola oblało teraz świeżym rumieńcem. Pomiędzy malwami, sama do pysznie rozwiniętego kwiatu podobna, stała w nieśmiałej trochę postawie, a szare jej oczy z dala już wpatrywały się w zbliżającego się ku niej człowieka. Nie był on dla niej całkiem nieznany. Zasłyszała coś była o przeszłości jego, wspólnej z przeszłością Korczyńskich, z tą przeszłością, o której teraz prawie nigdy nie wspominano w Korczynie, lecz której niestarte pamiątki tkwiły w sieroctwie Zygmunta, w wiecznej żałobie jego matki, w położeniu, sposobie życia i posępności oczu Benedykta. Domyślała się także czegoś, czegoś więcej nad przelotną znajomość, co niegdyś zachodzić musiało pomiędzy człowiekiem tym i Martą. Z bliska, pomimo ruchów ociężałych i przygarbionych pleców, mniej staro wyglądał on niż z daleka. Z twarzy jego o rysach ściągłych i regularnym profilu poznać można było, że nie miał więcej jak lat pięćdziesiąt, ale była to twarz cierpiąca i zamyślona, z cerą od słońca trochę zaróżowioną, z zapadłymi policzkami i spłowiałym błękitem oczu. Ze sposobu, w jaki zbliżył się do nieznanej sobie kobiety, z ukłonu, jaki jej oddał, znać było, że dworne obyczaje nie były mu całkiem obce. Uchylił nieco baraniej czapki, lecz wnet ją znowu włożył na głowę.
— Jestem Anzelm Bohatyrowicz — powolnym swym i monotonnym głosem wymówił — przepraszam, że w czapce ostanę, ale taką mam głowę, która lęka się przeziębienia...
Było w nim coś obojętnego i przymuszonego, kiedy dłonią swą dotknął ręki, którą śpiesznie podała mu Justyna. Wzrokiem twarz jej omijał, a pod krótkim, siwiejącym wąsem bladawe jego usta zarysowywały linię surową. Jednak dwornym znowu gestem wskazał ławkę mówiąc:
— Proszę, bardzo proszę sieść i odpocząć...
Sam w stojącej postawie pozostał i daleko kędyś patrząc milczał. Pomimo usiłowań, które czynił, aby okazać się grzecznym i gościnnym, czuć w nim było dzikie boczenie się od ludzi i ukrywane, lecz niepozbyte uczucie niechęci. Spostrzegła to Justyna i ze zmieszaniem zaczęła:
— Przepraszam, że weszłam, ale ogród ten wydał mi się tak świeży i pociągający, a pan Jan tak mnie uprzejmie zapraszał...
Trudno byłoby zgadnąć, czy pochwała jego zagrody albo też poufałe nazwanie po imieniu synowca nieco go rozpogodziły.
— Owszem — rzekł — bardzo dziękuję... Już i nie spodziewałem się takiej promocji82, ażeby kto z Korczyna moją ubogą chatę nawiedził...
Znowu uchylił czapki.
— A jakże miewa się panna Marta Korczyńska? — zapytał.
— Często i przyjaźnie o panu wspomina — żywo odpowiedziała Justyna.
— Być nie może — zaprzeczył — pani tak tylko, z łaski swojej... Tyle lat... Widziałem ja ją... będzie temu lat trzy, w kościele... u! zmieniła się, postarzała... ze wszystkim już insza, jak była.
— Od wielu lat wujowi memu pomaga i ciężko pracuje — wtrąciła Justyna.
Trochę urągliwy uśmiech po ustach mu przemknął i ciszej rzekł:
— A lękała się pracy! Ot, wszystko jedno, pracować wypadło...
Zamyślił się, długą, bladą ręką poprawił nad czołem czapkę i daleko kędyś bladymi oczami patrząc, monotonnym swym głosem wymówił:
— Poranek widział kwitnącą, rumianą, a wieczór babą obaczył...
Czy ta krótka rozmowa zajęła go i ożywiła lub też sposób wyrażenia się Justyny przypomnieniem czegoś dawno minionego pociągał go ku niej — postąpił krok naprzód i na ławce, dość jednak daleko od niej, usiadł.
Wtem zza węgła domu ukazał się Jan, na rozmawiających spojrzał i nie zbliżając się przemówił:
— Stryju, panience sad nasz bardzo się upodobał!
— Chodźże tu! — zawołał Anzelm.
Chłopak widocznie walczył z sobą.
— Kiedyż jeszcze koniom nie wszystek owies zasypałem...
— To idź i zasypuj!
A zwracając się do Justyny, znowu trochę czapki uchylił:
— Bardzo kontenty jestem, że się pani mój sadek upodobał. Wszystko to pochodzi z mego własnego sadzenia i starania. Gdyby pani dziesięć lat temu tu przyszła, obaczyłaby same rudery, badyle, śmiecie i paskudztwo...
Justyna powiedziała mu, że słyszała o jego długiej i ciężkiej chorobie.
— A... a... a... od ko... kogo?
Zdziwił się tak, że aż jąkać się zaczął. Blade oczy jego z wytężeniem w twarzy jej utkwiły.
— Czyżby w Korczynie kto jeszcze o mnie wspo...wspo... mi...
Machnął ręką i prędko dodał:
— A to pewno Janek pani o tym mówił... Żeby nie! Dobrze jemu zapamiętało się to niedołęstwo moje, bo wiele on podtenczas biedy przecierpiał, tego i opowiedzieć trudno... A co to był za defekt, o tym jeden Pan Bóg wiedzieć może, dość, że zwalił mnie z nóg jak kłodę i dziewięć lat bezwładnym i w bólach trzymał... U doktorów radziłem się ze trzy razy, ale nie pomogli i nawet nic zepsutego w ciele moim nie wynaleźli... Mówili, że hipokondrię83 mam... hipokondrykiem mnie nazywali... Duszna to podobno była choroba więcej niżeli cielesna...
Rozgadał się i powolnym, monotonnym swym głosem opowiadać zaczął minione swe cierpienia. Z tego, co opowiadał, i nawet z wielu trwających jeszcze cech jego powierzchowności łatwo można było odgadnąć jedną z tych strasznych chorób nerwowych, które dla samej nauki do określenia i zwyciężenia wielce trudne bywają. Jakim sposobem pochwyciła ona tego człowieka prostego i tak ściśle z życiem natury spojonego, o którym Marta mawiała Justynie, że miał kiedyś postawę dębu i twarz do kwitnącego maku podobną? Widać, że on sam nieraz zapytywał siebie o to, bo w zwykły sobie sposób zamyślając się i kędyś daleko patrząc dokończył:
— Różne na świecie bywają zdarzenia... Bywa to, że człowieka przez pole idącego szkodliwy wiatr obejmie i reumatyzmu albo innej choroby go nabawi. A bywają i insze wiatry, nie te, co w polu świszczą, ale te, co przez drogę życia człowieka przelatują...
Potrząsł głową i kędyś daleko patrzał.
Powolnym ruchem podniósł się z ławki i znowu czapki nieco uchylił.
— To może pani będzie łaskawa sadek mój obejrzeć, kiedy się tak upodobał...
Po niedawno skoszonej i gładkiej jak kobierzec trawie od drzewka do drzewka przechodząc, opowiadał jej wiek i pochodzenie każdego z nich, tłumaczył sposoby hodowania i gatunki.
— To jest bonkreta... a to panny jesienne... to francmadama...84 tam trzy sapieżanki... tam jabłka oliwne, zimowe papierówki... kalwinki... sztetyny...85 a tamten gaik cały śliwowy...
Wyprężenie jego rysów, mające w sobie coś obojętnego i razem bolesnego, miękło i znikało; w bladym błękicie źrenic pobłyskiwać zaczęły nikłe, lecz prawie wesołe iskry. Po Justynie znać też było, że w tej zagrodzie, napełnionej urodzajnością i ciszą, swobodniej i szerzej oddychała niż przed godziną w napełnionym gośćmi salonie.
Znajdowali się właśnie przy sporej grupie śliwowych drzewek i Anzelm opowiadał, w jaki sposób chroni renklody i mirabele przed zimowymi śniegami i mrozami, kiedy Jan wybiegł znowu z dziedzińca i o kilka kroków stanąwszy słuchał przez chwilę ich rozmowy.
— Czy panienka da wiary — zawołał — że stryj to wszystko własnymi rękami zasadził i teraz dopatruje?... Zdaje się taki słaby, a wielką ma siłę i wytrwałość...
Anzelm obejrzał się.
— Chodźże tu, Janek! — po raz drugi zawołał.
Ale chłopak wahał się znowu, to ku dziedzińcowi, to na Justynę patrząc. Widoczne było, że pragnął być tu i tam.
— A kiedyż jeszcze konie napoić trzeba...
— Pewno, że trzeba — odpowiedział Anzelm.
I zwracając się do Justyny, zwykłą sobie powolną i czasem przerywaną mową, ale coraz swobodniej opowiadać zaczął, jak w ciężkiej słabości leżąc, nieraz nawet na świętą Wolę Bożą szemrał za to, że go bezczynnym i niepożytecznym uczyniła; jak gryzł go i przestraszał los tego chłopca, sieroty po bracie, którego źli sąsiedzi krzywdzili i z własności obdzierali, z sieroctwa i dziecinnego jego wieku korzystając; jak na koniec, kiedy już dźwignął się z niemocy, ręce paliły się mu do roboty.
— Już to też dziesiąty rok, jak zmartwychpowstałem i chłopiec mój dorósł... Najpierw od sąsiadów wyprocesowaliśmy to, co nam odebrane było, potem zbudowaliśmy ten oto domek, a potem już wszystko poszło: i pasieka, i sadek. Janek nauczył się pszczelnictwa od jednego takiego człowieka, co sam na naukę do wielkiego miasta jeździł; ja znów od młodu przyuczony byłem do stolarstwa i jego przyuczyłem.
Szerokim gestem zatoczył dokoła:
— Wszystko to jest robota własnych rąk naszych: i ten płot z desek, i ten ganeczek, i ule. W potrzebie najemników do pomocy bierzem, ale sami my rolniki i sadowniki, i pasieczniki, i stolarze... W biednym stanie inaczej nie może być, kiedy człowiek żąda nie tylko nasycenia ciała, ale i tych różnych elegancji i przykrasek, co i niekoniecznie potrzebne, ale dla oczów miłe...
Śmiał się teraz cichym, piersiowym śmiechem, przygarbione plecy prostował; nikłe iskry zlały się mu w źrenicach w spokojny i ciepły promień. Jednak w głębi tego człowieka było coś, co falą smutku czy zniechęcenia rychło gasiło jego wesołość. Pochylił znowu głowę, przygarbił się i powoli dodał:
— Wszystko to jest doczesność i znikomość. Nie na takie roboty człowiek patrzył, a wniwecz poszły; nie takimi nadziejami karmił się, a najadł się trucizny... Każda rzecz na świecie jak woda przepływa, jak liść na drzewie żółknie i gnije...
Patrzył w ziemię, mówił to monotonnie i coraz ciszej; można byłoby myśleć, że słowa te były pacierzem, który odmawiał od lat wielu, po wiele razy co dzień i może co nocy. Powoli jednak podniósł twarz i daleko patrzeć zaczął.
— Ale nie każdy ma jednostajną łaskę u Boga i jeden więcej, drugi mniej szczęśliwości na tym świecie użyje. Może z tego wszystkiego Janek, dzieci jego i wnuki słodko i mile korzystać będą... Do tego — dodał — każdemu gniazdo swoje miłe, a osobliwie nam...
Tu wzrok jego przesunął się po twarzy Justyny.
— Panowie to co inszego — dokończył — do wielkich miast jeżdżą, za granicami przemieszkują, różne zabawy i rozkosze mają... A dla nas co? Dla nas ani Paryżów, ani honorów, ani pięknych muzyczek, ani wesołych asamblów86 nie ma. Gniazdo nasze — wszystko nasze... i dla tej przyczyny trzymamy się jego zębami i pazurami.
Justyna spuściła oczy. Było w nim znowu coś niechętnego i trochę urągliwego, kiedy słowa te wymawiał, a przed jej wzrokiem, nie wiedzieć czemu, stanął w tej chwili młody człowiek w ubraniu żurnal mód
Uwagi (0)