Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖
- Autor: Władysław Łoziński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Łoziński
— Weź ty noża i rżnij, rżnij, wolę, abyś mnie zarzezał od razu, kiedy mojej zguby żądasz!
Wtedy pan Goryczka jął także okrutnie sapać i gwałtem się rozbierać; pas rozwiązał, skórnie193 wyzuł, żupan o ziemię rzucił i wołał:
— Bierz sobie, bierz, wszystko bierz, i koszulę weź, kiedyś się uwziął do gołego mnie obedrzeć!
Ale wołając tak, żupana z oka nie spuszczał i ledwie go rzucił, zaraz się podnieść kwapił i kieszenie macał, czy co nie wypadło. Po czym obaj rzewliwie płakać, a potem znowu rachować, a w końcu przepraszać się wzajem i całować zaczynali.
Świat był dla mnie cale nowy, bom go mało jeszcze znał, a ciekawy byłem bardzo już z urodzenia, tedy oczyma jakbym go ciągle jadł, dziwowałem się wszystkiemu, com jeno nie widzianego, a nie słychanego przedtem — teraz i widział, i słyszał. A ku największemu podziwieniu mi było, kiedy dojeżdżałem do Kamieńca, bo jest co widzieć i czemu się dziwować w tym znacznym mieście, takim warownym, że go siła ludzka nie dobędzie194. Z daleka je widać, jako na ostrej skale zamek ku niebu sterczy, a dokoła zabrzeżyste skały miasta pilnują, a pod tymi skałami rzeka Smotrycz szumi, tak że chyba ptak się tam dostanie, a Tatar i Turek ani się pokusi, aby miasto takie szturmować. Powiadał pan Harbarasz, że temu dwa lata, kiedy nasi z Turkami pod Chocimem staczali boje, tedy sam sułtan, czyli cesarz turecki, Osman195, z wojski wielkimi pod Kamieniec poszedł, aby go dobywać, a kiedy obaczył tę warownię, rzekł: „Bóg sam ten zamek zbudował, niechże go Bóg sam dobywa” — a tak odszedł, nic nie wskórawszy.
Powiadają, że w tym Kamieńcu jest loch podziemny, który pod całe miasto z zamku idzie, a z miasta popod Dniestr, aż do drugiego zamku w Chocimiu, który już nie w polskiej, ale w wołoskiej ziemi leży. Prowadziła nas droga na ten Chocim; przeprawiliśmy się przez Dniestr z brzegu polskiego na wołoski — i tak rozstaliśmy się z miłą ojczyzną, bo tu się zaczynały już cudze kraje, wprawdzie jeszcze chrześcijańskie greckiej religii, ale już pod władzą cesarza tureckiego, któremu książęta tej ziemi, co ich hospodarami zowią, haracz roczny płacić muszą i na każdy rozkaz jego z wojskiem się stawić, i za jego podłe sługi się uważać, a on, jak mu się taki hospodar nie spodoba, to go wypędzi, a czasem jedwabnym stryczkiem przez swoje posłańce udusić go każe.
Zamek chocimski na skale zbudowany, pamiętny będzie po wieki sercu polskiemu, a jam tak nań patrzył, jakoby dziecko patrzało, kiedyby mu się nagle pokazało to na jawie, co mu niańka opowiadała. Albowiem nasłuchałem się jeszcze w Podborzu o chocimskiej wojnie, kiedy to z niej żołnierze wracali, jako już na swoim miejscu mówiłem, potem we Lwowie od pana Heliasza i od pana Dominika, i od mendyczka, a w końcu też i od biednego pana Grygiera Niewczasa, który tam od trwogi na umyśle poszwankował; nasłuchałem się takich dziwów, że aż się bajką zdały, chociaż to sama szczera prawda była, bo ano czy to nie dziw i nie cudowna moc chrześcijańskiej cnoty i męstwa polskiego, że na tych tu polach chocimskich, które teraz Bóg własnymi oczyma widzieć mi dał, jeden Polak na siedmiu Turków odważnie szedł, z siedmioma sam jeden wojował i siedmiom sam jeden się nie dał, ano, co większa, do syta się jeszcze ich nabił. Bo owo tak było, że sam sułtan Osman na tę wyprawę z okrutnymi wojskami ruszył; 400 000 wojska pod sobą miał i armat mało co nie 300, i 10 000 wielbłądów z żywnością, z prochami i kulami, a naszych razem tylko 60 000 było, a przecież dwa miesiące się z Turkami bito i z placu nie ustąpiono, aż cesarz turecki pokój zawrzeć musiał i nic nie sprawiwszy, jak niepyszny, do swoich państw się powrócił.
Oglądaliśmy pola, na których się te srogie boje staczały, a groza i żałość zbierały patrzeć na one ślady gęste po nich, że prawie deptałeś, człeku, po kościach żołnierskich, co je krucy i wilki poobżerali. Wszędy szańce i okopy, tak, jak je nasi usypali, były, aby się Turkom bronić, rozorane kulami, a teraz bujną trawą porosłe; kości z koni, strzały tatarskie, połamane spisy, wszystko to rozsypane było pomiędzy gęste burzany i wikliny; kędy spojrzysz, zaraz widzisz, że tu śmierć sobie tańcowała.
Przeprawiliśmy się niedaleko za Chocimem przez rzekę Prut i jechaliśmy już dalej wołoską krainą, a za miastem Suczawą, pod Urekiem, znowu pan Harbarasz pokazywał one przepaściste debry i lasy, gdzie lat temu sto kilkadziesiąt zdradziecka Wołosza wycięła w pień rycerstwo polskie pod królem Olbrachtem, tak że i w przysłowie to poszło: „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta” — a jam pomyślał sobie w duszy, że, mój ty miły Boże, chyba ta droga nasza samymi śladami polskiej krwi wiedzie, skoro pan Harbarasz wraz zapowiedział, że i przez ową żałośną Cecorę jechać będziemy, gdzie sławnej pamięci pan hetman Stanisław Żółkiewski poległ za ojczyznę od tureckiej szabli.
Jakoż pod Jassami, które to miasto jest stolicą księcia, czyli hospodara wołoskiego, kazał pan Harbarasz stanąć wozom i pozsiadaliśmy wszyscy, bośmy właśnie dojechali do pól cecorskich. Pan Harbarasz zdjął czapkę i my wszyscy za jego przykładem odkryliśmy głowy, a on nam wskazywał miejsce, gdzie pan hetman trzy lata temu poległ, i opowiadał, jako mu janczarowie głowę ucięli i na spisie po obozie tureckim obnaszali, a potem sułtanowi do Carogrodu na znak zwycięstwa odesłali. Jam tę żałośną historię dobrze znał, bo o niej we Lwowie siła mówiono, żałując się bardzo śmierci sławnego hetmana, jako iż we Lwowie każde dziecko go znało i dobrym sąsiadem miastu był, mieszkając w Żółkwi, a lwowscy ojcowie jezuici, u których Urbanek się uczył, wydrukowali byli żałosne wiersze, co się Płacz grobowy nazywały. Mendyczek te drukowane wiersze do czytania mi przyniósł i wiele z tej książeczki na pamięć umiałem, jakoż i teraz jeszcze pamiętam, że tam tak stało:
Nie będę opisywał tej drogi mojej po wszystkim szczególe, bo pisać by o tym nazbyt dużo i nierychło bym skończył moją opowieść, a powiem tylko, że nie masz takiej książki, z której byś się, człeku, tyle nauczył, ile się z podróży nauczysz, bowiem książka albo powieść ludzka — to zawsze tylko cień jest i marne podobieństwo rzeczy, a podróż — to rzecz sama jest, i uczysz się na niej rozumu w jednym dniu więcej niż doma przez rok, bo ci tu rozumu na każdym kroku potrzeba, a jak go z przyrodzenia nie masz albo go nie nabierzesz z przykładu i z przygody cudzej, i własnej, tedy doma siedź za piecem. W podróży uczysz się wszystkim, czym cię Pan Bóg obdarzył do poznawania ludzi i świata: i głową, i językiem, i okiem, i uchem, a nie trza na ciebie rózgi ani batoga, abyś był pilny i baczny, i o sobie pamiętał, bo kiedyś ospały albo nieopatrzny, to cię pokuta szkolna nie minie: zapłacisz szkodą własną, straconym czasem, zdrowiem, workiem, a niekiedy to i życiem.
Jechaliśmy przez kraje wołoskie, przez rzekę Seret do Fokszan, dalej na Tekuczę do Rymnika, a tu pan Zachnowicz i pan Bonarek rozłączyli się z nami i wzięli się na bok inną drogą ku Braile, a stamtąd w dół do tureckiego kraju Dobruczy jechać mieli. Żegnaliśmy z żalem pana Zachnowicza i Bonarka, za którym mi bardzo tęskno było, bo był bardzo wesoły i ludzki dla mnie, a opowiadać umiał takie dziwne i ciekawe historie, że, bywało, jeść i spać człek by nie chciał, jeno słuchać a słuchać.
Miał także pan Bonarek przy sobie fujarę bardzo długą czyli fletnię, na której grywał: jeno że kiedy opowiadał, to zawsze co nowego i nad podziw zabawnego, a zaś kiedy grał, to zawsze a zawsze jedno i to samo, bo to jedno tylko umiał, a nic już więcej. Tedy siadał po turecku na skrzyżowanych nogach, dobywał tej okrutnej fletni, rozdymał policzki, że bywało aż posiniał, i grał przegrywkę na nutę zawsze jednej i tej samej pieśni:
Ale nad te cztery wiersze nic więcej nie umiał, zawsze je powtarzając, a i nutę do nich jedną i tę samą na swojej fletni wygrywał.
Rozstawszy się tak z obydwoma, jechaliśmy na Bożów, Giergice — do znacznego grodu multańskiego196 Bukaresztu, a stamtąd ruszywszy, w niedługim czasie wjechaliśmy w kraj turecki, Bułgarią zwany, a mieszkają w nim chrześcijanie greckiej religii, których srogi Turek pod jarzmem swoim i jakoby w kajdanach niewoli trzyma.
Tu mi się tak zdało, jakobym do domu wrócił i między swoimi się znalazł, bo do tego czasu jakoby niemy i głuchy jechałem, nie rozumiejąc mowy wołoskiej, a teraz już od biedy rozmówić się mogłem, bo ci Bułgarowie — to naród jest słowiański, do naszego podobny i jednego z nami, Polaki, plemienia, a mowa ich — to jakoby między polską a ruską, jakoż i te same mają słowa, lubo przeinaczone, ale przecież naszym cale podobne, a co się zapytasz, jak się jaka wieś nazywa, to ci odpowiedzą całkiem jakby to w polskim kraju było: że Szumowce, Mogiła, Śliwnica, Lipnik, Gnojnica, Bukowa.
Przyjechaliśmy nareszcie nad Dunaj, rzekę ogromną, szeroko rozlaną, że i drugiego brzegu nie widzisz, a po niej już duże statki pływają. Kraj to jakoby raj ziemski: wszędy drzewa orzechowe, kasztanowe i morwowe, owoców i winogradu w bród, róże stulistne na polach, jako u nas chwasty, same się rodzą, a na rzece zielone ostrowy cudnymi krzewy i bluszczami zarosłe, melony między nimi jakby złote banie w słońcu połyskują, a wszędy moc ptactwa przeróżnego, łabędzie szumne po wodzie szybują, a w głębinach ryb obfitość, że jeno rybitwa sięgnie, aliści i na łokieć dużą na brzeg wywlecze — a jak na tę żywność a obfitość bożych darów patrzysz, tedy choć się z początku rozradujesz, potem zaraz cię serce zaboli, że to wszystko niecnotliwy Turek poganin posiadł, a naród chrześcijański pożywać tego w pokoju nie może i w nędzy tu żyje.
Po brzegach Dunaju są dwa miasta i dwa zamki tureckie; jeden zamek na drugi patrzy, a oba bardzo warowne. To miasto, co leży po lewym brzegu, nazywa się Dziurdżewo, a to, co po prawym, Ruszczuk. Pan Harbarasz zapowiedział był już w drodze, że w tym Ruszczuku zatrzymamy się parę dni, jako że to jest znaczne miasto handlowe i panowie kupcy, którzy z nami jechali, sztychy na rozmaity towar mają robić, a co ujednają u tutejszych Turków i Greków, to ma być pogotowiu, tak że wracając, towar już przyładowany z sobą zabiorą.
Miało się tu zakupywać kobierce i kilimy bułgarskie, które w tym kraju wszędy białogłowy po domach dziwnie wzorzyste i piękne wyplatać z wełny owczej umieją, a także i glinę turecką, która to glina nie tylko do nas, do Polski całej, ale i w kraje niemieckie idzie, bo są w Ruszczuku garncarze, co lepią cudne dzbany, misy i kusze, jakie i na stole senatorskim stawiać można, nie tylko pięknie malowane i polewane, ale także złotem i srebrem bardzo sztucznie a misternie pisane. Są tu także bogate hafty złote, jakimi wielcy panowie komnaty swoich zamków zdobią, a wyrabiają je sermadże, czyli kafciarze, sprawniejsi do tego od naszych lwowskich, a w końcu i ów sławny na cały świat olej woniejący bywa w Ruszczuku na składzie, który Bułgarowie z kwiecia różanego wyciskają, jakoby nasz olej ze lnu, bo w tej krainie są całe okolice, które z tych pól różanych żyją, jako my z łanów zbożowych.
Ale gdyby nas nawet handle nie były zatrzymały, to i tak dalej jechać byśmy zaraz nie mogli, bo kilka koni nam ochromiało197, a co większa, najlepszy nasz furman, który samego pana karawan-baszę wiózł i nad innymi furmany nadzór miał, na gorączkę bardzo zachorzał. Stanęliśmy tedy w gospodzie jednej dużej, czyli w hanie, bo tak w Turczech gospody zowią, a pan Harbarasz już z dawna znany był gospodnikowi, bo do niego przedtem zajeżdżał.
Chadzaliśmy sobie do miasta i razem, i z osobna; nikt nam nie bronił i nic nam Turcy nie powiadali; czasem tylko jaki okrutny brodacz w takim dużym zawoju na łbie, jakby mendel zboża, z ukosa groźnie spojrzał i coś gniewnie mruknął, ale nie kazał nam zważać na to pan Harbarasz, „bo — powiada — w każdym Turku diabeł siedzi, to rzecz pewna jest, ale ten diabeł z częsta drzemie i dopóki go nie zbudzisz, to ci nic nie zrobi, a naród turecki z natury gnuśny jest i dla tej tylko gnuśności często nieszkodliwy, bo kiedyby cię Turek zabić mógł, z łoża nie wstając, pewno by cię zabił, ale po staremu wstać mu się nie chce”.
Chadzałem sobie wtedy za pozwoleniem pana karawan-baszy po mieście, jakby po Lwowie, dziwując się wszystkiemu, aż raz zaszedłem pod sam zamek. Stały tu na wale szerokim ogromne armaty, snadź świeżo skądeś przywiezione, bo od niektórych dopiero bawoły odprzęgano, a nieco z dala pokładli się na ziemię puszkarze, czyli topczowie, bo tak ich po turecku mianują, to drzemiąc, to w niebo patrząc, a takie odpoczywanie to się u nich kef zowie.
Kiedy się tak przypatruję, obaczę naraz, że koło jednej armaty stoi człowiek jakiś bardzo nędzny, grubym łańcuchem do niej za jedną nogę przykuty. Chłop setny, nie wysoki, a za to barczysty, ale bardzo znędzniały, z dużą czarną, ale już siwiejącą brodą, z twarzą wychudzoną i z zapadłymi oczyma, z których głód i smutek żałośnie wyglądały. Prawie że nagi był, bo miał na sobie ubranie z zgrzebnego płótna, całe w szmatach i dziurach, że wszędy ciało wyglądało.
Z litością w sercu spoglądnę na niego, a on obejrzawszy się dokoła, a osobliwie w stronę, gdzie owi topczowie w trawie się rozłożyli, zaczyna się żegnać krzyżem świętym po trzykroć, jak to ludzie greckiej wiary i u nas zwykli. Snadź chciał biedaczek dać mi znak, że chrześcijanin, ja też bliżej postąpię, a on siadłszy na ziemię, bo dotychczas stał był, odwrócił się niby ode mnie w przeciwną stronę i mówi powoli, głosem przytłumionym, ale wyraźnie po rusku:
— Duszo chrześcijańska, litościwy człeku, czy ty mnie słyszysz i rozumiesz?
— Słyszę i rozumię — rzekę na to z cicha,
Uwagi (0)