Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖
- Autor: Władysław Łoziński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Oko proroka - Władysław Łoziński (czytanie ksiazek w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Łoziński
Popatrzyłem na niego z niewiarą i z gniewem, że mnie krzywdzi, niecnota, i jeszcze sobie ze mnie szydzi, co też Niemiec zaraz zmiarkował i tak rzecze:
— Właśnie teraz, kiedyś ty u mnie, cepaki ratuszowe, których pan wójt wysłał, szukają ciebie u pana Spytka. Gdybym cię był nie spotkał i nie ukrył u siebie, już by cię wzięli na ratusz, już byś, niebożę, siedział teraz w Dorotce.
— A za cóż by mnie brać miano do Dorotki? — pytam na pozór śmiele, ale w duszy nie bardzo mężny, bo Dorotka to była nazwa ciemnicy więziennej, do której sadzano najgorszych złoczyńców we Lwowie.
— Nie będziesz ty łgał przede mną, nie obełżesz mnie: wiem ja dosyć, a ty wiesz więcej.
— A cóż wy wiecie przeciw mnie?
— Kto miał przyjaźń z tym Kozakiem, Semenem Bedryszką? Kto z nim napadł na gościńcu Żyda Mordacha? Kto to zrabował, co Żyd miał przy sobie? Kto zakopał i wykopał?
— To jest sprawa Kozaka, a nie moja; jam nikogo nie napadł i nie zrabował. Szukajcie sobie Semena, kiedy wam go trzeba.
— A coś ty w lesie wykopał? — zapytał nagle Fok i położywszy obie dłonie na moje plecy, tak ostro utkwił we mnie oczy, jakby mnie aż do duszy chciał przeniknąć.
Wytrzymałem jego spojrzenie, anim mrugnął, i mówię:
— Nic.
— A jam to „nic” widział — zawołał Fok już bardzo niecierpliwy — na własne oczy widział, bom cię przecie zaszedł na tym w lesie! Co to za rzecz była w tym skórzanym mieszku?
Sunąłem niemy jak słup, kiedy mi to powiedział, bom dotąd pewien był, że ani on, ani postarości, ani Kajdasz nie widzieli, żem ów mieszek chował w zanadrze.
— Co to było? — woła teraz surowo Fok, pewny, że mnie już ma.
— Nie wiem, o niczym nie wiem.
— Gdzieś to podział?
— O niczym nie wiem — znowu rzekę, i tak sobie już postanowiłem, to jedno tylko powiadać, choćby mnie sto razy pytał.
— O niczym nie wiesz? — rzecze na to Fok. — A o tym, czy także nie wiesz, jako pytają na ratuszu? Nie powiadano ci jeszcze? Tam każdy złoczyńca najpierw tak mówi, jako i ty: o niczym nic wiem. Tedy go po dobremu proszą: powiadaj, nie daj się psować! A jak nie powie, tak jako ty powiedzieć mi nie chcesz, tedy dają go katu, a kat bierze go na śrubę. A wiesz, co to śruba? Jak kat pokręci, raz, drugi raz... trzeci... wyciągnie ciebie jako strunę na skrzypcach, powykręca ci stawy i członki, powywraca łopatki, wszystkie kości zaczną trzeszczeć, żebra się rozsadzać będą. I żebyś jaki twardy był, śpiewać, niebożę, będziesz!
Przeszło po mnie mrowie od stóp do głowy i czułem, że mi się włosy jeżą, bom ja słyszał o tym dużo jeszcze na wsi, a i pan Dominik opowiadał mi, jako to złoczyńców biorą we Lwowie na męki, jako im kat boki przypala świecą, szarpie ciało rozpalonymi kleszczami i inne okrutne zadaje udręczenia, aż póki się nie przyznają do zbrodni i nie wydadzą swoich wspólników, i jako zdarza się często, że najniewinniejszy człek, który dostał się w podejrzenie zbrodni, na tych mękach sam siebie i drugich oskarża, sam powiada na siebie to, czego nie zrobił, byle się z tych mąk wydobyć, a potem już bez żalu na szubienicę albo pod miecz idzie, bo z popsowanym ciałem i tak by żyć długo nie mógł!
Pan Fok nie spuszczał mnie z oka, jakby miarkował dobrze, co się we mnie dzieje.
— Obacz się teraz, chłopie, jako stoisz — rzekł po dobrej chwili milczenia. — Jeżeli mnie odpowiadać nie będziesz, to odpowiesz katu. Co tedy wolisz? Katu wyśpiewasz wszystko, a po takiej spowiedzi przyjdzie sroga pokuta: miecz albo szubienica, bo tu o rozbój, o ciężkie poranienie i o kradzież sprawa. A komu z tego zysk? Tylko temu Żydowi Mordachowi, a nie Kozakowi i nie tobie.
— Ani wam — rzekę już śmielej, bom znowu nieco odwagi nabrał.
— Ani mnie — mówi na to Fok — ale to twoja wielka szkoda i twojego ojca, który jak mi powiadano, podobno w pogańskiej niewoli żyje.
Zaświtało mi w głowie, kiedy to powiedział. Tędy tobie droga, panie Fok — pomyślałem sobie — chodzi tobie o własny zysk; nie dla żadnej sprawiedliwości mnie tu trzymasz i nie dla onego Żyda, ale dla siebie, abym tobie to wydał, co mi Kozak Semen powierzył. Mówię mu tedy:
— Panie Fok, a jak to umyśliliście? Sobie wam się chce?
— Sobie i tobie — odpowie — bo ty sam tego ani sprzedasz, ani zjesz, ani się tym od szubienicy wykupisz. Pokaż to jeno komu, a pewnie ci głowę zdejmą. A jak się mnie zwierzysz, będziesz bogaty, ojca z niewoli wykupisz i panem z chłopa zostaniesz. W moim ręku — to złoto, a w twoim — to śmierć. Masz wóz i przewóz; wybieraj, ale zaraz, w tej chwili, bo będzie za późno.
Na pokuszenie mnie powiódł ten niecnotliwy Niemiec, ale zaraz pomyślałem sobie: Nie będziesz mu po woli, to zgubisz ciało; będziesz, to zgubisz i ciało, i duszę. Teraz mam czyste sumienie i niczego się w sercu moim sromać nie potrzebuję, a jeżeli obrócę, przez chciwość będę zdrajcą i złodziejem. Niechajże się ze mną stanie, jako chce, ale wierności dochowam i przysięgi mojej nie złamię. Chcę tedy Fokowi zaraz tak odpowiedzieć, kiedy naraz odzywa się silne pukanie do drzwi. Fok powstał szybko z zydla, popatrzył na mnie, a potem dokoła izby, jakoby szukał, gdzieby mnie schować.
— Kto tam? — zapytał, a mnie dał znak, abym milczał.
— Otwórzcie, proszę, panie Fok, to my obadwaj, ja i pan Mordach — odezwał się głos za drzwiami.
Poznałem zaraz — był to głos hajduka Kajdasza! Struchlałem, pewien już tego, żem stracony! We dwa ogniem się dostał, między dwie paszcze smocze! Na lewo wróg, na prawo wróg, a ja bezradny pośrodku; jeno czekać, który będzie pierwszy, co mnie we szpony chwyci! Zdało mi się tak, jakbym w przepaść leciał, a na dnie śmierć widział!
Ale inaczej się stało. Nie tyłkom ja nastraszył się tych gości; pan Fok także bardzo im był nierad. Rozglądnął się szybko po izbie, potem nagle chwycił mnie za rękę i powiódł do jakichś niskich drzwiczek, o których ja myślałem, że to jest ścienna aimaryjka do chowania sukien, otworzył je, pchnął mnie jakby w jakąś czeluść ciemną i te drzwiczki na klucz za mną zamknął. Zleciałem gdzieś, jakby na jakieś schody wąziutkie i strome, ledwiem się na nich zatrzymał, a dokoła mnie była ciemność jak w piwnicy.
Macając kolo siebie poznałem, że jestem na wąskich schodkach, które w dół prowadzą, ale co tam na dole, w ciemności widzieć się nie dało. W górze nad sobą widzę tylko światełko z izby, co się przedzierało przez szczelinki tych drzwiczek, którymi mnie Fok wyprawił tak nagle. Podlazłem tedy wyżej pod same drzwi i słucham, co mówią w izbie.
— A to źle jest — słyszę głos Foka — kiedy tego chłopca nie macie jeszcze.
— Z ratusza zaraz posłano pachołków do pana Spytka — imówi Kajdasz — ale go tam nie było. Wyszedł rano i jeszcze nie wrócił.
— To i nie wróci — powiada Fok.
— Kiedy on tylko do kościoła miał pójść; wezmą go pewnie, a może już i wzięli. Przyszliśmy po was, panie Fok, abyście z nami szli na ratusz jako świadek, żeście widzieli, co się stało onego dnia w lesie, i jako tego chłopaka na kopaniu zeszliśmy. Pan wójt was prosić kazał.
— Pan wójt nie pomoże i moje świadectwo nie pomoże, kiedy chłopca nie ma.
— Ale będzie — odzywa się głos trzeci po rusku, a to był pewnie glos Żyda Mordacha, który tylko po turecku i trochę po rusku mówić umiał. — Już na niego u tego kupca czekają i po mieście go szukają także.
— Szukają, ale nie znajdą — rzecze krótko pan Fok.
— Czemużby nie? — pyta hajduk.
— Bo uciekł.
— Uciekł! — zawołali razem hajduk i Żyd.
— A uciekł — mówi Fok — i głupi by był, gdyby nie był uciekł, skoroście łazili w jasny dzień po rynku, że was każdy widział! Trzeba było mnie słuchać. Mówiłem wam: nic jedźcie, zostawcie to mnie, a jeżeli już koniecznie chcecie, ukryjcie się gdzie w gospodzie.
Mordach coś po turecku z gniewu zawołał, jakby klął, i znowu po rusku się ozwał:
— Gdzie on mógł uciec! Trzeba go zaraz łapać! A jak wy wiecie, że uciekł?
— Bo wiem, gdzie uciekł.
— Wiecie, gdzie uciekł, panie Fok, i nie mówicie tego zaraz, a my czas tracimy! Gdzież on uciekł? On nie mógł daleko uciec; w którą stronę on uciekł?
— We Lwowie jest cztery wyjścia, dwie bramy i dwie furty, pewnie przez jedną z nich uciekł.
— Panie Fok — mówią razem i Kajdasz, i Żyd, bo prawie zawsze razem mówili, pomagając sobie wzajem — wy z nas żartujecie, a nam się pod nogami pali!
— A mnie się nie pali — mówi pan Fok spokojnym głosem — bo ja tego chłopca jakbym w kieszeni miał.
— To go nam dawajcie, na ratusz go dawajcie! — woła Żyd, a głos mu się trzęsie ze złości.
— Dawajcie, dawajcie — powtarza pan Fok tym samym spokojnym głosem. — Panie Mordach, i wy kupiec, i ja kupiec: wy wiecie tak samo dobrze, jako i ja, że dawać, a nie brać, to rzecz głupia jest.
Jakiś czas cicho było w izbie; przynajmniej jam nic słyszeć nie mógł, choć miałem ucho do drzwiczek przytknięte.
— Panie Fok, czemu wy nie zaczęli od tego? — ozwał się nareszcie głos Żyda.
— Bo to wasza rzecz była zaczynać, a zaczęliście beze mnie — odpowiedział Fok.
— Co mam dać? — pyta Żyd.
— Co wam ten chłopiec wart? — pyta Fok.
— A co was ten chłopiec kosztuje? — pyta Żyd.
— To, co wam wart — mówi Fok.
— Jak przy nim tego nie ma, co mi Kozak wziął, to on mi nic niewart — powiada Żyd.
— A jak przy nim to jest?
— Sto dukatów — rzecze Żyd.
— To bardzo mało.
— Dwieście dukatów.
— To jeszcze mało.
— Trzysta!
— Jeszcze mało.
Mordach znowu zaklął z turska i prawie już nie krzyknął, ale zacharczał, jako wtedy, kiedy Kozak Semen gardło mu dławił:
— Pięćset!
— Panie Mordach — rzecze teraz Fok — jeżeli wam chłopca dam, a u chłopca będzie to, czego szukacie, dacie mi tysiąc dukatów. Ani grosza mniej! Spiszemy z sobą na to intercyzę, złożycie pieniądze za rękę, a do jutra rana przystawię wam chłopca, gdzie chcecie: na ratusz, do gospody, do kata, choćby prosto pod szubienicę. To moje ostatnie słowo, jakem Fok!
Zaczęło się teraz frymarczenie i targowanie długie, to głośne, to takie ciche, żem chwilami niczego dosłyszeć nie mógł, ale to wyrozumiałem, że Żyd tyle pieniędzy nie miał, aby je złożyć za rękę i zapis dawał, a pan Fok zapisu gołego nie chciał, jeno żądał bezpiecznej poręki, a Mordach poręki żadnej we Lwowie dać nie mógł, jako iż był nieznany nikomu, tylko do jednego złotnika, pana Siedmiradzkiego, listy miał, a ten był takiej znacznej poręki pewno mu nie dał. Stanęło owo tym, że Fok zaraz z Mordachem do Żółkwi pojadą, gdzie był pewien Żyd bogaty bardzo, co Mordacha jeszcze z Turek znał i handle z nim miewał, i ten to Żyd miał dać porękę na ów umówiony zapis. Skończyło się targowanie w izbie, słyszałem, jak ktoś, a była to oczywista rzecz, że sam Fok, spróbował, czy drzwi z izby, przez które mnie wypchnął w to moje więzienie, dobrze są zamnięte, i klucz z zamku wyciągnął, a potem wszyscy wyszli i zostałem sam w ciszy i ciemności.
Kiedyby baran znał i rozumiał ludzką mowę, a był przy tym, jako go okiem ważą i czy tłusty rozważają, i o cenę się jego targują, i nad tym radzą, jako z niego mięso przyprawić, czy upiec, czy uwarzyć, i jaki z niego kożuszek się okroi — pewno by mu tak było, jako mnie teraz, kiedym tego wszystkiego wysłuchał. Utargowali mnie żywcem, tylko czekać, jako mnie oprawią: czy stryczkiem czy mieczem.
Czegom się z ostatnich słów Foka tylko domyślał, to mi teraz już całkiem jasne i pewne było: chciał się ten niecnota na obie strony ubezpieczyć; czy tak, czy owak, zawsze jemu zysk. Albo mnie strachem weźmie i wydam mu owo przeklęte wykopane olsterko, które mnie na taką zgubę i ostatnie nieszczęście przywiodło, a wtedy, jeżeli tam ów duży brylant jest, o którym mi mówił złotniczek Lorenc, weźmie go sobie, a Żydowi będzie piskorz; albo ja mu niczego nie zwierzę i nie wydam, tedy Żydowi mnie odstawi, jako obiecał, i tysiąc dukatów weźmie. A czy owo pierwsze się stanie, czy drugie, dla mnie to jedno; jam zawsze przepadł, bo choćbym stał się powolnym Fokowi, już ja z jego rąk żyw nie wyjdę; nie będzie on chciał mieć we mnie świadka, znajdzie na mnie sposób i to mnie czeka, co tego weneckiego doktora Kurcjusza, o którym opowiadał mi pan Dominik.
Pomyślawszy tak nad tym wszystkim, zacząłem się rozglądać dokoła, gdzie jestem i czy jakiego ratunku nie znajdę. Jak już rzekłem, byłem na jakichś stromych i wąskich schodkach i z początku zdało mi się, że w grubej ciemności, kiedy jednak oczy się trochę opatrzyły, mogłem rozeznać, że jest to mała izbuszka i że naprzeciw mnie, ale w samej górze, przebija światło małymi szparami ze dworu, tak jakby tam okienko było, ale przywarte żelazną albo drewnianą okiennicą. Schodzę ostrożnie po schodkach na dół, a było ich niewiele, jestem na podłodze cegłami wykładanej. Oczy coraz bardziej do ciemności mi nawykają, już rozeznać mogę, że izbuszka nie całkiem pusta i są w niej jakieś sprzęty i rupiecie, snadź skład niepotrzebnych rzeczy. Podchodzę do onego światełka i jakom się domyślał był, widzę, że jest okno, jeno przysłonięte, ale wysoko i ręką go nie dostać.
Pocznę tedy szukać po ćmie178, czy nie znajdę czego, na czym bym mógł stanąć, aby dostać rękoma do okna i oderwać okienniczkę, a tym sposobem światło mieć, bo wiedziałem, że bez światła nie wydobędę się z mego więzienia. Kładę się tedy na podłogę i tak na raczkach179, macając rękami, łażę po ciemnicy, ale nic takiego nie natyka mi się
Uwagi (0)