Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Sire, Najjaśniejszy Pan się zapewne pomylił — rzekł Villefort. — To krzyż oficerski.
— No, bierz pan taki, jaki jest — rzekł Ludwik XVIII. — Nie mam czasu wołać, aby mi przyniesiono inny. Panie de Blacas, zechcesz dopilnować, aby przygotowano dyplom dla pana de Villeforta.
Oczy Villeforta napełniły się łzami dumy i radości; wziął krzyż i ucałował go.
— Jakimi teraz rozkazami raczy mnie zaszczycić Wasza Królewska Mość?
— Odpocznij, bo potrzebujesz tego, i pamiętaj, że tu w Paryżu nie byłbyś w stanie mi dopomóc, w Marsylii zaś możesz mi oddać usługi najwyższej wagi.
— Najjaśniejszy Panie — skłonił się Villefort — za godzinę opuszczam Paryż.
— Bywaj zdrów, panie Villefort — rzekł król. — Gdybym zapomniał o tobie — bo pamięć królów jest krótka — nie wahaj się o sobie przypomnieć... Panie baronie, rozkaż pan, aby tu przyszedł minister wojny. A pan, Blacas, niech tu zostanie.
— Ach, panie prokuratorze — rzekł minister policji do Villeforta, kiedy wychodzili z Tuileriów. — Dobrze pan zaczyna i drzwi do pańskiej kariery już otwarte.
— Ale czy długo będzie trwała? — szepnął Villefort, żegnając ukłonem ministra, który karierę już zakończył; i poszukał wzrokiem dorożki, aby się dostać do hotelu.
Dorożka akurat przejeżdżała bulwarami; gdy Villefort dał znak, fiakier podjechał bliżej. Podprokurator podał adres i siadł w głębi, oddając się ambitnym marzeniom.
Po dziesięciu minutach był już u siebie. Kazał, aby konie były gotowe za dwie godziny, poprosił także o śniadanie. Miał właśnie usiąść do stołu, gdy przy drzwiach zabrzmiał dźwięk dzwonka, szarpniętego pewną i śmiałą ręką. Pokojowiec otworzył i Villefort usłyszał nagle swoje nazwisko.
— I któż może wiedzieć już, że jestem tutaj? — zdziwił się.
W tej chwili wszedł lokaj.
— I co tam? — rzekł Villefort. — Kto dzwonił? Kto do mnie przyszedł?
— Jakiś nieznajomy, nie chce wymienić swego nazwiska.
— Jak to? Nieznajomy, i nie chce podać nazwiska? Czego ode mnie chce?
— Chce pomówić z panem.
— I wymówił moje nazwisko?
— Tak.
— Jak wygląda?
— Ma, proszę pana, z pięćdziesiątkę.
— Wysoki? Niski?
— Mniej więcej pańskiego wzrostu. Brunet o ciemnej cerze, czarnych włosach, oczach i brwiach.
— Jak ubrany? — spytał żywo Villefort. — Jak ubrany?
— W granatową świtkę, od góry do dołu zapiętą, ozdobioną krzyżem Legii Honorowej.
— To on — szepnął Villefort, blednąc.
— Cóż u diabła — rzekł ów osobnik, którego rysopis już dwa razy podaliśmy, ukazując się we drzwiach. — To dopiero maniery! Syn każe wystawać ojcu w przedpokoju! To chyba jakiś zwyczaj marsylski!
— Ojcze! — krzyknął Villefort. — Więc się nie pomyliłem... Tak myślałem, że to ty.
— Jeżeli się domyśliłeś, że to ja — rzekł gość, kładąc kapelusz na krześle i laskę w kącie — to pozwól sobie powiedzieć, kochany Gerardzie, że to nieładnie kazać mi tak czekać.
— Zostaw nas, Germain — rzekł Villefort.
Służący odszedł, okazując wyraźne zdziwienie.
Pan Noirtier, on to bowiem wszedł właśnie do Villeforta, odprowadził wzrokiem służącego aż do drzwi; potem zapewne z obawy, żeby nie podsłuchiwał z przedpokoju, wyjrzał za nim: przezorność ta nie była zbyteczna, a pośpiech, z jakim imć Germain się wycofał, dowodził, że często dopuszczał się grzechu, który zgubił naszych pierwszych rodziców. Następnie pan Noirtier sam zamknął drzwi w przedpokoju, a zamknąwszy zasuwkę w sypialni, podał w końcu rękę Villefortowi, który wciąż w osłupieniu przypatrywał się tym nadzwyczajnym poczynaniom.
— Wiesz, kochany Gerardzie — rzekł pan Noirtier, spoglądając na syna z zagadkowym uśmiechem — nie bardzo wyglądasz na zachwyconego moim przybyciem.
— Skądże — odparł Villefort — rad jestem niezmiernie. Ale nie spodziewałem się twojej wizyty i bardzo mnie to zmieszało.
— Ależ drogie dziecko — rzekł Noirtier, rozsiadając się. — Mógłbym przecież powiedzieć ci to samo. Bo jakżeż? Donosisz mi, że twoje zaręczyny odbędą się 28 lutego w Marsylii, a 4 marca pojawiasz się w Paryżu?
— Nie wyrzucaj mi mojego przyjazdu, ojcze, bo jeśli tu jestem, to dla ciebie i być może zdołam cię ocalić.
— Ach, doprawdy? — rzekł pan Noirtier, rozpierając się wygodnie w fotelu. — Dla mnie? Wytłumacz się jaśniej, mój ty panie prawniku, to może być ciekawe.
— Ojcze, czy słyszałeś o pewnym klubie bonapartystowskim, który ma siedzibę przy ulicy Saint-Jacques?
— Nr 53? A tak, jestem tam wiceprezesem.
— Ojcze, twoja zimna krew przejmuje mnie dreszczem.
— Cóż chcesz, mój drogi. Kiedy ktoś był wygnany przez górali, uciekał z Paryża ukryty w furze siana, tropiły go na wrzosowiskach pod Bordeaux psy gończe Robespierre’a, może się zahartować. Mów zatem, co się stało w tym klubie?
— To się stało, że ściągnięto tam generała Quesnel, że generał wyszedł z domu o dziesiątej wieczorem, a nazajutrz rano znaleziono go w Sekwanie.
— Któż ci opowiadał tę piękną historię?
— Sam król.
— Dobrze, w zamian za to i ja ci także powiem nowinę — rzekł pan Noirtier.
— Ojcze, ja chyba już wiem, co mi chcesz powiedzieć.
— Aha, zapewne wiesz już o wylądowaniu Jego Cesarskiej Mości.
— Ciszej, ojcze, błagam przede wszystkim ze względu na ciebie, a potem i na mnie. Tak, wiem o tym, a nawet wiedziałem o tym przed tobą. Trzy dni pędziłem z Marsylii do Paryża, wściekły, że nie mogę posłać myślą przez te dwieście mil tej wieści, od której płonęła mi głowa.
— Trzy dni! Chybaś oszalał? Przed trzema dniami cesarz jeszcze nie wylądował.
— Cóż z tego, wiedziałem o tych zamiarach.
— Jakim sposobem?
— Dzięki listowi z Elby, pisanemu do ciebie, ojcze. Znalazłem go w kieszeni wysłannika. Gdyby ten list wpadł w inne ręce, już byś był rozstrzelany, mój ojcze.
Noirtier roześmiał się.
— No, no, popatrzcie — rzekł. — Restauracja nauczyła się od cesarstwa szybkiego załatwiania interesów... Rozstrzelany! Ależ, kochasiu, czemu ci tak pilno? I gdzież jest ten list? Znam cię tak dobrze, że jestem pewien, żeś go nie rzucił nigdzie w kąt.
— Spaliłem go, żeby ani śladu po nim nie zostało. Ten list był dla ciebie wyrokiem śmierci.
— I zgubą dla twojej kariery — dodał zimno pan Noirtier. — Tak, dobrze to rozumiem, ale nie mam się czego obawiać, bo ty mnie osłaniasz.
— Więcej zrobiłem dla ciebie: ocaliłem ci życie.
— O, do diabła, sprawa staje się coraz bardziej dramatyczna. Mów jaśniej!
— Wrócę więc do sprawy klubu przy ulicy Saint-Jacques.
— O, zdaje się, że ten klub naprawdę leży na wątrobie panom z policji. Ale dlaczego nie szukają lepiej? Na pewno by go już znaleźli.
— Jeszcze go nie odkryli, ale wpadli na ślad.
— To słowa sakramentalne; znam je dobrze. Kiedy policja nic nie wie, to powiada, że trafiła na ślad, a rząd spokojnie czeka, aż mu ci głupcy powiedzą, z uszami po sobie, że go stracili.
— Ale znaleziono trupa. Generał został zabity, a na całym świecie nazywa się to morderstwem.
— Morderstwo, mówisz? Ale przecież nic nie dowodzi, że generał został zamordowany; co dzień znajdujemy tylu ludzi w Sekwanie, których tam albo rozpacz rzuciła, albo utonęli, nie umiejąc pływać...
— Ojcze, wiesz dobrze, że generał nie utopił się z rozpaczy i że w styczniu nikt nie kąpie się przecież w Sekwanie. Nie, nie, nie łudź się, ta śmierć jest słusznie kwalifikowana jako morderstwo.
— I któż ją tak zakwalifikował?
— Sam król.
— Król! Sądziłem, że jest filozofem na tyle, aby rozumieć, że w polityce nie ma morderstw. W polityce, wiesz to równie dobrze jak ja, nie ma ludzi, tylko idee, nie ma uczuć, a tylko interesy. W polityce nie mówi się, że zabito człowieka, ale że usunięto przeszkodę. Mam ci powiedzieć, jak było? Posłuchaj: Myśleliśmy, że można liczyć na generała Quesnela, bo polecono go nam z Elby. Jeden z naszych idzie do niego i zaprasza na spotkanie do klubu, gdzie spotka przyjaciół. Przychodzi, odkrywamy mu cały plan, ucieczkę z Elby, zamierzone lądowanie. A potem, kiedy wszystkiego wysłuchał, wszystko zrozumiał i kiedy nic już nie mieliśmy przed nim do ukrycia, on oświadcza, że jest rojalistą. Wszyscyśmy spojrzeli po sobie; żądamy, aby przysiągł, przysięga, ale tak niechętnie, że doprawdy była to obraza boska, a nie przysięga; i mimo to puszczamy generała bez przeszkód, wyszedł wolny. A że nie wrócił do domu, cóż chcesz? Wyszedł od nas i pewnie pomylił drogę, nic więcej. Gdzie tu morderstwo! Doprawdy, zaskakujesz mnie: ty, zastępca prokuratora królewskiego, opierasz oskarżenie na tak marnych dowodach! A czy ja kiedykolwiek odważyłem się powiedzieć ci, kiedy pełnisz obowiązki wiernego rojalisty i ścinasz głowę któremuś z naszych: „mój synu, popełniłeś morderstwo”? O nie! Powiedziałbym: „bardzo dobrze, wygrałeś pan bitwę, jutro rewanż”.
— Ale strzeż się, ojcze, bo kiedy my się weźmiemy za rewanż, będzie on straszliwy.
— Nie rozumiem cię.
— Ojcze, liczysz na powrót uzurpatora?
— Owszem.
— Ale się mylisz; on nie przejdzie we Francji dziesięciu mil, jak go dościgną, osaczą i pojmą jak dzikie zwierzę.
— Przyjacielu, cesarz jest w tej chwili na drodze do Grenoble. 10 albo 12 będzie w Lyonie, 20 lub 25 w Paryżu.
— Cały naród powstanie...
— Aby mu iść z pomocą.
— On ma przy sobie garstkę, a tu całą armię wyślą przeciw niemu.
— Która stanowić będzie orszak towarzyszący mu do stolicy. W istocie, mój Gerardzie, wielki z ciebie dzieciak. Myślisz, że masz doskonałe informacje, kiedy trzy dni po wylądowaniu telegraf ci donosi: „uzurpator wylądował w Cannes z kilku ludźmi i wysłano za nim pogoń”. Ale gdzie jest? Co robi? O tym nie wiecie zgoła nic. To tylko wiecie, że go ścigają, i to prawda, ścigać go tak będą bez jednego wystrzału aż do samego Paryża.
— Grenoble i Lyon to wierne miasta, stawią mu nieprzebyty opór.
— Grenoble z uniesieniem otworzy mu swoje bramy, cały Lyon wyjdzie na jego spotkanie. Wierz mi, że i my mamy dobre wiadomości i nasza policja warta jest waszej. Chcesz na to dowodu? Ukrywasz przede mną swój przyjazd, a ja w pół godziny po tym, jak przejechałeś rogatki, już o tym wiedziałem. Adres powiedziałeś tylko pocztylionowi, a ja, jak widzisz, znam go: najlepszy dowód, że przychodzę do ciebie w chwili, gdy siadasz do stołu; zadzwoń i każ dać drugie nakrycie, zjemy obiad razem.
— Przyznaję — odpowiedział Villefort, spoglądając ze zdziwieniem na ojca — że wydajesz mi się doskonale poinformowany.
— Mój Boże! Rzecz jest prosta: wy, którzy jesteście teraz u władzy, macie tylko te środki, które daje pieniądz; my zaś, którzy czekamy na Napoleona, mamy te środki, które biorą się z poświęcenia i oddania.
— Oddania? — rzekł ze śmiechem Villefort.
— Tak, oddania; to szlachetna nazwa ambicji, która oddycha nadzieją.
I pan Noirtier sięgnął po dzwonek, aby wezwać służącego, którego Villefort nie miał jakoś chęci przywołać. Gerard chwycił go za rękę.
— Poczekaj chwilę — rzekł. — Jeszcze słówko...
— Tak?
— Choć policja królewska jest tak fatalna, zna jednak jeden straszliwy fakt.
— Jaki?
— Rysopis człowieka, który rankiem, tego dnia, gdy zniknął generał Quesnel, był u niego w domu.
— A więc zna jego rysopis ta zacna policja? I jakże on brzmi?
— Cera śniada, włosy, brwi, faworyty czarne, surdut granatowy, zapięty pod szyję, rozetka krzyża Legii Honorowej w klapie, kapelusz z szerokim rondem i laska trzcinowa.
— Ho, ho, wiedzą to wszystko? — rzekł Noirtier. — I czemuż w takim razie nie schwytali go natychmiast?
— Ponieważ wczoraj lub przedwczoraj stracili jego ślad na ulicy Coq-Héron.
— A nie mówiłem ci, że wasza policja to banda durniów?
— Tak, ale dziś lub jutro mogą go znaleźć.
— Tak — rzekł Noirtier, rozglądając się beztrosko wokół. — Tak, jeżeli nikt tego człowieka nie ostrzegł, ale on wie o wszystkim — dodał z uśmiechem — i zmieni natychmiast twarz i ubiór.
To mówiąc, podniósł się, zdjął surdut i halsztuk, poszedł do stołu, gdzie leżały przybory toaletowe syna, wziął brzytwę, namydlił twarz i wprawną ręką zgolił owe kompromitujące faworyty, tak cenny dowód dla policji.
Villefort patrzył na to z przestrachem, który graniczył z podziwem.
Zgoliwszy faworyty, Noirtier zmienił fryzurę i zawiązał sobie zamiast czarnego halsztuka kolorowy, który znalazł w walizce; zamiast granatowego surduta pod szyję zapinanego, włożył luźny brązowy surdut Villeforta; przymierzył przed lustrem cylinder syna i kontent ze swego wyglądu postawił w kącie, tuż przy kominku trzcinową laskę, chwytając za to lekką bambusową laseczkę syna, którą machnął kilkakrotnie w powietrzu, przecinając je ze świstem.
— No i co? — zwrócił się do syna oszołomionego widokiem tej całkowitej przemiany. I co, myślisz, że twoja policja pozna mnie teraz?
— Nie, ojcze — bąknął Villefort. — Mam przynajmniej nadzieję, że nie.
— A teraz, kochany Gerardzie, zdaję się na twoją ostrożność — zniszcz wszystkie te szmaty, które zostawiam pod twoją opieką.
— O! Bądź spokojny, ojcze — rzekł Villefort.
— Tak, tak, teraz przyznaję, że masz słuszność i że może rzeczywiście ocaliłeś mi życie. Ręczę ci jednak, że ci się za to wkrótce odwdzięczę.
Villefort potrząsnął głową.
— Wątpisz?
— Mam tylko nadzieję, że się łudzisz.
— Będziesz jeszcze widział króla?
— Być może.
— Chciałbyś ujść w jego oczach za proroka?
— Źle przyjmują na dworze proroków nieszczęść, ojcze.
— To prawda, ale prędzej czy
Uwagi (0)