Darmowe ebooki » Powieść » Fabryka Absolutu - Karel Čapek (biblioteki w internecie txt) 📖

Czytasz książkę online - «Fabryka Absolutu - Karel Čapek (biblioteki w internecie txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Karel Čapek



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
Idź do strony:
Burmistrz Skočdopole wszedł po północy na Białą Wieżę i oto widział, że ku wschodowi wzdłuż Orlicy płonęły setki ogni, tysiące ludzi krzątało się dokoła nich, a łuna od ogni była krwawa i ogromna. Najwidoczniej robią tam okopy. Burmistrz zszedł z wieży wielce zatroskany. Stało się jasne, że generał Hampl nie przesadzał, mówiąc o swych siłach wojskowych.

O świcie wyszedł generał Hampl z drewnianego „Młynka”, gdzie całą noc przesiedział nad planami miasta. Kilka tysięcy ludzi na ogół w cywilu co prawda, ale przynajmniej w czwartej części uzbrojonych, stało już w szeregach czwórkami. Tłumy starców, kobiet i dzieci tłoczyły się opodal.

— Naprzód! — zakomenderował Hampl i w tejże chwili zabrzmiały różki i waltornie trębaczy światowej firmy pana Červenego (fabryka instrumentów dętych) i przy dźwiękach radosnego marsza „Zmierził się żywot Jadwidze...” ruszyły zbrojne siły Hampla ku miastu.

Pod miastem zatrzymał generał Hampl swoje zastępy i wysłał naprzód trębaczy i herolda z wezwaniem, aby ludzie nie walczący powychodzili z domów. Jednakże nie wyszedł nikt. Domy był puste.

Mały Rynek pusty.

Wielki Rynek pusty.

Całe miasto puste.

Generał Hampl podkręcił wąsa i ruszył ku magistratowi. Był otwarty na oścież. Wszedł do sali obrad. Zasiadł na miejscu burmistrza. Przed nim na zielonym suknie leżały już z góry przygotowane arkusiki papieru listowego i na każdym z nich były kaligraficznie powypisywane nagłówki:

„W imieniu Jego Mości Cesarza Bobineta”.

Generał Hampl podszedł ku oknu i zawołał:

— Żołnierze, bitwa zakończona. Zbrojną ręką zgnietliście klerykalne rządy magistrackiej kliki. Dla ukochanego naszego miasta nastaje era postępu i wolności. Trzymaliście się wspaniale. Nazdar!136

— Nazdar! — odpowiedziało wojsko i poszło do domu. Także do domu burmistrza powracał jeden z bojowników Hampla (później mawiano o nim Hamplman), dźwigając na ramieniu karabin po jakimś nieznanym żołnierzu chińskim.

W taki to sposób stał się pan Hampl burmistrzem. Trzeba zaznaczyć, że także jego roztropne rządy były pobłogosławione względnym spokojem śród powszechnej anarchii, dzięki roztropnym radom biskupa Lindy i szanownych panów radnych.

27. Atol na Oceanie Spokojnym

— Niech mnie diabli wezmą — rzekł kapitan Trouble137 — jeśli tamten wielki drab nie jest ich hersztem.

— To Jimmy — rzekł pan G. H. Bondy. — On tu dawniej służył. Myślałem, że on już jest zupełnie obłaskawiony.

— I diabli nadali — kończył kapitan — że musiałem się tu zatrzymać. Taka marna... Hereheretau!!!138 Co?

— Proszę pana — rzekł G. H. Bondy, odkładając karabin na stół werandy. — Czy tu zawsze bywa tak samo?

— Pewno, że bywa — porykiwał kapitan Trouble. — Tu niedaleczko na Rawaiwai zjedli kapitana Barkera z całym garnizonem. A na Mangaju zrobili sobie posiłek z trzech takich milionerów jak pan.

— Braci Sutherland? — zapytał Bondy.

— Zdaje się. A na Starbucku upiekli sobie komisarza rządowego. Wie pan, tego tłustego Mac Deona. Pan go znał?

— Nie znałem.

— Jak to? Pan go nie znał? — krzyczał kapitan. — A od kiedy pan tu mieszka?

— Już dziewiąty rok — rzekł Bondy.

— No to powinien go pan znać — twierdził kapitan. — Dziewiąty rok? Business, co? Albo też pan tu ma takie malutkie schronisko, nie? Że niby nerwy, tak?

— Nie — odpowiedział pan Bondy. — Widzi pan, przewidziałem, że będzie heca, i dlatego ustąpiłem temu wszystkiemu z drogi. Sądziłem, że tu będzie trochę więcej spokoju.

— A juści! Nie zna pan naszych kochanych Murzynków. Tutaj wojna jest, że tak powiem, stale.

— Nie — zaoponował pan Bondy. — Tu był naprawdę spokój. Bardzo grzeczni chłopcy, te Papuasy, czy jak ich pan nazywa. Dopiero w ostatnich czasach zaczęli trochę tego ten... Wie pan, ja nie bardzo rozumiem, o co im chodzi.

— O nic wielkiego — rzekł kapitan. — Chcą nas tylko zjeść.

— Z głodu? — zdziwił się Bondy.

— Nie wiem. Raczej z pobożności. Taki obrzęd, rozumie pan? Coś religijnego. To wybucha u nich od czasu do czasu.

— Ach tak — rzekł pan Bondy zamyślony.

— Każdy ma swego bzika — warczał kapitan. — Tutejszy bzik to zjeść cudzoziemca — i uwędzić jego głowę.

— Po co jeszcze wędzić? — rzekł Bondy z odrazą.

— E, to dopiero po śmierci — pocieszał go kapitan. — Wędzoną głowę chowają sobie na pamiątkę. Czy widział pan takie suszone głowy w Aucklandzie139 w Etnograficznym Muzeum?

— Nie widziałem — odparł Bondy. — Sądzę, że... że... nie byłbym zbyt apetyczny po uwędzeniu.

— No tak, jest pan troszkę zbyt tłusty na to — zauważył kapitan krytycznie. — Człowieka chudego zmienia to nie tak bardzo.

Bondy stanowczo nie wyglądał na zadowolonego. Siedział obwisły na werandzie swego bungalowu na koralowej wyspie Hereheretau140, którą nabył tuż przed wybuchem Największej Wojny, Kapitan Trouble chmurzył się poważnie, patrząc na gąszcz mangowców i bananowców, otaczający bungalow.

— Ilu tu jest tubylców? — zapytał kapitan nagle.

— Ze stu i dwudziestu — odpowiedział G. H. Bondy.

— A u nas w bungalowie?

— Siedmiu, razem z chińskim kucharzem.

Kapitan westchnął i spojrzał ku morzu. Był tam zakotwiczony jego statek. „Papeete”. Ale gdyby chciał dostać się nań, musiałby przejść przez wąską uliczkę między mangowcami, co nie wydawało się wcale godnym polecenia.

— Słuchaj pan — odezwał się po chwili. — o co tam w Europie biją się właściwie? O jakieś granice?

— Mniej.

— O kolonie?

— Mniej.

— O... umowy handlowe?

— Nie. Tylko o prawdę.

— O jaką prawdę?

— O prawdę absolutną. Wie pan, każdy naród chce mieć absolutną prawdę.

— Hm... — zamruczał kapitan. — Co to właściwie jest?

— Nic. Taka ludzka namiętność. Słyszał pan, że tam w Europie i w ogóle przyszedł na świat, no... Absolut... Rozumie pan? Bóg.

— Słyszałem.

— Więc z tego powodu dzieje się to wszystko. Pan rozumie...

— Nie rozumiem, staruszku. Sądziłbym, że prawdziwy Bóg zrobiłby na świecie porządek. Tamto nie może być żadnym prawdziwym i normalnym Bogiem.

— No nie, mój człowieku — oponował G. H. Bondy (jawnie zadowolony, że może sobie chociaż raz pogadać z mądrym, doświadczonym człowiekiem). Mogę pana zapewnić, że to naprawdę Absolut. Bóg. Ale powiem panu na ucho: Jest zbyt wielki.

— Tak pan sądzi?

— A tak. Jest nieskończony. I w tym cała bieda. Każdy sobie z niego odmierzy parę metrów i zdaje się mu, że to już cały Bóg. Przyswoi sobie taką małą zaderkę czy drzazeczkę i zdaje mu się, że ma całego Boga. Co?

— Aha — przyświadczył kapitan. — I wścieka się przeciwko tym, co mają inny kawałek.

— Właśnie. I żeby samego siebie przekonać, że ma całą prawdę, musi pozabijać tych innych. Właśnie akurat dlatego, że mu tak strasznie na tym zależy, żeby miał sam całego Boga i całą prawdę. Nie może tedy ścierpieć, żeby kto inny miał innego Boga i inną prawdę. Gdyby do tego dopuścił, to musiałby przyznać, że ma tylko parę nędznych metrów, galonów, czy worków bożej prawdy. Wie pan, gdyby jaki Snippers tak straszliwie mocno wierzył, że tylko trykoty Snippersa są najlepsze na świecie, musiałby spalić Massona razem z jego trykotami. Ale Snippers nie jest aż tak głupi, gdy chodzi o trykoty. Głupieje dopiero wówczas, gdy chodzi o angielską politykę albo o angielską religię. Gdyby wierzył, że Bóg jest czymś tak realnym i potrzebnym jak trykotowa bielizna, pozwoliłby, aby każdy zaspokoił tę swoją potrzebę według swej woli i potrzeby. Ale on nie ma tyle do niego zaufania i dlatego narzuca ludziom swojego Snippersowego Boga i swoją prawdę przez wyzwiska, wojny i inną tego rodzaju niesolidną reklamę. Ja jestem kupiec i znam się na konkurencji, ale to...

— Czekaj pan — powstrzymał go kapitan Trouble i zmierzywszy strzelił w krzaki mangowców. — Tak — zdaje się, że jest o jednego mniej.

— Umarł za wiarę — powiedział Bondy w rozmarzeniu. — Przemocą swoją nie pozwolił mu pan na to, aby mnie zjadł. Zginął za narodowy ideał ludożerstwa. W Europie od samego początku ludzie pożerali się wzajemnie za najwyższe ideały. Pan jesteś przyzwoity człowiek, panie kapitanie, ale kto wie, czy nie zeżarłby mnie pan z powodu jakiegoś zasadniczego zagadnienia żeglarskiego. Ja już nie dowierzam nawet panu.

— Ma pan rację — warczał kapitan. — Gdy się panu dobrze przyglądam, to mam wrażenie, że jestem...

— ...namiętnym antysemitą, ja wiem. To nieważne. Ja się kazałem ochrzcić. I, czy pan wie, panie kapitanie, co wjechało w tych czarnych idiotów? Onegdaj wyłowili z morza japońską atomową torpedę. Ustawili ją sobie o tam, pod kokosowymi palmami i oddają jej cześć. Mają teraz swego boga. Dlatego muszą nas zjeść.

Z krzaków mangowca zagrzmiał wojenny ryk.

— Słyszy pan? — mruknął kapitan. — Jak Boga kocham... wolałbym znowu składać egzamin z geometrii, niż to...

— A może by... — szeptał Bondy — może dałoby, się coś zrobić, gdybyśmy przeszli na ich wiarę? Co do mnie, to ja...

W tej chwili ze statku „Papeete” huknął armatni strzał.

Z piersi kapitana wydarł się cichy okrzyk radości.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
28. Siedem chałup

Podczas gdy armie biją się tworząc dzieje świata, gdy granice państw rozwijają się i kurczą jak dżdżownice i cały świat wali się w gruzy, stara pani Blahoušowa w Siedmiu Chałupach skrobie kartofle, a dziadzio Blahouš siedzi na progu i pali liście bukowe, zaś sąsiadka Prouzowa, wsparta o płot, powtarza w zamyśleniu:

— Tak — tak.

— A tak — przyświadcza po chwili Blahouš.

— A bo nie? — wtrąca się do rozmowy Blahoušowa.

— Tak już jest — mówi na to Prouzowa.

— Nic na to nie poradzisz — twierdzi dziadzio Blahouš.

— Prawda — dodaje Blahoušowa i sięga po nowy kartofel.

— Podobno Włoch dostał mocne lanie — oświadcza Blahouš.

— Niby od kogo?

— Widać od Turka.

— To już się teraz ta wojna skończy?

— Gdzie tam! Teraz zacznie znowu Prusak.

— Niby przeciwko nam?

— Ponoć przeciwko Francuzowi.

— Boże, Boże, to ci będzie znowu drożyzna!

— Tak — tak.

— Juścić, że tak.

— Nic na to nie poradzisz.

— Miał ponoć Szwejcar pisać, że już niby ma być koniec.

— Ja to samo powiadam.

— No tak, ja za świecę zapłaciłam półtora tysiąca. Mówię wam, Blahoušu, że tylko taka śmierdząca świczka do chliwa.

— Półtora tysiąca, powiadacie?

— A tak. Drożyzna aże piszczy!

— Tak, to tak!

— Juścić, że tak.

— Kto by to był kiedy pomyślał! Półtora tysiąca!

— A za dwieście bywała ładna świeca.

— No tak, ciotka, ale policz te lata. Przecie i jajko można było dostać za pięćset.

— A masło trzy tysiące funt.

— I jakie delikatne było masło!

— A buty za osiem tysięcy.

— Ech, gdzie te czasy dawnej taniości!

— A teraz...

— Tak — tak.

— Żeby to się już raz skończyło!

Stary Blahouš wstał, wyprostował się w krzyżu i poszedł na podwórko po źdźbło słomy.

— E, nic na to wszystko nie poradzisz! — rzekł i odkręcił główkę fajki, żeby ją przeczyścić słomką.

— Bo też już śmierdziała — zauważyła Blahoušowa interesująco.

— Śmierdziała — zgodził się Blahouš. — Ale jak nie miała śmierdzieć? Przecie chyba już żadnego prawdziwego tytuniu na świecie nie ma. Ostatnią paczuszkę tytuniu posłał mi syn, niby profesor, w czterdziestym dziewiątym chyba... Nie?

— Na Wielkanoc były temu akurat cztery lata.

— A tak — rzekł Blahouš. — Człowiek jest już dobrze stary. Nawet bardzo stary.

— A ja się pytam, sąsiedzie — zaczęła Prouzowa — na co to wszystko, niby co się dzieje?

— Niby, że co się dzieje?

— A choćby i ta wojna?

— A kto ich tam wie! — zawołał Blahouš i przedmuchiwał fajkę, aż w niej bulgotało. — Nikt tego nie wie, ciotka. Powiadają, że to o wiarę.

— O jaką wiarę?

— O naszą, czy heretycką, tego nikt nie wie. Że niby ma być tylko jedna wiara.

— Przecież u nas była tylko jedna wiara.

— Ale gdzie indziej była wiara inna, widzisz ciotka. Ponoć taki przyszedł rozkaz, że ma być tylko jedna wiara.

— A od kogo rozkaz?

— Tego nikt nie wie. Ponoć były takie maszyny od wiary. Takie długie kotły.

— A na co te kotły?

— Tego też nikt nie wie. No kotły. I ponoć Pan Bóg objawiał się ludziom, że niby mają wierzyć. Bo widzisz, ciotka, podobno było już bardzo dużo niedowiarstwa. Jest takie prawo, że każdy ma wierzyć. Nic na to nie poradzisz. Gdyby ludzie akuratnie wierzyli, to by się im Pan Bóg nie pokazywał. Więc przez to niby niedowiarstwo Pan Bóg znów się pokazał.

— No dobrze, ale od czego powstała ta okrutna wojna?

— Nikt nie wie. Powiadają, że zaczął Chińczyk czy też Turek. Mówią, że w tych kotłach wieźli swojego Pana Boga. Że niby bardzo są pobożne ludzie, te Turki i Chińczyki. I chcieli, żebyśmy i my wierzyli tak samo, jak oni.

— A dlaczego tak samo?

— Ha, tego nikt nie wie. Ja myślę, że i Prusak także zaczął. A Szwedy to samo.

— Boże, mój Boże! — westchnęła Prouzowa. — I teraz ta drożyzna! Półtora tysiąca jedna świczka!

— A ja myślę — rozwiódł się Blahouš — że tę wojnę zrobiły Żydy, żeby zarobić. Ja wam to mówię.

— Żeby choć popadało — zauważyła Blahoušowa. — Kartofle lichota. Jak te orzechy.

— A oni sobie — wywodził Blahouš dalej — Pana Boga i tak i siak podpatrywali i szpiegowali, żeby wszystko mieli na kogo

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
Idź do strony:

Darmowe książki «Fabryka Absolutu - Karel Čapek (biblioteki w internecie txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz