Dwa bieguny - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki za darmo txt) 📖
Skrząca się złośliwością satyra na wyrafinowane i postępowe elity intelektualne, które tracą kontakt z rzeczywistością. Perełka o niezwykłej aktualności.
Rzecz w prozie Orzeszkowej o tyle wyjątkowa, że faktycznie zabawna. Autorka chlaszcze wielkomiejską inteligencję ironią subtelną, ale celną. Przypomina przy tym, jak niewiele się w gruncie rzeczy zmienia. Dziś również spieramy się o teorię ewolucji, emocje wywołują feministki (wówczas zwane emancypantkami) i tak samo jak wtedy życie elit odległe jest o całe lata świetlne od życia i przekonań mas. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dwa bieguny - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Nie myliłem się mniemając, że w Mirowie oczekuje mię przyjęcie więcej niż uprzejme. O przysłanie po mnie koni na stację kolei telegrafować do Konrada nie chciałem i nająwszy sobie jakie takie, przybyłem nieoczekiwany, w chwili, gdy u końca obiadu wznoszono toasty. Towarzystwo, stół otaczające, liczne i w pewnej części mnie znajome, sala jadalna wybornie oświetlona, ubiory pań prawie świetne, nakrycie stołu, służba, forma powitań i rozmów, mogły mi dać złudzenie, że ani krokiem nie ruszyłem się z wielkiego miasta. Po obiedzie, w paru ładnych salonach jasno, gwarnie, muzyka, rozmowy o niej, o książkach, o szerokim świecie, który wydawał się rozłączonym z tem miejscem zaledwie cieniuchną ścianką, albo i wcale nierozłączonym, trochę flirtu, trochę francuzczyzny, trochę poziewania, tout comme chez nous.
Zgrabna figurka i najzgrabniejszy w świecie nosek wszystkiemu przewodniczyły z elegancją, w której czuć było dobrą rasę frou-frou, i z entrain’em, podnieconym może radością, sprawioną przez pewną niespodziankę. Nawet Nemrodzi nie czynili plamy na tym obrazie, bo chociaż pomiędzy sobą mówili o swoich sarnach, lisach i ogarach, mieli dosyć dobrego smaku, aby nie fatygować niemi uszu pań, i chociaż strudzeni całodzienną egzercycją myśliwską, grali przecież w bezika, poziewali dyskretnie i wogóle potrafili zachować pozór ludzi zupełnie przyzwoitych. Po północy dopiero, gdym znalazł się w przeznaczonym dla siebie pokoiku, zgrabnym i ozdobnym, znużenie przypomniało mi całą dobę podróży, koleją i końmi odbytej, ale uczucia oddalenia się od zwykłych warunków mego życia, nie doświadczyłem w stopniu najmniejszym. Przybył tu ze mną mój Wincenty, bo jeżdżenia bez swego służącego cierpieć nie mogłem, więc gdy mię rozbierał, a przyznać muszę, że robił to bardzo zręcznie, gdy szczególniej wychodząc, po swojemu drzwiami palnął, mógłbym, gdyby nie inne ściany, uledz całkowitemu złudzeniu, że usypiam we własnej swojej sypialni, po wieczorze u Idalki, albo u pani Oktawji, albo u pani Marji spędzonym.
Nazajutrz to samo; śniadanie, którego nie powstydziłby się nasz Borel, zgrabna figurka w negliżu, którego szczegóły starałem się zapamiętać, aby, gdy wrócę, opowiedzieć je Idalce, tak były interesujące, a z pod którego wyglądała czasem na świat Boży, najbardziej jak tylko być może interesująca nóżka malutka, ciekawa i w ciekawym także pantofelku. Mniemałem, że jestem jednym z ludzi, którzy o zgrabnej figurce najwięcej w świecie wiedzą, jednak nie wiedziałem, że ma ona taką śliczną nóżkę. Znajomość nasza była dość dawną, tylko przez okrutne okoliczności od paru lat przerwaną. Poprostu, interesy Konrada były nieosobliwe i dwie już zimy spędzając na wsi, robił on oszczędności, jak ze wszystkiego, co tu widziałem, wnosić mogłem, również nieosobliwe. Cóż za ochota dręczyć towarzyszkę życia spędzaniem zimy na wsi, jeżeli ono zupełnie do niczego nie prowadzi? Nie dziwiłem się temu, że nie prowadzi, bo wiedziałem, że dla Konrada, zarówno jak dla towarzyszki jego życia, żyć inaczej było niepodobieństwem zupełnem, ale szczerze żałowałem jej, która pomiędzy śniadaniem i obiadem, gdy goście rozproszyli się po obszernym domu, w gabineciku, bardzo podobnym do buduaru Idalki, z minkami takiemi, że chciałoby się ją schrustać, powierzyła mi swoje smutki i tęsknoty. Dużo dawnego odnowiło się wtedy pomiędzy nami, co nie obudziło we mnie uczucia ani szczęścia, ani niezadowolenia. Jeden więcej motyl z ładnie pomalowanemi, choć, co prawda, trochę zgniecionemi skrzydełkami przeleciał mi przez życie, nic więcej. Nie po to wprawdzie leciałem tu koleją i końmi więcej niż dobę, ale cóż robić? on prend son plaisir oú on le trouve et telqu’on de trouve, a oprócz tego pewne wpływy zewnętrzne, rzec mogę, atmosferyczne, bo składały się na nie rzeczy tak subtelne jak stopień światła w pokoju, odrobina perfumy w powietrzu, lekki szelest muślinu i t. p., sprawiały na mnie pewien rodzaj wrażeń zupełnie nieprzepartych. Przyzwyczajenie! Historja pijaka, czującego unoszącą się w powietrzu odrobinę alkoholu! Jednak, nie po to tu leciałem. Po co leciałem? Uczułem to najmocniej wtedy właśnie, gdy z pozoru powinienem był o tem zapomnieć najgłębiej. Jeszcze w gabineciku zacisznym i przyciemnionym, z oddechem pełnym subtelnej perfumy, od interesującego negliżu pożyczonej, stałem u okna, patrząc na zwijający się pod niebem wał szarych obłoków i wzrokiem wyobraźni ścigając na tem tle smętnem postać idealną, z koralowemi usty, których — na ścięcie poszedłbym za to — nie dotknęły jeszcze usta niczyje. Porównywałem ją do jednej z tych chmurek przebłyskujących błękitem, które płynęły w górnym i czystym eterze. Chmurko niedobra, która odemnie uciekłaś w swoje etery, ciebie gonię i nietylko do ciebie, ale do twoich eterów tęsknię w tej właśnie chwili, gdy najniżej pochyliłem się nad zdeptaną ziemią i zerwałem kwiat świetny, lecz też i pospolity, tak pospolity, że wnet po zerwaniu wypuszczam go z palców bez żalu. Co za dysonans! Bez rzeczy pospolitych żyć nam niepodobna, bierzemy je, albo nawet chwytamy i spożywamy jak chleb powszedni, nawet jak przysmak, ale gdy tylko są spożytemi, traktować je zaczynamy z lekką albo i mocną poniewierką, może za to, że nie nasyciły tego głodu, który pracuje w naszych głębiach tak oddalonych, że zazwyczaj prawie lub wcale nie, ale czasem dolegliwie go czujemy. Co to jest? Jaki to jest ten ptak, który od czasu do czasu trzepocze w nas skrzydłami, obciążonemi miazgą zjadanych pasztetów i porywa nas z sobą w etery? Po wieczorze i ranku, bardzo przyjemnie spędzonym w Mirowie, ten jakiś ptak rwać mię począł ku nieznanym Krasowcom z taką mocą, że mię to aż bolało. Byłbym natychmiast zażądał koni od Konrada i pojechał, ale najprzód, Konrad z gośćmi trąbił kędyś po kniejach, a potem, nie wypadało, teraz szczególniej nie wypadało wspominać o tej wycieczce prędzej jak za dni parę.
O tem tylko przy obiedzie wspomniałem, że mam w tych stronach, o trzy mile ztąd podobno, krewnych, którzy są również krewnymi Konrada.
— Zdrojowscy! — zawołał Konrad — ach, tak! Są to nasi krewni, ale nie ma tam z kim widywać się, ani do kogo jeździć! Krasowce są dla nas zginione. Nikt tam nie bywa.
Rozmowa o Zdrojowskich stała się prawie ogólną. Z łatwością zauważyłem, że był to, według miejscowej opinji publicznej, ród manjaków, którego każdy członek posiadał jakąś ideę i żył inaczej, niż wszyscy. Stary pan Adam przez pół życia warjował na Napoleonie; syn jego był mizantropem świat krytykującym i unikającym ludzi; wnuk, zginął bardzo młodo, także przez swoją ideę, a raczej przez swoje idee, bo miał nie jedną. Wszyscy w tym rodzie mieli umysły niespokojne, zawsze czegoś szukające i gotowe do wojen z wiatrakami. Nie jest wcale przyjemnem przestawać z ludźmi, którzy wiecznie odwijają rękawy, upatrując gdzie i jak możnaby wziąć się do reparacji świata. Uczciwi zresztą i wykształceni wszyscy; Adaś miał nawet wyjątkowe, genjalne zdolności, ale przy charakterze burzliwym i umyśle niespokojnym, zmarnować się musiały wraz z nim samym. Krasowce są majątkiem bardzo pięknym, jakieś trzy, czy cztery tysiące morgów, z pysznemi lasami, bez długów, z rezydencją starą, ładną i obszerną. W domu istnieją zabytki i kosztowności, przez długie lata gromadzone: stare srebra, porcelany, klejnoty dużej ceny. Panna Seweryna jest bogatą panną i wielka to szkoda dla towarzystwa i dla niej, że ma także swoje idee i nie chce żyć jak wszyscy. Usiłowano zrazu zaopiekować się nią, wciągnąć ją do koła krewnych i znajomych, przedstawiającego jedyną sferę, w którejby żyć powinna. Ale to przewrócona i uparta głowa, ma swoje idee i niczyich rad słuchać nie chce.
— Ładna panna! — zauważył ktoś ze starszych.
Parę głosów temu zdaniu zaprzeczyło. Brakowało jej swobody obejścia się i kobiecego wdzięku.
— Powierzchowność zaniedbana — lekceważąco wymówił jeden z młodych ludzi.
— Sztywna i chłodna... — dodał drugi.
— Ładna jest i dobra, ale dzika! — zdefinjowała gospodyni domu i ta definicja otrzymała oklask powszechny.
— C’est le mot! Vous avez trouve juste, dzika, oui, c’est le mot.
— Bogata i dość ładna, ale dzika!
— Podobno nawet bardzo dobra, serce ma złote — ale dzika. Vous avez raison. C’est le mot. Dzika!
— I od czego to losy ludzkie zależą! Gdyby pan Romuald Zdrojowski o kilka miesięcy nie przeżył syna, Krasowce byłyby dla panny Seweryny stracone...
— I nie byłaby dziką, bo trzeba mieć odwagę, aby być dziką.
— C’est vrai. Złota podstawa robi śmiałą postawę... Rymu nie ma, ale myśl prawdziwa!
Przez całą tę dość długą rozmowę, pomimo nurtującego mię do dna niezadowolenia, zachowywałem się biernie. Ażeby niezadowolenie pogodzić z biernością i jak najlepiej ukryć je pod nią, trzeba siedzieć w postawie zlekka niedbałej, z ręką położoną na stole i w końcach palców obracającą okruchę chleba, z twarzą cokolwiek wyżej niż zwykle podniesioną i oczyma spoglądającemi od niechcenia z za szkieł binokli na akcesorja sali jadalnej, jako to: portrety na ścianach, rozety na suficie, czy tam coś podobnego. Taką miałem postawę, gdy o rodzie Zdrojowskich i ostatniej jego odrośli rozmawiano, ale wzrok roztargniony po portretach i rozetach przesuwając, zatrzymałem go nagle na indywiduum, siedzącem przy stole i po którem oczy wszystkich i moje także przesuwały się dotąd jak po stole, na którym nic nie stoi. Pierwszy to raz przy tym obiedzie zobaczyłem to indywiduum. Niemłode, chude, z siwiejącemi wąsami i ogorzałą skórą twarzy, z rękoma barwy pomarańczowej, w surducie kroju szczególniejszego, wyglądało ono mocno na intruza, którego zaproszono do stołu przez grzeczność, czy litość. Siedziało pomiędzy młodziutkim kuzynkiem a niemłodą kuzynką gospodarza domu, czyli, pomiędzy blanbekiem a starą panną, pozycja pospolicie wyznaczana u stołu takim, którzy w świecie nie mają żadnej pozycji. Musiało ono niezawodnie należeć do kategorji dzikich, bo jadło nożem i miało szczególny sposób słuchania rozmowy z wyciągniętą naprzód szyją i wytrzeszczonemi oczyma, których błękitny kolor świecił z pod brwi siwiejących i zjeżonych. Twarz ta, z temi brwiami i oczyma, pogięta w mnóstwo zmarszczek, miała charakter, przypominała mi widywanych na obrazach ascetów-pustelników. Byłbym może przecież nie zwrócił na nią uwagi, gdyby nie szczególne fluktuacje, którym podlegać zaczęła w czasie rozmowy o Zdrojowskich. Do tej rozmowy indywiduum wmieszać się widocznie pragnęło, lecz brakowało mu śmiałości, albo zręczności, więc wyciągało tylko szyję to w jedną stronę, to w drugą, obracało twarz do jednej osoby, to do drugiej, otwierało i zamykało usta, kręciło się na krześle jak na śpilkach, słowem, doznawało wzruszeń widocznych i, pomimo niemożności wypowiedzenia ich słowami, bardzo silnych. Trochę zaciekawiony, zapytałem pani domu, której miałem szczęście być sąsiadem: Kto to taki?
— To jest sąsiad Mirowa, taka sobie figura! — odpowiedziała pomiędzy dwoma na prawo i lewo rzuconemi zapytaniami i odpowiedziami.
Figura była określeniem zręczniejszem od indywiduum, ale niewiele jeszcze objaśniającem. Po drugiej stronie swojej miałem ładną osóbkę, sąsiadkę Mirowa, z którą od przybycia tu swego dość dobrze się poznajomiłem i do której zwróciłem się z kolei z zapytaniem, jak nazywa się ten pan, z temi najeżonemi brwiami?... Na twarzy ładnej osóbki odmalowało się zakłopotanie.
— Ten pan... to... to pan...
— Figura? — przerwałem.
— A tak, jakaś figura! I zaczęła prowadzić dalej rozmowę z drugim swoim sąsiadem. Ale w tej samej chwili, Konrad, obchodzący stół dokoła i węgrzyn do kielichów nalewający, pochylił się nademną i zapytanie moje usłyszał.
— To jest taki sobie pan Zwirkiewicz — z cichem wyjaśnieniem pospieszył — un pauvre diable, mający ztąd o milę mały folwark, który przyjechał do mnie za interesem przed samym prawie obiadem, więc zaprosiliśmy go do stołu.
Jeszcze chwila i wzniesionym został toast na cześć pań, potem drugi, na cześć tego, kto w dniu dzisiejszym zadał śmierć największej ilości czworonożnych, potem jeszcze nie pamiętam już jaki. Węgrzyn był wybornym, morze świateł lało się z wielkich lamp i świeczników na stół, przy którym stawało się coraz gwarniej i weselej, na talerze świecące drżącemi bursztynami niedojedzonej galarety, na tęczowo błyszczące kryształy, na ożywione postawy i twarze, na połyskujące jedwabiami barw wszelkich stroje pań i czarne, z olśniewającą bielą zmieszane ubiory panów. Na tem tle, w tem morzu światła, nad talerzem, którego porcelanową białość przerzynał wymalowany w sławnej fabryce monogram Konrada, taki sobie pan Zwirkiewicz, nagłem postanowieniem zdjęty, wstał z krzesła i trochę przygarbiony, z ogorzałą szyją, daleko naprzód wyciągniętą, w ciemnej, wielkiej ręce, podnosząc delikatny kieliszek z rubinowym płynem, przemówił:
— Wielmożni państwo!
I bladawe wargi jego wraz z szarym wąsem tak zadrżały, że umilkł. Opłakanym prawdziwie był widok jego surduta, którego niezgrabne poły wisiały nad stołem i z za którego ukazywała się kamizelka usiana kolorowemi kwiatkami, na tle atłasowem. Błękitne jego oczy, pod najeżonemi brwiami, miały wyraz prawie nieprzytomny, jaki bywa zawsze u ludzi, którzy okropnie boją się, ale koniecznie muszą mówić. Okropnie bał się, ale zarazem musiał mówić, więc po kilku sekundach milczenia, głosem dość donośnym, chociaż drżącym, zaczął znowu:
— Wielka to z mojej strony śmiałość, ale serce i obowiązek rozkazują... muszę tedy... Niech wielmożni państwo darują, ale muszę przed tem najdostojniejszem zgromadzeniem wypić zdrowie osoby, którą tu wspominaną słyszałem tak i owak, a która, wielmożni państwo, jest aniołem na tę ziemię zesłanym, dla ratowania i pocieszania nas biednych, przez wszystkich opuszczonych.
Ośmielał się, oho, ośmielał się znacznie; ciemna ręka, kieliszek trzymająca, trzęsła się wprawdzie tak że aż krople płynu wylewały się z kieliszka i ciekły po grubych palcach, ale oczy stawały się coraz więcej żywe i błyszczące, a mowa coraz płynniejszą.
— Ten anioł boski, wielmożni państwo, zstąpił do mnie kiedy byłem w ciemnicy i wyprowadził mię na światłość... Mieliśmy już ja i dzieci moje pójść w świat z torbami żebrackiemi, gdy ona zstąpiła do nas sama, bez prośby, nie jako wielka pani, ale jako siostra, i wyratowała nas od zguby. Wielmożni państwo może i znają tę historję, tedy powtarzać jej nie będę, tylko słysząc ją tu wspominaną... i tak... i owak...
Uwagi (0)