Dwa bieguny - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki za darmo txt) 📖
Skrząca się złośliwością satyra na wyrafinowane i postępowe elity intelektualne, które tracą kontakt z rzeczywistością. Perełka o niezwykłej aktualności.
Rzecz w prozie Orzeszkowej o tyle wyjątkowa, że faktycznie zabawna. Autorka chlaszcze wielkomiejską inteligencję ironią subtelną, ale celną. Przypomina przy tym, jak niewiele się w gruncie rzeczy zmienia. Dziś również spieramy się o teorię ewolucji, emocje wywołują feministki (wówczas zwane emancypantkami) i tak samo jak wtedy życie elit odległe jest o całe lata świetlne od życia i przekonań mas. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dwa bieguny - Eliza Orzeszkowa (gdzie czytać książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Jakaż to jest ta moc cudowna, kuzynko? — pochylony ku niej zapytywałem — powiedz mi, jak się ta moc nazywa?
Z bladą falą rumieńca na twarzy i czole, ale bez wahania odpowiedziała:
— Miłość, kuzynie.
— Miłość! — powtórzyłem — łatwo to powiedzieć, ale tyle jest na świecie miłości, ile serc! Kogoż ty kochasz, kuzynko? Co ty kochasz? Domyślam się tego mniej więcej, ale nazwij mi po imieniu przedmioty tej miłości, która daje ci wolę... Dla pożytku biednego grzesznika, który w tej chwili myślą u stóp twoich klęczy, powiedz...
— To są rzeczy bardzo proste — zcicha mówić zaczęła. Kocham nadewszystko pamięć mego dobrego, szlachetnego, biednego brata, i to, jak mi się zdaje, było pierwszym powodem, że mocno i na zawsze pokochałam wszystko, co dla niego było drogiem i świętem; kocham ludzi, każdą robotę dla ich korzyści i przyszłości. Kocham jeszcze dom mój rodzinny, stary, samotny, i naturę, która go otacza, a w każdej porze roku i dnia jest dla mnie pełną piękności... Kocham jeszcze... Tu przez rzewność, jak przez mgłę promień słońca, przebijać się zaczął na jej twarzy uśmiech.
— Kocham jeszcze bohaterskie wspomnienia, które pogodą napełniają duszę mego ślepego dziadunia, moją kochaną nianię Bohusię, taką sobie prostą kobietę, która przecież, gdy byłam okropnie zrozpaczoną i nieszczęśliwą...
Tu z łoskotem otworzyły się drzwi od dalszych pokojów, do salonu jak bomba wpadł Arturek i bez najmniejszych ceremonij wskakując na kolana cioci Sewelki, w niebogłosy wrzeszczał:
— Książę Katakesek byl u mamy, a ciocia Sewelka nie widziala księcia Katakeska, a ja widzialem, bo my z panną Klalą trośkę drzwi otwozili i patsiali na księcia Katakieska... taki gluby, gluby i taki cialny...
— Czy uwierzysz, Zdzisiu — zawołała wchodząca Idalka — że nawet ten malec zainteresował się księciem Karaorgesku! Nie daje mi spokojności, tak ciągle rozpytuje się o niego...
I biorąc z kolan panny Zdrojowskiej malca, a sadzając go na swoich, z tryumfem dodała:
— Prawda, że roztropny? nad wiek!...
— W takim razie — uśmiechnęła się panna Zdrojowska — Arturek roztropniejszym jest odemnie, bo mnie książę Karaorgesku zaciekawia bardzo średnio...
— I mnie także — odezwałem się.
— Rzadki i osobliwy wypadek! — zauważyła panna Zdrojowska.
— Jaki? — zapytałem.
— Że nasze usposobienia, moje i twoje, kuzynie, są zgodnemi...
Ukłuło mię to powiedzenie. Czy ona myśli, że ja i ona znajdujemy się na tak już zupełnie przeciwnych biegunach ziemi? Idalka zaś odezwała się najniewłaściwiej:
— Nie wierz mu wcale, Sewerko, gdyby to była księżniczka, albo jeszcze lepiej księżna Karaorgesku, przepadałby z ciekawości...
Byłem wściekły na Arturka, że wpadł nie w porę, i na Idalkę, za żart, który w tej chwili sprawił mi przykrość. Z przerwanej przez nich obojga rozmowy, pozostało mi w duszy echo jakby pieśni pięknej, której umilknięcie budziło we mnie żal.
Ochłonąłem przecież wkrótce: panna Zdrojowska z prawdziwą dobrocią przebaczywszy mi moje... złe przyzwyczajenia, odzyskała swoją żywość i wesołość.
Bo była żywą i wesołą, tylko że wszystko, od cichego, równego chodu, do sposobu mówienia, śmiania się i poruszania, było w niej cichem i równem, zupełnie pozbawionem tego frou-frou słów i sukien, które czyni kobietę podobną do świetnego motyla albo ptaka. Ona nigdy nie bywała świetną. Nikomu też nie mogło przyjść do głowy nazwać ją motylem albo ptakiem. Przyćmiewało ją i wszystkie jej poruszenia powściągało coś wewnątrz niej istniejącego: może ta wola i miłość, o których mówiła, że wyrosły — z grobu, może cisza i samotność, których zapewne w swoim rodzinnym domu napiła się tak do dna, że świat gwarny i błyszczący mógł rozigrać i roziskrzyć tylko ich powierzchnię? Przy obiedzie zrobiłem spostrzeżenie dość ciekawe. Po raz pierwszy mała szwajcarka zwróciła moją uwagę i po chwilowej obserwacji przekonałem się, że nie była takiem zupełnem rien du tout, za jakie ją dotąd miałem. Zazwyczaj, nikt przy stole nie zwracał do niej nietylko mowy, ale nawet oczu, tak zupełnie, jak gdyby była pustą karafką. Postępowanie to nie pochodziło ze złego serca, albo umyślnego lekceważenia, owszem, Idalka była nawet dla niej dobrą, dawała jej częste podarunki i w zaciszu domowem gawędziła z nią niekiedy, tylko, że nie czuliśmy ani potrzeby, ani ochoty robienia z nią jakichkolwiek ceremonij. Nie pociągała, ani zaciekawiała nas niczem, rola jej w świecie była niezmiernie skromną; więc też, nie budząc najmniejszych złych uczuć, nie budziła także najmniejszej braterskiej życzliwości. Zresztą, z rzadkiemi wyjątkami, spotykałem ją u Idalki tylko przy stole, gdzie też milczała zawsze jak karafka i miała wogóle minę schwytanej, zbiedzonej i głupiej. Tego dnia usłyszałem ją po raz pierwszy mieszającą się do rozmowy i zobaczyłem śmiejącą się i ożywioną. Nie była wcale ani tak brzydką, ani tak głupią, jak mniemałem. Powiedziała nawet parę rzeczy wcale rozsądnych i mała, szczupła, z różowym owalem twarzy, w szarej sukience, na którą opadały błyszczące loki, przypominała wdzięczne figurki kobiece na górsko-pasterskich obrazkach. Zkąd pochodziła ta metamorfoza i to także, że córka szwajcarskiego oberżysty często i na długo wznosiła swoje błękitne, sentymentalne oczy ku wyższej od niej wzrostem dziedziczce Krasowiec? Widać było, że jej to właśnie obecność obdarzała ją śmiałością, rozsądkiem i wcale ładnym wdziękiem górsko-pasterskim. Przypominałem sobie chwilę, w której, przez drzwi niedomknięte, widziałem dziedziczkę Krasowiec, siedzącą na kanapce obok córki oberżysty i przyjaźnie rozmawiającą z nią wtedy, gdy w salonie gwarzyło i błyszczało zajmujące i błyszczące towarzystwo. Więc ty, o idealistko, swoją miłość rozciągasz aż na córy Helwecji, które na zimnej obczyźnie piastują nasze filarki, a twoja wola biegnie wszędzie, gdziekolwiek dostrzeże jakąkolwiek figurkę niepozorną i zbiedzoną! Przy tym wykrzykniku jeden człowiek we mnie trochę drwił, a drugi, do ust koralowych, które w tej chwili cicho lecz serdecznie śmiały się z dwudziestego najmniej zjawienia się przy stole księcia Karageorgesku, mówił z rozrzewnieniem: „dobra! dobra!” Wtedy też przysłuchałem się francuzczyźnie panny Zdrojowskiej, bo dość dużo rozmawiała przy stole ze szwajcarką. Cóż? znać było, że języka tego uczyła się i znała go nawet dobrze, bo mówiła nim poprawnie, ale, jak bywa zwykle z tymi, którzy mowy jakiejś rzadko używają, brakowało jej czasem wyrazów i akcentowi można było coś zarzucić. Spostrzeżenie to znowu mi ją trochę zepsuło, ale na krótko, bo pomyślałem, że jest to jednak felerek łatwy do poprawienia. Pewien dłuższy czas przebywania w świecie, kilkadziesiąt lekcyj konwersacji, usunęłyby go bez śladu. Nie mogłem jednak obronić się od chwilowego zastanowienia nad tem: jakim sposobem osoba tak urodzona i majętna, może mówić po francuzku niewprawnie i z akcentem niezupełnie doskonałym?
Po obiedzie Idalka poszła pisać listy. Wogóle dnia tego miała ciągle przyczyny do wydalania się z salonu, a ze spojrzeń jej i całego zachowywania się odgadywałem w niej myśl tak zajmującą, że nawet z księciem Karageorgesku o pierwszeństwo walczyć zaczynała. Domyśliłem się odrazu, co to było. Ogromnie lubiła widok zbliżania się dwojga serc, łączenia się w jeden dwu losów, a cóż dopiero, gdy to zbliżanie się i łączenie mogło być po części dokonywanem jej własnemi, białemi łapkami! Widywałem już ją w podobnych wypadkach, wzruszoną jak przy czytaniu ładnego romansu i promieniejącą zadowoleniem z dokonanego dobrego czynu. Poszła tedy i teraz pisać listy; ja zaś rozmawiałem z panną Zdrojowską. Mówiliśmy zrazu o tem i owem, aż nieznacznie skierowałem rozmowę ku rzeczom osobistym i wkrótce dowiedziałem się o swojej towarzyszce kilku szczegółów bliższych. Dowiedziałem się teraz napewno, że ma skończonych lat dwadzieścia trzy i że w jej samotnym domu mieszka, oprócz niej, spora gromadka osób, które gdy wymieniła, pomyślałem, że samotność domu jej wydaje mi się nieosobliwą i zamieszkująca go kompanja takąż. Nie powiedziałem jej tego, naturalnie, i nie wiem już pod jakim wpływem, zacząłem wzajemnie opowiadać o swoich stosunkach rodzinnych, szczególniej o siostrze dużo odemnie starszej, która, w braku matki wcześnie zmarłej, prawie mię wychowała i do której byłem rzetelnie przywiązanym. Ojca straciłem był niezbyt dawno, ale pomimo względnej świeżości wspomnienia, długo mówić o nim nie miałem ochoty, przez wzgląd w mojem pojęciu słuszny, że o umarłych, zwłaszcza ojcach, mówić należy aut bene, aut nihil... Spieszę przecież dodać, że nie miałem do zarzucenia ojcu memu nic poważnego, ani, broń Boże, hańbiącego; owszem, mógłbym nawet szczycić się i cieszyć wielu jego zaletami, jako to: wykształceniem umysłowem, które posiadał, prawdziwie dżentlemeńską ogładą, umiejętnością zachowania w całości majątku, pomimo trudnych warunków czasu i miejsca. Tylko przy wszystkich tych niezaprzeczonych zaletach, był on doskonałym egoistą i to właśnie, zatruwszy mi nieco wiośnianą porę życia, a może i co innego jeszcze, zniechęcało mię do szerokiego i czułego o nim mówienia. Co innego wcale siostra, kobieta prawdziwie dobra i miła, która, doznawszy nieszczęść domowych, na mnie przelała całą czułość swego tkliwego i wybrednego serca. Gdy byłem dzieckiem, pieściła mię i prawie sama kierowała mojem wychowaniem; dorósłszy, stałem się jej ideałem, nie przestając być pieszczochem, tak jak ona, z posiwiałemi włosy i więdnącą twarzą, nie straciła dla mnie uroku najpoufalszej i pełnej najmilszego wdzięku przyjaciółki. Mieszkając w sąsiedztwie mego majątku, strzeże ona domu mego jak oka w głowie, porządkuje go i przyozdabia na każde moje przybycie, poczem znaczną część czasu słodzi w nim moją samotność, co prawda, nigdy długo nie trwającą. Bez tej kochanej siostry czułbym się był nieraz w dzieciństwie nieszczęśliwym, a potem samotnym. Ona to przyczyniła się do wyrobienia tego co jest we mnie dobrem i światłem i, jakiekolwiek zresztą strony złe czy dobre przeważają we mnie, w znacznej części jestem jej dziełem. Do wielu rzeczy potem świat mógł mię rozczarować, ale nigdy do niej, wiele w mojem sercu zgasić lub nadwerężyć, ale nigdy przywiązania i wdzięczności, które mam dla niej. Tak mówiłem, sam nie wiedząc dlaczego zebrało mi się na tę spowiedź z uczuć bardzo prawdziwych, ale których wywozić na rynek nie miałem zwyczaju. Teraz, ten dźwięk duszy dlatego może wydobywał się na zewnątrz, że miał najlepszą i najczulszą pod słońcem słuchaczkę. Naturalnie, jakżeby historja brata i siostry mogła nie wywołać w jej sercu sympatycznego echa? Gdy umilkłem, z zamyśleniem zapytała:
— Dlaczego, kuzynie, nie mieszkasz stale na wsi?
— A dlaczegoż, kuzynko, miałbym tam mieszkać?
Lubiłem niezmiernie budzić w niej zdziwienie takie, z jakiem teraz na mnie spojrzała.
— Ależ — zaczęła po krótkim namyśle — dlatego, że tam jest naturalne twoje zadanie, że tam mógłbyś wywierać mnóstwo najlepszych wpływów, że tam mógłbyś skupić siły i użyć czasu dla jakiegoś określonego...
— Oj, oj, oj, kuzynko — przerwałem — bądź miłościwą grzesznej duszy mojej! Wszystkiego tego jest dla mnie stanowczo zawiele! Nie podźwignę! Ach, nie gniewaj się tylko! Będę już mówił serjo. Otóż, moja droga kuzynko, mówiąc serjo, jestem dzieckiem cywilizacji, tak nawykłem do pieszczot i uroków swojej matki, że niepodobna mi obchodzić się bez nich. Potrzebuję wrażeń, które wprawiają w ruch myśl i uczucie, a także tych przyjemnostek drobnych zapewne, jeżeli chcesz, przelotnych i marnych, ale których suma znakomicie dopomaga do cierpliwego znoszenia marnego życia. Tego wszystkiego pozbawiony a zatopiony w stojącej wodzie, stałbym się prędko zgniłą rybą.
Nie odpowiadała, a ja zacząłem obszernie jej tłómaczyć, że są na świecie usposobienia, przyzwyczajenia, gusta, których ona nie miała jeszcze czasu i sposobności obserwować, a które jednak posiadają prawo bytu i rządzą ludźmi z wielkim niekiedy despotyzmem. Jest to historja róży już nie białej i różowej, ale polnej i szczepionej, albo także zwykłej krajowej śliwy i brzoskwini. Pierwsze wzrastają wszędzie i zwycięzko opierają się mrozom i słotom, drugie są produktami klimatów gorących i kultury wyższej, a przesadzone na pole samotne lub w ustronia leśne, ginąć muszą albo dziczeć, więc tracić całą nadwyżkę swojej wartości nad dzikiemi płodami natury. Społeczeństwa ludzkie są jak rośliny, których korzeń ciemny i szorstki tkwi w ziemi, a korona buja w powietrzu barwna i świetna. Tak jest wszędzie, tak musi być i u nas. Nierozsądnym zapewne jest ten, kto zaprzecza użyteczności korzenia i nie udziela mu odpowiednich starań, ale niesprawiedliwym ten, kto koronie odmawia nietylko prawa bytu, ale wysokiego, w ogólnej ekonomice życia, znaczenia. Sprowadzenie wszystkiego do użyteczności jest pojęciem ciasnem i poziomem. Jeżeli użyteczność przedstawia w całokształcie bytu żywioł najcenniejszy, powinniśmy wszyscy powrócić do czasów pasterskich i zająć się hodowaniem i dojeniem kóz. Wieki przecież pracowały na wytworzenie takiego kapitału nagromadzonej już pracy, który pewnej przynajmniej garści ludzi udziela istnienia jak najbardziej od grubej materji, a jak najmniej od ideału swobody i piękności oddalonego. Na tem też zależy cały dorobek cywilizacji i to jest najwidoczniejszym jej wyrazem.
Tak mówiłem i czułem sam, że słowa miodem z ust mi płynęły. Widziałem dobrze, że sprawiam jej przykrość, ale to mię do wypowiadania przekonań swoich nie zrażało. Odgrywanie przed nią fałszywej roli po prostu nie przychodziło mi do głowy, a gdyby przyszło, odrzuciłbym je jako rzecz szpetną i przeciwną mojemu pojęciu o honorze; lecz oprócz tego, porywał mię duch prozelityzmu, czułem ogromną chęć nawracania tej duszy, dobrowolnie odszczepiającej się od cywilizacji. Czułem też i widziałem, że to, co mówię, posiada dla niej wagę daleko większą nad pogadankę zwykłą, wzrusza ją, nawet boli, i miałem takie wrażenie, jakbym trzymał rękę na najtajniejszym pulsie jej istoty i do pewnego stopnia rządził jego uderzeniami. Cierpi? dobrze; ale dlaczego? Więc spostrzeżenie Idalki było słusznem. Mam nad nią istotnie władzę cudotwórczą. Pod tym czarnym, surowym stanikiem bije serce prawdziwie kobiece, wzruszające się łatwo; w tej główce zwieńczonej sielskim warkoczem żyje mózg kobiecy, poddający się łatwo wpływom wyższym... może dlatego najwięcej, że są mojemi. Przy ostatniej myśli trochę mi się w głowie zakręciło... Jakież więc było moje zdziwienie, gdy spostrzegłem błądzący po jej ustach uśmiech żartobliwy, i gdy korzystając z pauzy w mojem mówieniu, najspokojniej w świecie rzekła:
— Ale gdzież tam, kuzynie.
Uwagi (0)