Golem - Gustav Meyrink (pedagogiczna biblioteka .txt) 📖
Praga, przełom XIX i XX wieku. Podczas zwiedzania zamku królewskiego mężczyzna znajduje kapelusz i zabiera go, by zwrócić właścicielowi, Atanazemu Pernatowi, podpisanemu na metce. Kolejny poranek to już początek historii Pernata.
Mężczyznę, mieszkańca praskiego getta, odwiedza tajemniczy przybysz, staromodnie ubrany, o twarzy, której nie sposób zapamiętać. Daje mu do naprawienia Księgę Ibbur, którą Pernat zaczyna czytać. Wkrótce doświadcza wizji i zaczyna gubić poczucie własnej tożsamości…
Golem Gustava Meyrinka nawiązuje do żydowskiej legendy o golemie, czyli glinianej — ale możliwej do ożywienia — istocie ulepionej na kształt człowieka. Powieść wydana została w 1915 roku. To utwór często porównywany z Procesem Kafki, egzystencjalistyczny, mroczny i mistyczny.
- Autor: Gustav Meyrink
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Golem - Gustav Meyrink (pedagogiczna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gustav Meyrink
Wrzenie ogarnęło koło niebieskawe; spojrzałem przenikliwie na człowieka bez głowy: stał w tej samej postawie: nieruchomo, jak poprzednio. Wstrzymałem nawet oddech. Podniosłem rękę, lecz wciąż nie wiedziałem, co mam czynić i uderzyłem w wyciągniętą rękę widma, aż ziarna potoczyły się po podłodze. Na chwilkę, tak krótką, jak trzask iskry elektrycznej, straciłem świadomość i myślałem, że spadam w bezdenną przepaść — potem mocno stanąłem na nogach. Szara istota znikła. Również istoty czerwonawego koła. Zaś niebieskawe postacie utworzyły wokół mnie pierścień; nosiły na piersiach napis w złotych hieroglifach i trzymały go nieruchomo. — Wyglądało to jak przysięga — między palcem wskazującym a wielkim czarne ziarnka na tej wysokości, na której wytrąciłem je z ręki widmu bez głowy. Słyszałem, jak na ulicy grad uderzył o szyby i głuchy grzmot przeciął powietrze. Burza zimowa w całej swojej bezmyślnej wściekłości szalała nad miastem. Od strony rzeki huczały wśród wycia burzy, w rytmicznych odstępach, głuche wystrzały armatnie, które oznajmiały pękanie pokrywy lodowej na Wełtawie. Pokój płonął w świetle błyskawic, następujących po sobie bez przerwy: Uczułem się nagle tak słaby, że drżały mi kolana i musiałem usiąść.
— Bądź spokojny — powiedział wyraźnie jakiś głos obok mnie — bądź zupełnie spokojny, dzisiaj jest Lejl Szimurim337: Noc opieki.
Powoli burza ustawała i głuchy hałas zamienił się w jednostajne bębnienie gradu o dachy. — Moje znużenie urosło do takiego stopnia, że raczej przytępionymi zmysłami i przez pół we śnie rozpoznawałem, co się około mnie dzieje. Ktoś z koła powiedział słowa: „Nie masz338 tutaj tego, którego szukacie”. Na to pierwszy znów cicho wymówił jakieś zdanie, w którym usłyszałem imię „Henoch339”, lecz reszty nie zrozumiałem: wiatr za głośno przynosił od strony rzeki jęczenie pękających brył lodowych.
Potem oddzielił się jeden z koła, przystąpił do mnie, wskazał hieroglify na swojej piersi — były to te same litery, co i u pozostałych — zapytał mnie czy mógłbym je przeczytać. I gdy ja — bełkocząc ze znużenia — zaprzeczyłem, wyciągnął do mnie dłoń, i świecący napis ukazał się na moich piersiach; napis w literach, które były początkowo łacińskie:
Chabert Zereh Aur Bocher340
i zamieniły się powoli w nieznany mi alfabet — —
I wpadłem w głęboki, bez marzeń sen, nieznany mi od tej nocy, gdy Hillel rozwiązał mi język.
Godziny ostatnich dni upłynęły mi jak na skrzydłach. Zaledwie miałem czas na posiłek. Nieustanny pociąg do działalności zewnętrznej przykuwał mnie od rana do wieczora do mego warsztatu. Gemma była ukończona i Miriam cieszyła się z niej jak dziecko. Również litera „J” w książce Ibbur341 była poprawiona. Przechyliłem się w tył i zacząłem rozmyślać, pełen spokoju, o wszystkich drobnych zdarzeniach dzisiejszego dnia: stara kobieta, która mi usługuje, wpadła do pokoju rano po burzy z wiadomością, że kamienny most zawalił się tej nocy. — Dziwne! — zawalił się! Zapewne właśnie w tej godzinie, w której ja te ziarnka — — — nie — nie — nie myśleć o tym! To, co się wtedy zdarzyło, mogłoby przybrać pozór czczej342 ułudy; ja zaś postanowiłem pochować tą zjawę w swej duszy, aż znowu sama się obudzi — aby tylko tego nie dotykać. Jak to było niedawno, gdy szedłem jeszcze przez most, widziałem kamienne posągi — a teraz leży w gruzach most, który przetrwał stulecia. Miałem niemal bolesne uczucie, że już nigdy więcej nie postanie na nim moja noga. Gdyby go nawet znowuż odbudowano, nie byłby to już nigdy ten stary, tajemniczy most kamienny. Wycinając gemmę343, rozmyślałem o tym godzinami i jak to się rozumie samo przez się, rozmyślałem tak, jakbym nigdy o tym nie zapominał; żywo też stanęło mi przed oczyma, jak często, w dziecinnych i późniejszych latach, spoglądałem na wizerunek świętego Luitgarda i innych, którzy teraz leżą pogrzebani w szumiących wodach. Wiele drobnych, kochanych rzeczy, które w dzieciństwie nazywałem swoimi, ujrzałem znów w myślach: i mego ojca, i moją matkę, i mnóstwo kolegów szkolnych. Tylko domu, w którym mieszkałem, nie mogłem sobie przypomnieć. Wiedziałem, że stanie znów nagle przede mną któregoś dnia, gdy najmniej będę się tego spodziewał; i cieszyłem się z tego. Uczucie, że od razu wszystko się przede mną naturalnie i prosto ujawni, było tak błogie! Gdy przedwczoraj wyjąłem z kasetki książkę Ibbur — nie zdawało się to bynajmniej godne podziwu, że wyglądała jak stara, pergaminowa księga ozdobiona samymi inicjałami; uważałem to owszem za rzecz zgoła naturalną. Nie mogłem pojąć, że kiedyś działała na mnie jak upiór! Była napisana językiem hebrajskim, zupełnie dla mnie niezrozumiałym. Kiedy znów nieznajomy przyjdzie, aby ją odebrać? Radość życia, która potajemnie opanowała mnie podczas roboty, obudziła się na nowo w całej swej orzeźwiającej świeżości i rozpędziła nocne myśli, które mnie znów chciały napaść zdradliwie.
Prędko wziąłem fotografię Angeliny — odciąłem dedykację, która była u dołu, i pocałowałem ją. To wszystko było tak głupie i szalone, lecz dlaczegóż choćby raz nie pomarzyć o szczęściu, zatrzymać obecną chwilę i radować się tym jak bańką mydlaną? Czy nie mogło się urzeczywistnić to, czym mamiła mnie tęsknota mego serca? Byłoż to zupełnie niemożliwe, abym z dnia na dzień stał się sławnym człowiekiem? Godny jej, choć nie równy pochodzeniem? Co najmniej równy doktorowi Savioli? Myślałem o gemmie344 Miriam: gdyby mi się druga taka udała, jak ta! — bez wątpienia, nawet najlepsi artyści wszystkich czasów nie stworzyli nic lepszego.
Przypuśćmy tylko jeden wypadek: mąż Angeliny nagle umiera? Stało mi się naraz gorąco i zimno: drobny wypadek i moja nadzieja, zuchwała nadzieja, nabierze kształtów. Szczęście moje wisi na cienkiej nitce, która lada chwila może się przerwać, upadnie mi na łono. Czy już tysiące razy nie udawało mi się coś cudownego? Rzeczy, których istnienia ludzie w ogóle nawet nie przypuszczają. Czy to nie jest cud, że w przeciągu kilku tygodni obudziły się we mnie artystyczne zdolności, które już teraz podnoszą mnie wysoko nad przeciętność? Stoję jednak dopiero na początku drogi! Czy nie miałem prawa do szczęścia? Czy mistyka jest równoznaczna z unicestwieniem pragnień? Przeważyło we mnie „tak”; — śnić jeszcze tylko jedną godzinę — minutę — jedno krótkie istnienie ludzkie! I śniłem z otwartymi oczyma. Szlachetne kamienie na stole rosły i rosły i otoczyły mnie ze wszystkich stron barwnymi kaskadami.
Drzewa z opali stanęły gromadami przy sobie i wydawały świetlne blaski niebios, lśniące błękitnie jak skrzydła olbrzymiego motyla spod zwrotników, w deszczu iskier, ponad nieprzejrzanymi łąkami, pełnymi gorących powiewów letnich. Czułem pragnienie i ochłodziłem swoje członki w lodowatej pianie potoków, co szumiały na skalnych urwiskach z lśniącej masy perłowej.
Duszny powiew przeciągnął nad pochyłościami, przesycony kwieciem, i upoił mnie wonią jaśminu, hiacyntów, narcyzów, bławatków — — — — — —
Nie do zniesienia! nie do zniesienia! Okryłem fotografię. — Miałem pragnienie! Były to męki raju! Szarpnąłem oknem i czoło moje owiał wilgotny wiatr; pachniało zbliżającą się wiosną.
Miriam! Musiałem myśleć o Miriam. Jak to ona ze wzruszenia aż się oprzeć musiała o ścianę, gdy przyszła mi powiedzieć, że stał się cud, prawdziwy cud: znalazła złotą monetę w bochenku chleba, który piekarz jak zwykle położył przez kratę, na oknie swego sklepu. Chwyciłem portmonetkę. — Przypuszczam, nie było jeszcze dziś za późno, i przyszedłem jeszcze w porę zaczarować jej znów dukata345.
Odwiedzała mnie ona codziennie, aby mi dotrzymać towarzystwa, jak mówiła, ale prawie ciągle milczała, tak była przejęta owym „cudem”. Aż do najgłębszej głębi — poruszył ją ten wypadek i gdy sobie przypomniałem, jak to ona czasami nagle, bez przyczyny zewnętrznej, tylko pod wpływem wspomnienia — śmiertelnie bladła aż po usta, dostawałem zawrotu głowy na samą myśl, że mógłbym w swoim zasklepieniu czynić rzeczy niezmiernej doniosłości. — I gdy wywołałem w pamięci ostatnie zagadkowe słowa Hillela i związałem je z tą ostatnią swoją myślą, odczułem we wszystkich kościach lodowate zimno. Czystość zamiaru nie była dla mnie bynajmniej uniewinnieniem — cel nie uświęca środków — przekonałem się. A co by było, gdyby ten zamiar „chcieć pomóc” był tylko pozornie czysty? Może właśnie ukrywa się w tym jakieś utajone kłamstwo: nieokreślone życzenie, aby dla własnego zadowolenia rozkoszować się rolą dobroczyńcy? Zacząłem błądzić sam w stosunku do siebie. Było jasne, że osądziłem Miriam zbyt powierzchownie. Już jako córka Hillela musiała być nie taką, jak inne panny. Jak mogłem być na tyle zuchwały, aby w tak głupi sposób wdzierać się w wewnętrzne życie, które o całe niebo stało wyżej nad moim własnym. Już rysy jej twarzy, które sto razy bardziej odpowiadały epoce szóstej dynastii egipskiej, a nawet dla niej były nazbyt uduchowione, niż dla naszych dni ze swym typem ludzi rozsądkowych: powinny były ostrzec. — „Tylko zupełny głupiec nie ufa przejawom zewnętrznym” — czytałem to gdzieś kiedyś. Jakże to prawdziwe! Miriam i ja byliśmy teraz dobrymi przyjaciółmi: czy miałem jej wyznać, że to właśnie ja codziennie przemycałem w chlebie dukaty? Cios byłby zbyt nagły. Ogłuszyłby ją. — Nie mogłem się na to odważyć, musiałem postępować ostrożniej. — Czy ten „cud” jakkolwiek osłabić? Zamiast wsadzać pieniądz do chleba, kłaść go na stopniach schodów, aby mogła go znaleźć, gdy otworzy, i tak dalej, i tak dalej. Przecież można wymyślić coś nowego, mniej szorstkiego: jakąś drogą, która by wprowadziła ją z cudów do codzienności; pocieszałem się. Tak! To było najlepsze. Albo przeciąć węzeł? Wyznać jej ojcu i wciągnąć do rady? Rumieniec wstydu wystąpił mi na twarz. Na ten krok było jeszcze dosyć czasu, gdy zawiodą wszystkie inne środki. Tylko zaraz przystąpić do dzieła. Ani chwili nie tracić! Dobry pomysł wpadł mi do głowy: musiałem zająć Miriam czymś zupełnie osobliwym, wyrwać ją na parę godzin z powszedniego otoczenia, aby doznała innych wrażeń. Wzięliśmy powóz i pojechaliśmy na spacer. Kto nas pozna, gdy będziemy unikali dzielnicy żydowskiej? Może ją zaciekawi widok zwalonego mostu? Gdyby uważała za niestosowne, żebym ja był przy niej, pojedzie z nią Zwak albo która z dawnych jej przyjaciółek. Byłem zupełnie zdecydowany nie dopuścić żadnego oporu. — — — — — — U progu natknąłem się na jakiegoś człowieka. Wassertrum! Musiał patrzeć przez dziurkę od klucza, gdyż w chwili, kiedy wpadłem na niego, stał pochylony. — Czy pan mnie szuka? — zapytałem go szorstko. Wybełkotał kilka słów wymówki w swoim niemożliwym żargonie; potem potwierdził. Zaproponowałem mu przybliżyć się i usiąść, lecz Aron stanął przy stole i kręcił kurczowo rondem kapelusza. Głęboka nienawiść, którą na próżno starał się ukryć, odzwierciadlała się w jego twarzy, w każdym poruszeniu. Nigdy nie widziałem jeszcze tego człowieka tak bezpośrednio blisko. Jego straszna brzydota była zapewne odrażająca; ale wzbudzała ona raczej we mnie politowanie; wyglądał jak stworzenie, któremu sama natura, przy urodzeniu, pełna wściekłości i wstrętu zadeptała twarz nogą — i powstało coś nieokreślonego, co jego charakteryzowało. Była temu winna „Krew”, jak trafnie określił to Charousek. Pomimo woli cofnąłem rękę, którą przy jego wejściu wyciągnąłem. Chociaż zrobiłem to prawie niewidocznie, zdaje się jednak, że on to zauważył, gdyż musiał nagle siłą poskromić w swojej twarzy wybuch nienawiści.
— Ładnie tutaj jest — zaczął w końcu, jąkając się, gdy zauważył, że nie zadałem sobie trudu zacząć z nim rozmowę. W przeciwieństwie do swoich słów, zamknął przy tym oczy, może dlatego, żeby się nie spotkać z moim wzrokiem. A może myślał, że to nada jego twarzy niewinny wyraz? Można było wyraźnie spostrzec, ile zadawał sobie trudu, aby poprawnie mówić po niemiecku. Nie czułem się w obowiązku odpowiedzieć mu i czekałem, co też on powie dalej. W zakłopotaniu chwycił pilnik, który Bóg wie po co — jeszcze od wizyty Charouska leżał na stole, lecz pomimo woli cofnął się natychmiast, jak gdyby go żmija ugryzła. Zdumiony byłem jego nieświadomą, duchową wrażliwością.
— Pięknie! naturalnie, owszem! Interes pański na tym polega. Musi być pięknie w mieszkaniu — zerwał się, dodając: — kiedy się odbiera takie szlachetne odwiedziny! Chciał otworzyć oczy, aby widzieć, jakie wrażenie wywrą na mnie jego słowa, lecz uznał widocznie to za przedwczesne — i znów je szybko zamknął. Chciałem go przycisnąć do muru:
— Pan myśli o damie, która niedawno tutaj zajeżdżała? Powiedz pan otwarcie, dokąd pan zmierza?
Chwilę się ociągał, potem chwycił mnie silnie za łokieć i pociągnął mnie do okna. Dziwny, nieumotywowany sposób, w jaki to zrobił, przypomniał mi, jak kilka dni temu wciągnął do swojej jamy głuchoniemego Jaromira. Zakrzywionymi palcami pokazywał mi jakiś błyszczący przedmiot:
— Jak pan myśli, panie Pernath, czy da się z tego jeszcze coś zrobić?
Był to złoty zegarek, z tak mocno przygiętą kopertą, że wyglądał prawie jakby ją ktoś z umysłu wygiął. Wziąłem szkło powiększające: śrubki były do połowy poodłamywane, a wewnątrz czy nie ma tam jakichś liter wyrytych? Prawie już nieczytelne, a ponadto porysowane mnóstwem świeżych zadrapań. Powoli odczytałem: K-a-r-ol Zott-man
Zottman? Zottman? — Gdzież ja słyszałem to nazwisko. Zottman? Nie mogłem sobie przypomnieć. Zottman? Wassertrum wytrącił mi prawie lupę z ręki.
— W mechanizmie nic nie ma, patrzyłem już tam sam, ale z pokrywą — to coś — śmierdzi!
— Trzeba tylko wyklepać i wyrównać, najwyżej kilka zlutowań. To może panu również dobrze zrobić każdy złotnik, panie Wassertrum.
— Zależy mi na tym, żeby to była solidna robota, jak to się mówi artystyczna — przerwał mi skwapliwie. Z trwogą prawie.
— A więc dobrze, jeżeli panu na tym zależy.
— Wiele na tym zależy! Głos jego drżał z zapalczywaści. — Chcę sam nosić ten zegarek. A gdy go komukolwiek pokażę, to powiem: patrzcie, tak robi pan von Pernath.
Brzydziłem się tym człowiekiem, pluł
Uwagi (0)