Golem - Gustav Meyrink (pedagogiczna biblioteka .txt) 📖
Praga, przełom XIX i XX wieku. Podczas zwiedzania zamku królewskiego mężczyzna znajduje kapelusz i zabiera go, by zwrócić właścicielowi, Atanazemu Pernatowi, podpisanemu na metce. Kolejny poranek to już początek historii Pernata.
Mężczyznę, mieszkańca praskiego getta, odwiedza tajemniczy przybysz, staromodnie ubrany, o twarzy, której nie sposób zapamiętać. Daje mu do naprawienia Księgę Ibbur, którą Pernat zaczyna czytać. Wkrótce doświadcza wizji i zaczyna gubić poczucie własnej tożsamości…
Golem Gustava Meyrinka nawiązuje do żydowskiej legendy o golemie, czyli glinianej — ale możliwej do ożywienia — istocie ulepionej na kształt człowieka. Powieść wydana została w 1915 roku. To utwór często porównywany z Procesem Kafki, egzystencjalistyczny, mroczny i mistyczny.
- Autor: Gustav Meyrink
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Golem - Gustav Meyrink (pedagogiczna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gustav Meyrink
Zadziwiło mnie, skąd Charousek może wiedzieć wszystko tak dokładnie, co mu też powiedziałem.
— Czy mogę? — Dla wyjaśnienia wziął ze stołu papierosa, zapalił go i tłumaczył mi sprawę. — Widzi pan, jeżeli otworzy pan teraz drzwi, to ciąg powietrza, wiejący z klatki schodowej, przyniesie ze sobą stamtąd dym tytoniowy. To jest zapewne jedyne prawo natury, które Wassertrum zna dokładnie i na wszelki wypadek umieścił on w murze frontowym pracowni — jak pan wie, ten dom należy do niego — małą, ukrytą, otwartą framugę: rodzaj wentylacji, a wewnątrz niej czerwoną chorągiewkę. Gdy tylko ktośkolwiek wchodzi do pokoju lub opuszcza go, to znaczy otwiera drzwi, Wassertrum to dostrzega z dołu po silnym trzepotaniu chorągiewki. Jednakże wiem ja również dobrze — dorzucił sucho Charousek — co mam wtedy czynić, i mogę to dokładnie obserwować z nory piwnicznej naprzeciwko, w której łaskawy los wspaniałomyślnie pozwala mi mieszkać. — Milutki żarcik z wentylacją jest wprawdzie patentem czcigodnego patriarchy, lecz również i dla mnie jest to już od lat dostępne.
— Jakąż nadludzką nienawiść musi pan czuć do niego, jeżeli pan czatuje tak na każdy jego krok? A do tego, jak pan mówi, od dawna! dorzuciłem.
— Nienawiść? Charousek zaśmiał się spazmatycznie. Nienawiść? Nienawiść to zbyt słabe wyrażenie. Słowo, które by określało moje uczucie względem niego, musi być dopiero stworzone. — Nienawidzę jego krew.
— Czy pan to rozumie? Węszę, czuję to jak dzikie zwierzę, gdy choć jedna kropla jego krwi płynie w żyłach jakiegoś człowieka — i — zacisnął zęby — to zdarza się „czasami” tutaj w Getcie. — Od wzburzenia niezdolny mówić dalej, podbiegł do okna i zaczął przez nie wyglądać.
Słyszałem, jak tłumił sapanie. Przez chwilę milczeliśmy obaj.
— Halo! Cóż to jest? — zerwał się nagle i natychmiast skinął na mnie. — Prędko, prędko! Czy ma pan lornetkę albo coś w tym rodzaju?
Głuchoniemy Jaromir stał przed wejściem do kramu i o ileśmy się z jego migów mogli domyślić, prosił Wassertruma, aby kupił od niego jakiś mały błyszczący przedmiot, który był na wpół ukryty w ręku chłopca. Wassertrum poskoczył na to jak sęp i cofnął się do swojej jamy. W chwilkę potem wybiegł z powrotem, śmiertelnie blady i porwał Jaromira za piersi: jęli się pasować301 ze sobą zażarcie. — Naraz Wassertrum puścił go i zdawał się rozważać. — Zajadle gryzł swoją górną, zajęczą wargę. Rzucił w naszą stronę śledczym wzrokiem i spokojnie pociągnął Jeromira za rękę do swego sklepu. Czekaliśmy jakiś kwadrans: zdawało się, że handel nie dojdzie do skutku. W końcu głuchoniemy wyszedł z zadowoloną miną i ruszył precz z tandeciarzem.
— Co pan sądzi o tym? — zapytałem. — Zdaje się, że to nic ważnego. Prawdopodobnie biedny chłopak posrebrzył jakiś wyżebrany przedmiot.
Student nie dał mi żadnej odpowiedzi i milcząc usiadł przy drzwiach. Widocznie nie przypisywał tej transakcji żadnego znaczenia, gdyż po przerwie zaczął dalej rozwijać kwestię, na której się zatrzymał:
— Tak. A więc powiedziałem, że nienawidzę jego krew. Niech mi pan przerwie, mistrzu Pernath, gdy będę znów zbyt popędliwy. Chcę traktować rzecz na zimno. Nie mogę trwonić swych najlepszych uczuć. Zresztą później bywa mi czczo302. Człowiek z poczuciem wstydu powinien rozmawiać chłodnymi słowami, a nie z patosem, jak prostytutka — albo poeta. Odkąd świat istnieje, nikomu nie przyszłoby na myśl z żalu „załamywać ręce”, gdyby aktorzy nie stosowali tego gestu jako szczególnie „plastycznego”.
Domyśliłem się, że mówił to jedynie w tym celu, aby zachować spokój wewnętrzny. Nie udawało mu się to bynajmniej. Nerwowo biegał po pokoju, chwytał wszystkie możliwe przedmioty i w roztargnieniu stawiał je z powrotem na miejscu. Potem w jednej chwili wrócił do swego tematu:
— Najmniejszym, mimowolnym ruchem człowieka krew ta zdradza się przede mną.
— Znam dzieci, które są podobne do „niego” i uchodzą za jego dzieci, jednakże nie są one tego samego rodu; złudzić mnie niepodobna. Długie lata nie wiedziałem, że doktor Wassory jest jego synem, lecz ja to, mógłbym powiedzieć, zwęszyłem. Jeszcze jako młody chłopiec, gdy nie mogłem nawet przeczuć, jaki jest stosunek Wassertruma do mnie (jego wzrok przez sekundą spoczął na mnie badawczo), posiadłem ten dar. Kopano mnie nogami, bito, że nie ma chyba miejsca na moim ciele, które by nie wiedziało, co to jest szalony ból — głodzono mnie i pić nie dawano, aż stałem się na wpół niespełna rozumu i pożerałem zbutwiałą ziemię, lecz nigdy nie mogłem nienawidzić tych, którzy mnie dręczyli. Po prostu nie mogłem. Nie było już więcej miejsca we mnie na nienawiść. — Czy pan rozumie? Cała moja istota była nią nasycona. Wassertrum nie uczynił mi nigdy nawet najmniejszej przykrości — chcę przez to powiedzieć, że wtedy, gdy jako ulicznik rozbijałem się po ulicach, nigdy mnie nie uderzył ani nie popchnął, ani nigdy mnie nie zelżył303 — a jednak wszystko, co we mnie wre żądzą zemsty i wściekłością, wyło przeciw niemu. Tylko przeciw niemu.
— Zadziwiające jednak pomimo to, że jako dziecko nigdy nie wypłatałem mu żadnego figla; gdy inni to robili, natychmiast się wycofywałem. Lecz całe godziny mogłem stać w przejściu bramy, ukryty za drzwiami i przez szparę patrzeć nieruchomo w jego twarz, aż od niewytłumaczonego uczucia zemsty czarno mi się robiło w oczach. Przypuszczam, że wtedy właśnie położyłem kamień węgielny tego jasnowidzenia, które budzi się we mnie natychmiast, gdy wchodzę w styczność z istotami, a nawet rzeczami, które są z nim w jakimś związku. Wszystkie jego ruchy, sposób, w jaki nosi chałat304, jak bierze w rękę rzeczy, jak kaszle, jak pije i tysiące innych gestów: wszystkiego tego nieświadomie musiałem nauczyć się na pamięć tak, aby wżarło mi się w duszę, abym wszędzie na pierwszy rzut oka z wszelką pewnością mógł rozpoznać jego dziedziczne ślady.
— Później stawało się to u mnie czasami prawie że manią: wyrzucałem precz niewinne przedmioty, gdyż dręczyła mnie myśl, że może jego ręka się ich dotknęła — inne znowu przypadły mi do serca; kochałem je jak przyjaciół, życzących mu złego.
Charousek na chwilę zamilkł. Ujrzałem, jak nieprzytomny spoglądał w próżnię. Palce jego mechanicznie głaskały pilnik leżący na stole.
— Gdy potem paru litościwych nauczycieli złożyło się dla mnie i studiowałem filozofię i medycynę — gdy przy tym nauczyłem się sam myśleć — wtedy doszedłem powoli do świadomości, co to jest nienawiść.
— Tak głęboko nienawidzieć, jak ja, możemy tylko coś, co jest częścią nas samych. A gdy potem sięgać jąłem305 dalej — powoli dowiedziałem się wszystkiego — czym była moja matka — i — musi być, jeżeli — jeżeli jeszcze żyje — i że moje ciało — odwrócił się, abym nie mógł dojrzeć jego twarzy — jest pełne jego wstrętnej krwi — no tak, Pernath, dlaczego pan ma o tym nie wiedzieć: on jest moim ojcem! — wtedy stało mi się jasnym, gdzie jest źródło — — — — Czasami wydaje mi się, jako tajemniczy jakiś związek z tym wszystkim, fakt, że jestem suchotnikiem306 i muszę pluć krwią: moje ciało broni się przeciwko wszystkiemu, co jest od niego i odwraca się od siebie ze wstrętem.
— Często moja nienawiść nawiedzała mnie we śnie i starała się pocieszyć mnie widokiem wszystkich możliwych katuszy, które pragnąłem „mu” wyrządzić, lecz zawsze wypłaszałem je sam, gdyż pozostawiały mi miły, obcy posmak niezaspokojenia. Gdy pomyślę o sobie i muszę się dziwić, że nie ma zupełnie nikogo i nic na świecie, kogo bym nienawidził — a przynajmniej był w stanie nazwać antypatycznym, z wyjątkiem „niego” i jego rodu — to wkrada się często we mnie odrażające uczucie: mógłbym być tym, co nazywają „dobrym człowiekiem”. Lecz na szczęście tak nie jest. — Powiedziałem już panu, że nie ma we mnie już na nic więcej miejsca.
Lecz niech pan nie myśli, że rozgoryczył mnie tak smutny los. (Co on uczynił z moją matką, dowiedziałem się o tym dopiero w późniejszych latach) — przeżyłem jedyny dzień radości, dzisiaj już odległy i zaciemniony, co zresztą dozwolone jest każdemu śmiertelnikowi. Nie wiem, czy pan zna wewnętrzną, prawdziwą, gorącą pobożność — dotychczas również jej nie znałem — lecz gdy w tym dniu, w którym Wassory sam sobie śmierć zadał, stałem na dole przy sklepie i widziałem, jak „on” otrzymał tą wiadomość: przyjął ją „zdrętwiały”, jak laik nieznający prawdziwego teatru życia, całą godzinę stał bez czucia, wysunął troszeczkę wyżej ponad zęby swoją zajęczą szczękę i gdy wzrok tak jakoś, tak — tak — tak jakoś specjalnie zagłębił w siebie — — — — to uczułem zapach kadzidła od powiewu skrzydeł archanioła. — —
Czy zna pan obraz Matki Boskiej Łaskawej w kościele Tyńskim? Tam rzuciłem się na ziemię i ciemność raju owionęła moją duszę. — — — —
Patrząc na Charouska, który tak stał, a którego wielkie, rozmarzone oczy były pełne łez, wpadły mi na myśl słowa Hillela, jak niepojętą ciemnością osnuta jest droga, którą kroczą bracia śmierci.
Charousek mówił dalej:
— Zewnętrzne okoliczności, które „usprawiedliwiają” moją nienawiść, albo które mogłyby się wydawać zrozumiałe i mózgom wszystkich płatnych sędziów, zapewne nie będą dla pana ciekawe: fakty przedstawiają się jak kamienie milowe, a jednak są to tylko puste skorupy od jaj. Są one niby natrętny odgłos korków od szampana, co chyba tylko człowiek o słabym umyśle uważa za istotę uczty.
Wassertrum zmuszał moją matkę wszelkimi piekielnymi środkami, jak to było jego przyzwyczajeniem, stosować się do jego woli — jeżeli nie gorzej. A potem, potem — a więc tak — a potem sprzedał ją — do domu publicznego — — — co nie jest trudne, skoro ma się radców policyjnych za przyjaciół — lecz nie dlatego, żeby nią był znudzony, o nie! Znam wszystkie skrytki jego serca: on ją sprzedał w tym dniu, w którym pełen przerażenia przekonał się, jak ją gorąco w rzeczywistości kocha. Taki jak on postępuje na pozór niedorzecznie, lecz zawsze równomiernie. Chomikowa jego istota tylko kwiczy, aby ktoś przyszedł do jego kramu i kupił od niego cokolwiek, a przy tym za drogie pieniądze. Czuje wyłącznie potrzebę złapania czegoś. — Najchętniej chciałby na wskroś przesiąknąć tym pojęciem „mieć”, a gdyby mógł w ogóle wymyśleć sobie jakiś ideał, to byłoby tylko to, co by się kiedyś zamieniło w oderwaną ideę „posiadania”.
I wtedy to rozrosła się w nim aż do rozmiarów olbrzymiej góry obawa: „nie być pewnym samego siebie” — nie, żeby chciał ofiarować coś miłości, ale żeby był zmuszony do tego; i przeczuwać w sobie obecność czegoś niewidzialnego, co jego wolę, lub to, czym by pragnął, aby było jego wolą, tajemnie spętało więzami. — Tak się zaczęło.
Co potem nastąpiło, stało się automatycznie: tak jak szczupak, chce czy nie chce — musi mechanicznie chwycić gębą — gdy we właściwym czasie przypływa koło niego jaki błyszczący przedmiot. Sprzedaż mojej matki wydała się Wassertrumowi zupełnie naturalnym następstwem rzeczy.
Zaspokoiła ona resztki drzemiących w nim właściwości: żądzę złota i złośliwą rozkosz samoudręczenia. — — —
— Wybaczy pan, mistrzu Pernath — głos Charouska zabrzmiał nagle trzeźwo i tak silnie, że się zląkłem — wybaczy pan, że mówię o tym tak przerażająco mądrze, lecz gdy się jest w uniwersytecie, to przechodzi przez ręce mnóstwo przerafinowanych książek; pomimo woli wpada się w akademicki sposób wyrażenia.
Aby zrobić mu przyjemność, zmusiłem się do uśmiechu; wewnętrznie czułem bardzo dobrze, że student walczy ze łzami.
Muszę mu jakoś pomóc, pomyślałem, przynajmniej spróbować ulżyć mu w gorzkiej nędzy, o ile to leży w mojej mocy. Niespostrzeżenie wyjąłem z komody banknot stuguldenowy307, jedyny, który miałem jeszcze w domu i włożyłem mu do kieszeni.
— Gdy kiedyś w przyszłości znajdzie się pan w lepszych warunkach i spełni swoje powołanie jako lekarz, spokój zawita do pana, panie Charousek — powiedziałem, aby rozmowę skierować na łagodniejsze tory — Czy prędko pan zda doktorat?
— Wkrótce. Jestem to winien swoim dobroczyńcom. Ale to rzecz bezcelowa, gdyż moje dni są policzone.
Chciałem uczynić zwykły zarzut, jakoby widział zbyt czarno, ale on, uśmiechając się, odparł:
— Tak jest najlepiej. Nie może to być żadna przyjemność, udawać po kuglarsku308 lekarza i jeszcze pozyskać dla siebie tytuł szlachecki jako dyplomowany truciciel studzien. — — Przy tym — dodał ze swoim szubienicznym humorem — niestety wszelkie dalsze działanie błogotwórcze309 zakazane mi jest po tej stronie Getta — chwycił za kapelusz. — Teraz nie chcę już więcej śledzić. Albo może jest jeszcze co do powiedzenia w sprawie Saviolego? Nie sądzę. Proszę jednak, niech mnie pan zawiadomi, jeżeli się pan dowie czego nowego. Najlepiej niech pan tu na oknie zawiesi lustro na znak, że mam pana odwiedzić. Do mnie — do piwnicy niechaj Pan w żadnym razie nie przychodzi. Wassertrum zaraz poweźmie podejrzenie, że my coś mamy ze sobą. — Jestem zresztą ciekawy, co on teraz uczyni, skoro zobaczył, że ta dama była u pana. Powiedz pan po prostu, że przyniosła panu jakiś klejnot do naprawy, a gdyby się zanadto przyczepiał, to udawaj rozgniewanego.
Nie nadarzyła się jakoś żadna właściwa sposobność, by Charouskowi wcisnąć banknoty; wziąłem więc znowu wosk do modelowania z okna i rzekłem:
— Pozwól pan, odprowadzę pana trochę po schodach — Hillel na mnie czeka — skłamałem.
— Pan jest z nim zaprzyjaźniony? — zapytał.
— Trochę. Czy pan go zna? — — Albo może pan nie ma zaufania — zdaje się, żem się mimo woli uśmiechnął — i do niego także? Niechże Bóg pana broni!
— Czemuż Pan mówi to tak poważnie?
Charousek chwilę zwlekał i namyślał się.
— Sam nie wiem, dlaczego. Musi to być coś nieświadomego: ile razy napotykam go na ulicy, chciałbym najlepiej zejść z bruku i uklęknąć przed nim jak przed księdzem, który niesie hostię. Widzi pan, mistrzu Pernath, jest to człowiek, który w każdym swoim atomie — stanowi przeciwieństwo Wassertruma. Uchodzi on na przykład tu w dzielnicy wśród chrześcijan, który jak zawsze, tak i w tym wypadku są źle poinformowani — za skąpca i tajemnego milionera, gdy właśnie jest niewymownie biedny.
— Biedny? — zawołałem przerażony.
— O ile tylko można być biednym. Słowo „brać” zna on,
Uwagi (0)