Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖
Przenosimy się do roku 1226 i 1227, gdzie spotykamy dwa skonfliktowane rody — Odrowążów i Gryfitów. Tytułowy bohater, Waligóra, jest przedstawicielem tego pierwszego i bratem biskupa krakowskiego, Iwona Odrowąża. Przedstawicielem rodu Gryfitów jest Jaszko, wichrzyciel i spiskowiec.
Śledzimy ich wędrówki po kraju i poznajemy Polskę okresu rozbicia dzielnicowego — bywamy w dworkach książęcych, siedzibach możnowładców, gospodach i salach sądowych, a ostatecznie jesteśmy świadkami pogłębienia się kryzysu w kraju podczas zjazdu książąt w Gąsowie.
Waligóra to kolejna powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego wchodząca w skład cyklu historycznego Dzieje Polski. Autor ponownie przedstawił nam galerię interesujących postaci, wielką politykę i wątki miłosne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Stały tak drobinę czasu, nie wiedząc o nim, jakby na to umyślnie żeby się im lepiej przypatrzył. Gero że mu szczelina u góry była do chciwego patrzenia za wązką, padł na kolana, o chorej nodze zapomniawszy, przychylił się do samej ziemi, pożerając je oczyma...
Dwie Halki uśmiechały się sobie i szeptały coś, jedna drugiej wianuszek poprawiała na głowie, śmieszek jak śpiew ptaszęcy zaszeleściał w powietrzu i znikły...
Gero nie mógł się podnieść z ziemi goniąc je oczyma.
Właśnie na to wślizgnęła się stara Dzierla i zobaczywszy go na trawie leżącego, odgadła na co patrzał, co zobaczył. Jakiś ją strach ogarnął naprzód, a potem pusta wesołość. Poszła Geronowi pomódz wstać z ziemi i pogroziła mu mocno...
Niemiec wszelkiemi sposoby rękami i bełkotaniem wyrazów jakich się nauczył, usiłował dobyć z Dzierli, co to były za dwie białe, tak cudnie piękne i tak strasznie do siebie podobne dziewczęta.
Baba rękami wywijając, trzepiąc odganiała pytania, odmawiała odpowiedzi, ale śmiech i radość patrzyły jej ze starych oczów.
Weszli tak do domku, a Gero nic pilniejszego nie miał nad to by się z Hansem wiadomością o dwóch ślicznych jak anioły dziewczątkach, podzielić.
Hans wierzyć nie chciał.
— Gdzie ty tu mogłeś piękne dziewczęta zobaczyć? — zawołał. — Ileżeśmy to kraju przejechali, ile widzieli tych twarzy w białych zawiciach, a wszystkie były jak szatany straszne!
— Tych dwie za tysiące stanie! — począł Gero z zapałem. — Wiesz że u nas po miastach, i burgach, dosyć ładnych twarzy, co je słońce nie opaliło i praca nie zszarzała — alem takich jak żyw jestem nie widział, anim śnił aby być mogły na świecie!
Hans śmiał się.
— Otóż jak głodnemu chleb z ościami pachnie! — rzekł.
Gero się aż pogniewał trochę.
— Nie proste to dziewki, — dodał, — bom tych siła widywał już idących ze dzbankami po wodę, a przecie nie zachwalałem ich, bo choć której pyszczek był nieszpetny, wyglądały jak czerwone kłody, ale tym tylko skrzydła dać, poleciałyby w obłoki.
— Oszalałeś — rzekł Hans.
— Ono to nic jeszcze że piękne, — mówił Gero uspokoić się nie mogąc — dziwniejsza rzecz iż ich dwie tak do siebie podobnych, iż jednej od drugiej rozróżnićby nie można, i jakby się człowiek rozmiłował, musiałby w obu...
— To ci na rękę, — rzekł Hans, — bo gdy się miłuje, nigdy tego dosyć — ale tobie od rany w nodze oczy się pokrzywiły... albo drwisz ze mnie.
Gero znowu do Dzierli się zbliżył usiłując z niej coś wyciągnąć. Widząc jego zachwycenie, baba się ulitowała i rozmaitemi ruchy ukazała mu że stały wysoko, że były córki pańskie, że pan synów nie miał tylko ich dwie, i że chyba książęta godni ich byli.
Wszystko to dać zrozumieć bez pomocy wyrazów mogła tylko zręczna Dzierla i tak chciwemu a odgadującemu łatwo jak Gero... Pokazywała na zamek cały, w górę ku niebu, ręce przykładała do serca... oczy podnosiła i spuszczała. — Gero czego nie zrozumiał domyślił się...
Kilka wyrazów już się był od starej nauczył i odpowiedział jej także ręce do piersi cisnąc, oczy w górę podnosząc, że się strasznie w dziewczętach rozmiłował...
Dzierla rękami wyraziście odpowiedziała mu że o nich ani mógł myśleć...
Gdy stara wyszła z izby, Gero na cały wieczór miał o czem mówić Hansowi, który choć się niecierpliwił, lecz i zaciekawił się mocno. Noga obrzękła, której poruszyć nie mógł, o podpatrywaniu przez płoty, ani myśleć nie dawała.
Śmiały Gero nazajutrz tak był niecierpliwy dowiedzieć się coś więcej, iż wprost ks. Żegocie się przyznał co widział i zapytał o dziewczęta.
Usłyszawszy o tem stary ksiądz uląkł się strasznie — długo nie mógł mu odpowiedzieć, a w ostatku surową twarz czyniąc, krótko odrzekł.
— Nie godzi się gościnności nadużywać. — Widzieliście córki mojego pana — więcej o tem mówić nie chcę i nie będę.
Gero przeprosił starca i zamilkł. Wychodząc ksiądz Żegota upomniał go jeszcze surowo, aby się w podwórku nie pokazywał, i nieszczęścia na głowę jego nie naprowadzał...
Nazajutrz Dzierla przyszedłszy, wyzywać sama poczęła Gerona, na bałamutną rozmowę o dziewczętach, babie śmiało się to że chłopak męczył się i z miłości głowę tracił — gotową była ogień podsycać. Nawykła do tego między dziewczętami i parobczakami... Młodość jej to nieodżałowaną wracało, i grzała się przy tym ogniu.
Gero rad był choć z nią mówić o nich, dowiedział się nawet imion Hali i Halki, które jak szalony powtarzał ciągle...
Pomimo zakazu księdza, nie mogło go już nic powstrzymać od ciągłego stawania przy tynach u szpary, którą nożem swym ostrożnie rozszerzył tak aby wygodnie mógł wyglądać.
Ale cudne owo zjawisko tak upragnione, nie prędko się znowu ukazać miało. Gero powracał do izby i stękając mówił Hansowi.
— Nie było nikogo! Widziałem dwa psy i pół cielęcia!
Życie Leszka Białego na krakowskim grodzie, płynęło teraz od czasu gdy wielki zamach Henryka Ślązkiego, spełzł na niczem i skończył się zawartym sojuszem — spokojnie, cicho, szczęśliwie, tak jak on sam pragnął, na wpół przy rodzinie, wpół w lasach, na koniu lub w rycerskich turniejach i igrzyskach...
Wszystkie ważniejsze sprawy kraju, jak niegdyś za ojca Kaźmierza, leżały na ramionach Biskupa, zawisły od jego rady i kierunku.
Iwo i rozumem i świątobliwością i powagą wszystkiemu rycerstwu krakowskiemu przewodził, a Jaksowie nawet nieprzyjaźni mu, głośno przeciw niemu szemrać nie śmieli. Leszek rad był, nawykłszy do tego za życia matki, — szukać zawsze opiekuna na którymby się opierał. Takiemi byli dla niej i dla niego Goworek, na przemiany z Mikołajem Wojewodą — kilkakroć to poczucie własnej słabości czyniło ich uległemi nawet Mieszkowi Staremu, a później Laskonogiemu.
Zmuszony prawie, po bitwie pod Zawichostem objąć rządy krakowskie, Leszek nie wprzódy się zgodził na zajęcie miejsca Laskonogiego, aż się zapewnił pomocy Marka Wojewody i Iwona Biskupa.
Mówiliśmy że Marek i Jaksowie zdradzili pana, został więc jeden Biskup Iwo, na którym się bezpiecznie oprzeć mógł Leszek... Było to dlań rzeczą najpożądańszą, czuł się spokojnym...
Po ojcu wziął pobożność i łagodność, z matki charakter słaby i nieumiejący wytrwać przy jednem postanowieniu — Biskup był mu potrzebnym — był dlań prawdziwym ojcem... Szczęściem był to mąż prawy, któremu tylko zbytnie rzeczami niebieskiemi zajęcie, czasem nie dozwalało wszystkich ziemskich przewidzieć. — Kilkakrotnie zwiedzając zachodnią Europę, Francyę i Włochy, Iwo dał się łatwo owładnąć temu duchowi exaltacyi religijnej, jaki w niej panował. Ponad wszystko naówczas zapał religijny się podnosił. Extatyczne porywy ku niebu, żywot mortyfikacyi dobrowolnych, duszne jednoczenie się z Bogiem, stały jako jedyny cel dla ludzi wykształconych, a tłum usiłował iść w ich ślady. Powstawały zakony, nie już jak dawne Benedyktynów i Cystersów, poświęcające się naukom, pracy ręcznej, nawracaniu i oświecaniu, ale żywotowi pustynnemu we włosiennicy i żelaznych paskach, w biczowaniu i postach, w nadludzkich umartwieniach, które z więzów ciała wyzwalały duszę.
Tego ducha zaszczepić w kraju u siebie pragnął Iwo, — w Rzymie patrzał na cuda Dominika, nasłuchał się o ubogich zakonnikach powrozami przepasanych w Assyżu, wzory tych ludzi wielkich nie dawały mu spoczynku.
Wolałby był może i on wstępować w ślady tych mistrzów i wyrzec się wszystkiego co ziemskie, tak jak mistrz i Pasterz Wincenty, który infułę złożywszy na ołtarzu, poszedł przywdziawszy habit Cystersów do cichej celi zakonnej zakończyć życie. Lecz Iwonowi Biskupowi Krakowa, który na równi ważył z Gnieznem, nie godziło się opuścić straży około słabego a dobrego książęcia.
Szło o pokój kraju, a razem i o szczęście tego człowieka, do którego się przywiązać musiał każdy kto go znał i z nim żył. — Leszek zostawiony sam sobie padłby był znowu ofiarą jednego z tych co czyhali na Kraków, główną stolicę, pierwsze księstwo naczelne ziem wszystkich.
Iwo, który ciągle klasztory zakładał, kościoły mnożył i nieustannie czynnym był około spraw diecezyi, sam wszystkiemu podołać nie mógł, dlatego wezwał w pomoc Mszczuja Waligórę, na którego poczciwości mógł polegać. — Miał on dlań być prawą ręką, a dla złych ludzi postrachem. Biskup nie postanowił jeszcze co mu da do czynienia, lecz wiedział że użytecznym będzie. Chciał go tu mieć niezawisłym, bez urzędu i godności, gotowym zawsze chwycić czy za oręż, czy usty się rozprawić z niechętnemi i podejrzanemi.
Po owych łowach, z których wracającego Leszka Marek na drodze pochwycił, chcąc czy wybadać czy przygotować — nazajutrz książe spoczywał, ciesząc się dziećmi, Salomeą swą i Bolkiem, wesoło rozprawiając z żoną, przywołując komorników, aby mieć więcej w koło siebie uśmiechających się twarzy. Gdy się czuł szczęśliwym Leszek było to dlań potrzebą widzieć wszystkich wesołemi, radującemi się z nim społem. Lada twarz chmurna już mu psuła jego szczęście, gotów był największą ofiarą wywołać uśmiech z każdego. Służba która znała księcia swego, nieraz z tego korzystała i zyskiwała co chciała.
Nie był to mąż stworzony na panującego, rządy mu ciężyły i dolegały, — ludzie co mu spokój truli doniesieniami, podejrzeniami, niepokoje przynosząc, nie mieli u niego łaski.
Przy całej miłości dla Biskupa Leszek mu to jedno miał za złe, że go trapił ciągłemi postrachami...
Zaledwie od żony był odszedł dnia tego i zabierał się z Pakoszem strzelać do celu — gdy pacholę nadbiegło oznajmując mu o Iwonie.
Biskup szedł od kościoła zamkowego sam jeden ku dworcowi pańskiemu, pogrążony w myślach czy modlitwie, gdyż rzadko było można Iwona zastać bez modlitwy na ustach...
Leszek wyszedł zaraz naprzeciw niego; wesołą przed chwilą twarz starając się do powagi nastroić. — Powitawszy go jak ojca wiódł do osobnej izby sadząc troskliwie i dopytując czyby nie miał jakiego smutku..., gdy się tak zdawał mu chmurnym.
— Powszedni chleb, — powszedni chleb, — odparł Iwo. — Każdy dzień przynosi złośliwość swoją... Nie ma nic ciężkiego, lecz i pociechy nie wiele...
Trochę ciężaru z ramion zbyt obarczonych, powinnibyście, ojcze miłościwy, zdać na drugich — takby wam lżej było.
— I ja to czuję, — odparł Iwo, — dlatego zmusiłem niemal brata co się był na pustynię cofnął, aby mi do boku stanął. Jest to mąż prawy, a choć długiem odsunięciem się od nas zadomowiał i obcym się stał, — rychło on przejrzy i zda się nam bardzo.
— Radbym go widział tego brata waszego, — rzekł Leszek — i mnieby był pożądanym.
— Dziki jest — odpowiedział Biskup — na dworze mu nieswojo; ale przyprowadzę go aby się panu pokłonił.
— Tak — co prędzej to lepiej — rzekł książe.
— Tymczasem jednak — kończył Biskup, — myślę go ja wyprawić aby mi dostał języka.
— Zkąd? — spytał ciekawie Leszek.
— Chciałbym wiedzieć czy na wrocławskim dworze, zawsze ku nam toż samo serce mają, jakie mieć się obowiązali — mówił Iwo. — On przejrzy co tam się dzieje...
— Lecz ja nie mam wątpliwości żadnej o sercu księcia Henryka, brata mego ukochanego...
— Ani ja go podejrzewam — rzekł Biskup, — lecz tam już synowie dwaj więcej niż rodzice znaczą, a tych — Bóg jeden wie!
— Tak świętych rodziców dzieci — musieli po nich wziąć cnotę — odparł Leszek...
Biskup zmilczał chwilę.
— Miłościwy panie, — szepnął ciszej, — ten którego łaską swą okryłeś, Jaszko Jaksa, syn Wojewody, który się tulił przy ojcu... uszedł. — Nie ma go. — Duch w nim niespokojny, lękam się by na który z dworów nie udał się, aby tam, jak niegdyś ojciec, — wichrzyć przeciwko tobie.
Leszek rzucił się niecierpliwie.
— Jaszko uszedł! — powtórzył nieco poruszony, siadając zaraz znowu — mówicie że uszedł?? Jesteście tego pewni?
— Nie ma wątpliwości, pytałem mistrza Andrzeja, — potwierdził tę wiadomość.
— Jaszko uszedł! — powtórzył raz jeszcze Leszek niespokojnie. — Nie obawiam się go, człek jest mały, lecz — przez małych też złe się dzieje, a — któż wie? jam temu winien może!
Biskup spojrzał zdziwiony.
— Tak — odparł książe — uczyniłem miłosierdzie połowiczne, gdy trzeba było zrobić całe. Nieczynny siedział, sprzykrzył sobie...
— Ucieczka Jaszka, który najprędzej do Wrocławia, do dawnych ojca przyjaciół mógł się udać, niepokoi mnie — odezwał się Iwo — dlatego chcę na ten dwór Mszczuja wysłać.
Leszek potwierdził pokłonem zdanie Biskupa, nic nie mówiąc — widać było niepokój na nim, długi rękaw swej sukni machinalnie ująwszy, szarpał go patrząc na podłogę.
Iwo otrzymawszy przyzwolenie Leszka — nie chciał męczyć go dłużej, wstał jakby go myślał pożegnać.
Książe zobaczywszy to, uprzedził go i z uszanowaniem ująwszy za ręce obie posadził znowu na krześle.
— Jaszko uszedł! — zamruczał. — Cóż Wojewoda?
To mówiąc bystro spojrzał na Biskupa.
— Widziałem go zgryzionym tem, gniewnym na syna — nie posądzam — lecz ojciec musi mieć rodzicielskie serce..., a nam należy czuwać...
— Tak! czuwać! nieustannie nasłuchiwać, dzień i noc się obawiać, nie mieć jednej niezamąconej godziny — tak! to jest dola tych którym drudzy zazdroszczą! — westchnął Leszek... — O! czemużeście wy mnie nie pozostawili w spokojnym Sandomierzu, na małym udziale, z któregoby mnie nikt nie wypędzał! — dodał z gorzką wymówką. — Tam, byłbym ja i moiby szczęśliwsi byli.
— Dlatego miłościwy panie, tobie szczęścia poskąpiono ażebyś je dał drugim — rzekł Biskup. — Człowiek nie żyje dla siebie — a wy z łaski Bożej przez krew i pochodzenie na tę ofiarę wyznaczeni byliście...
— A Bóg co mnie przeznaczył na ofiarę — dodał Leszek smutnie — nie dał serca twardego aby wszystko co w nie godzi znosiło bez wzruszenia.
— To się
Uwagi (0)