Darmowe ebooki » Powieść » Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 55
Idź do strony:
jedna... — A ojcze! jakby nam się chciało widzieć ich — choć zdaleka! zdaleka!

— Co się wam śni! dzieci! A pan nasz, gdyby się o tem dowiedział! — odparł żywo księżyna.

Dzieci spuściły oczy zawstydzone i zarumieniły się.

— Czyż już i spojrzeć na nich grzech? — szepnęła jedna.

— Ich do nocy już nie będzie! muszą precz! precz! — zakończył ksiądz śpiesząc do domku, i nie chcąc dalej prowadzić tak grzesznej rozmowy.

Wszystkich też zbywał prawie tak samo jak dwie Halki, ale co myślał i zamierzał — było prawie nie do wiary...

Samo wykonanie miłosiernego jego zamiaru, niesłychanie było trudne, wydawało się prawie niepodobnem, a jednak ks. Żegota nie cofał się przed niem.

Postanowił nieszczęśliwym dać przytułek w swoim dworku. Szło o to aby żywa dusza nie wiedziała o tem: Ksiądz sam miał stać na straży, dom zamknąć i żyć przy żonie, przekradać żywność, zaprzeć wrota podwórka...

Wydawało mu się to chwilami niemożliwem, to znowu — łatwem... Oprócz Dobrucha nikt do niego nie zaglądał, podżupana Telesza umiał uchodzić i uwagę jego odwrócić...

Najtrudniejszem ze wszystkiego zdało mu się przeprowadzenie nocą, ową tylną furtą, nie już Gerona, który z pomocą sam się mógł przywlec, ale Hansa, którego nieść było trzeba. Zwierzać się nikomu i w pomoc brać ludzi nie chciał, on więc chyba sam z Dzierlą musiał z nim wdrapać się na górę i wał, i nocą przesunąć do dworku. Chory majaczył i krzyczał głośno... lecz wszystko wiedząca Dzierla coś mu na sen dać mogła...

Z tą upartą myślą ks. Żegota cały dzień przetrwał — poszedł się jej zwierzyć żonie, — bo dla niej nie miał tajemnic — stara pani zakrzyczała z trwogi, — wołając że chyba siebie, ją i wszystkich chce pogubić.

Ks. Żegota milczeć jej kazał.

Rozpłakała się, i to nie pomogło... Do litościwego usposobienia dla tych młokosów przyczyniało się i to że byli duchowo powinowaci rycerskiemu zakonowi, z którym puścili się na wyprawę.

Po długich namysłach okazało się wreście, że zamiar wykonać się nie dawał inaczej jak z pomocą Dobrucha. — Starowina był posłuszny, milczący, lecz nie wychylając się za bramy gródka w którym Niemców nie cierpiano — i miano ich w ohydzie wielkiej, wstręt do nich wpojony przez Mszczuja podzielał. Szło o to aby go skłonić w imię Boże, do ratowania ludzi. Nie wzdragał się ks. Żegota popełnić piam fraudem i dać mu ich za Włochów, lub innych jakich obcych ludzi.

Tak się i stało... Poszeptał z nim przed wieczorem, Dobruch się zrazu otrzęsał, opierał, ale proboszczowi nawykły ulegać, w końcu z pokorą rzekł, że zrobi co każe.

O zmroku ksiądz się spuścił z góry jawnie, w oczach wszystkich, niosąc koszyk w ręku, wszedł do szopy i nie wdając się w tłumaczenia żadne i rozmowy, dał po cichu rozkazy jakieś Dzierli, a Geronowi powiedział znacząco.

— Róbcie tak, żeby z ostrokołów patrzący myśleli, iż nocą ztąd precz jechać macie... Zbierajcie się jak do drogi.

— Dokąd? — zapytał Gero...

— Czyńcie jako mówię, — rzekł dobitnie ksiądz — widzicie że wam źle nie życzę, bo bym tu nie przychodził, gdybym co złego myślał, zaparłbym furtę i siedział na gródku...

Gero nań popatrzał, a ksiądz dodał.

— Gdyby ci baba albo ja podał rękę, wszedłbyś na tę górę?

— Trudno! — odparł Landsberg, — noga mi opuchła i boli — ale.

— Ale gdy koniecznie trzeba?

Gero głową tylko wskazał że zrobi co musi.

Zaczęły się tedy widome z góry, na wałach, przygotowania do — pochodu...

Wiązano płaszcze, zbierano odzież, zrzucano sakwy jakieś do kupy. Dzierla chodziła, kręciła się i otuliwszy płachtą, niby żegnała, kłaniała, wybierając na gród nazad. Widziano ją idącą pod górę...

Tymczasem mrok zapadł, ksiądz wrócił i opowiadał, że ludzie po chorych z klasztoru blizkiego przybyć mają i zabiorą.

Ciekawi się uspokoili i — od ostrokołów odeszli, bo noc nadciągająca nie dozwalała też widzieć nic.

Dzieło miłosierdzia było prawdziwym cudem. Ks. Żegota musiał czekać aż wszyscy się pospali, obejść gródek z tej strony, — psy pozamykać, i dopiero z Dobruchem spuścił się na dół z wielkiemi ostrożnościami, by nikt ich nie widział ni posłyszał.

Hansowi w istocie Dzierla na sen napój dała. Śpiący wydawał się tyle krwi straciwszy, jakby w nim życia już nie było. Ks. Żegota sam z Dobruchem wziął go na przysposobione nosze o które troska była wielka czy one ciasną furtą na gródek się wcisnąć dadzą.

Dzierla pod rękę ująwszy Gerona, którego wesoła myśl nie opuszczała, pomagała mu wdrapywać się powoli na górę.

I niosącym i idącemu szło nie łatwo, tamci znużeni musieli odpoczywać często, a Gero żeby nie krzyczeć ręką sobie usta zatykał... i sił mu też brakło, choć się na babie opierał...

Pochód ten pod strome wzgórze, zdawał się trwać wieki, furta jakby naumyślnie się oddalała... Gdy przy niej stanęli, a trzeba ją było otworzyć, Hans którego nosze drgnęły gdy je na ziemi składano, przebudził się i mruczeć począł. Dzierla musiała biedz zażegnać go na sen...

W samej furcie nosze za szerokie na nią, pochylić musiano tak, iż bezwładnego Hansa by się nie stoczył przytrzymywali.

Ledwie nareście zaparłszy znowu wnijście, poczęli bokami się przesuwać do dworku księdza, stąpając jak najciszej, gdy pozamykane psy, węchem obcych poczuły i strasznie ujadać zaczęły. Trzeba było spieszyć aby stróże się nie zbudzili i w tę stronę nie przyszli.

Gero już na poły z bolu omdlały ledwie się wlókł, tak że do parkanu doszedłszy, musiał oprzeć się oń i spoczywać... Jednakże pomimo tych trudności udało się księdzu cudownie, niczyjej nie zwróciwszy uwagi, chorych przeprowadzić do siebie, i gdy nazajutrz ciekawi wyjrzeli ku szopie, nic już w niej nie było widać, tylko resztki słomy, zgasły ogień i niedopalone głownie.

Podżupan Telesz stary, prostoduszny człek, który nie przypuszczał nawet aby coś nadzwyczajnego w powierzonym mu grodzie stać się mogło, spotkawszy rano ks. Żegotę oznajmił mu że — chwała Bogu, Niemców licho wzięło i pod szopą niema ich już ani śladu.

Ks. Żegota wysłuchał nowiny — z pozorną obojętnością.

— Panu naszemu nawet i mówić i donosić nie trzeba że tu jacy Niemcy byli, — dodał Telesz, — bo i za toby się srodze gniewał że im szopy pozwolono...

Na gródku się na pozór nic nie zmieniło. Dzierla tylko rozgadała że musi iść po zioła i grzyby i pewnie jej długo nie będzie. Parobczaki których była pośredniczką do dziewcząt, zafrasowali się niezmiernie że ich opuszczała i prosili by wracała...

Znikła potem, ale w istocie siedziała wciąż przy chorym Hansie.

Ks. Żegota mówił że mu w jego dworku smutno było samemu i przeniósł się do familii, a bramę kołkiem podparto. Dom ino stał niby pustką. Przesuwano się doń i wyślizgano nocami, mrokiem, gdy żywej duszy nie było.

Geronowi i Hansowi zamkniętym jak w więzieniu na niczem nie zbywało, co do pierwszych potrzeb życia. — W początkach nawet było im dobrze i Gero się radował że uszli cudownie niebezpieczeństwa. Noga jego przy staraniu jakie miała Dzierla o nią, zaczynała się goić nadzwyczaj szybko i szczęśliwie; Hans nawet po kilku dniach, choć osłabiony i wychudły, odzyskał przytomność, rana ciężka potrzebowała więcej czasu do zupełnego uleczenia, ale baba ręczyła śmiejąc się że na weselu tą nogą będzie wywijać tak, jakby jej dzik nie kosztował.

W miarę jak zdrowie powracało, obu Niemcom zaczynało się robić straszliwie nudno. Ksiądz na rozmowę łamaną niemczyzną zjawiał się rzadko, z babą nie mogli się rozmówić tylko na migi, a choć Gero i tym sposobem siebie i ją do śmiechu pobudzał — nie starczyło tej rozrywki. Nawykłym do życia wrzawliwego w obozach, na łowach, w burgach niemieckich, cisza ta i ciasnota więzienna, brak ludzkich twarzy — ruchu, swobody dolegała okrutnie.

Gero jak tylko o kiju chodzić zaczął, nie wysiedział w izbie, mimo zakazu wykradał się na podwórko i przez szpary tynu opasującego je, — wyglądał... choć najczęściej widywał tylko psów ogony, albo przebiegające konie.

Gdy Hansowi zaczęło być lepiej, Dzierla, której także się znudziło zamkniętej, udała że powróciła z lasów, i nie siedząc już ciągle przy chorych, niekiedy się tylko do nich wkradała, przynosząc jadło i leki.

Pomimo największych ostrożności około dworku, aby się nie wydało dzieło miłosierdzia, nad którego skutkami drżał myśląc ks. Żegota — chodzenie do pustego domku, kręcenie się przy nim nie mogło ujść baczności ludzkiej. Dorozumiewano się czegoś, szeptano.

Jeden tylko Telesz Podżupan, człek spokojny i ślepy, nawet gdyby był coś podejrzanego zobaczył, własnymby nie wierzył oczom. Tak zuchwałego czynu niepodobna mu było przypuścić, ani oń księdza, którego szanował posądzić.

Powracającą z lasów Dzierlę wszyscy jej przyjaciele i ci co jej potrzebowali przywitali radośnie. Stara ze swemi gadkami, baśniami, piosenkami była dla nich, jedyną na tej pustyni rozrywką.

Obie Halki, którym bez ojca tęskno było, zaraz ją kazały przywołać do siebie... Musiała im powiadać co widziała w lasach, co słyszała po świecie, i co jej na myśl przyszło.

Dzierla gdy jej prawdy brakło zastępować ją umiała wymysłami najdziwaczniejszemi.

Słuchając jej można było myśleć że widywała rzeczy, które dla innych śmiertelnych nie były dostępne. — Opisywała ptaki tak cudnego pierza, jakich oko ludzkie nie widziało, powtarzała rozmowy swe ze stworzeniami, które do niej ludzkim przemawiały językiem, dla niej otwierała się ziemia i pokazywała skarby, jakie się kryły w jej łonie...

Przytem nawet najstraszniejsze opowiadając rzeczy, zawsze tak je umiała obrócić iż uśmieszek wywoływały i sama brała wesoło co życie przyniosło...

Nie wiedzieć jak jednego wieczora rozmowa się wszczęła o owych ranionych Niemcach, którzy leżeli pod szopą. — Wiedziały Halki że Dzierla przy nich była, zaczęły nalegać, prosić aby im ich opisała — czy w istocie tak straszne to były stworzenia jak ojciec o nich rozpowiadał...

Stara zaś w dwóch chłopakach niemal się rozkochała pielęgnując ich, szczególniej w Geronie, który jak ona, choć piszczał a uśmiech miał na ustach.

Posłyszawszy to zapytanie Dzierla aż przysiadła tak się jej na wesołość zebrało... Długo mówić nie mogła od śmiechu.

Dwie Halki patrzały na nią zdziwione bardzo... co też to znaczyć miało?

Oczy jej śmiały się szydersko długo jeszcze, choć już usta śmiać przestały.

— Więc mów, — nagliły Halki — jakże oni wyglądają...?

Dzierla się wahała jeszcze namyślając czy ma z nich zrobić straszydła czy biednym dziewczętom oczy otworzyć.

W izbie nie było nikogo. — Na ławie pod okienkiem siedziały dwie Halki rączki sobie zarzuciwszy na ramiona, główki sparłszy skroń ze skronią; z oczyma wlepionemi w starą, która na ziemi u ich nóg, osłonięta płachtą, obwieszona sznurami paciorek i przystrojona w kwiatki jesienne, przypadła.

Obejrzała się Dzierla i palec położyła na ustach...

— Takich chłopaków jak oni! — szepnęła, — ani ja pókim żywa, ani wy nie widziałyście i może nie zobaczycie! Niech sobie wasz stary plecie o rogach na głowie i pazurach u rąk... i kłach jak u wilków... oni tak piękni jak dziewczątka, krew z mlekiem, a wesołe jak ptaszki, choć z nich krew się lała... a śmiałe i mężne!!

Dziewczętom się wydało że Dzierla z nich sobie żartuje...

— Nie plećże — odezwała się starsza która najczęściej za nich dwie mówiła — nie żartuj z nas sobie. Wiemy że są straszni, srodzy i że mięsem ludzkiem żyją...

Dzierla uderzyła w dłonie.

— Oh! oh! — poczęła — cóż ja pocznę nieszczęśliwa gdy mi wierzyć nie chcecie — chyba zmilczę...

— Mów, mów, ale prawdę! — dodała młodsza...

Dzierla z podłogi chwyciła garść piasku.

— Przysiądz mogę że prawdę mówię — dodała, — piękni ludzie! Są i u nas parobczaki nie brzydoty — ale gdzie naszym do nich!... jak wróblowi do szczygła...

Dziewczęta osłupiały z podziwienia. Dzierla korzystając z tego z wielkim pośpiechem zaczęła z przesadą zwykłą malować piękność swych Niemców, obyczaj ich ludzki, rozum taki że się bez mowy obchodzić umiał... Naplotła tak dużo różnych rzeczy iż się nie postrzegła że tak wiele słyszeć i widzieć nie mogła w krótkim czasie gdy przy nich była pod szopą.

— E! ty, Dzierla — odezwała się starsza — jakie ty nam prawisz baśni, a gdzieżeś ty w tych godzin nie wiele, tyle rzeczy napatrzeć i podsłuchać mogła? Na toby trzeba z niemi siedzieć dłużej niż ty byłaś w szopie!!

Uśmiechnęły się ze starej, która się nieco zmięszała i umilkła, poprawiła chusty żeby twarz zakryć i oczy, — chrząknęła, coś zanuciła i chciała odwrócić rozmowę, ale Halkom Niemcy były w głowie.

— Mów, choćbyś zmyślała! — rzekła starsza.

— Ja bo już więcej nie wiem nic — rzekła baba.

— Gdyby Niemcy takie były jak ty mówisz — dodała starsza, — za cóżby ich ojciec tak niecierpiał, że gdy ich wspomni zęby mu zgrzytają i ręce się same ściskają w pięści.

— Co mnie naszego pana, ojca i knezia białego sądzić — rzekła Dzierla, — co ja wiem dla czego on ich nie ma za ludzi, mówię co oczy widziały, co uszy słyszały... — i tyle...

Tego dnia już nie było o nich mowy.

Wieczór był jasny, dwie Halki poszły jak zawsze, razem, pobrawszy się pod ręce, chodzić po podwórcach, po wałach... a chodząc to się śmiały, to śpiewały, to szeptały pół słówkami, bo im dosyć było znaczku, szeptu, skinienia ażeby się zrozumiały. A gdy tak snuły się kroczkami powolnemi rozmarzone i tęskne dziewczęta, i przechodziły około parkanu, który pusty domek księży ogradzał, właśnie był Gero wykradł się z niego i przez szpary wyglądał. Nagle zadrżał i przetarł oczy. Zdało mu się że chyba biały obłoczek jakiś przed niemi przepłynął...

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 55
Idź do strony:

Darmowe książki «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz