Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa (elektroniczna biblioteka .txt) 📖
Opowieść jakby filmowa. W niewielkim miasteczku splatają się ludzkie losy. Wszyscy bacznie obserwują się nawzajem, tropiąc wszelkie możliwe i niemożliwe skandaliki.
August ma znacznie starszą od siebie żonę, którą przewlekła choroba na zawsze już przykuła do łóżka. Zazdrosna i zaborcza usiłuje wszelkimi metodami przywiązać do siebie męża. Ten jednak męczy się w domu, a świat wydaje mu się pełen atrakcyjnych alternatyw dla jego obecnej sytuacji. Zwłaszcza że serce nie sługa. Książka warta polecenia także z powodu ogromnie sugestywnych i zwyczajnie uroczych opisów małomiasteczkowego życia. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie problemów społecznych - w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa (elektroniczna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Ona tam gdzieś schowała to co przyniosła z miasta — mówił najstarszy.
— Aha! przerwał młodszy, widziałem że ser wyglądał z papieru...
— A ja widziałem bułkę...
— Chodźmy, poszukajmy! ona to gdzieś tam schowała...
I oba malcy weszli do przyległej izby. Po chwili dał się słyszeć krzyk.
— To moje! to moje! ja znalazłem!
— Dawaj mi ser! bierz sobie szynkę!
— Bułka moja!
— Otóż moja!
— Podzielmy się?
— Nie chcę! wezmę sobie całą!
I wrzawa powstała wielka, słychać było tupanie nogami i szamotanie się dwóch chłopców.
Michasia ostróżnie usunęła od siebie siostrzyczkę, pobiegła do przyległego pokoju, i ujrzała braciszków wodzących się za łby obok matczynego łóżka. Wyrywali sobie wzajem bułkę i ser. Butelka leżała obok nich na ziemi, a wino się rozlało, i szynka pokrajana rozleciała się po podłodze.
— Olesiu! Stasiu! wstydźcie się, co robicie! wołała Michasia rozłączając dwóch zapaśników i odbierając im ser i bułki.
— To moja bułka! Jeść mi się chce! wołał Oleś.
— Ja też głodny! wtórował Staś; to mój ser!
— Gdzieżeście to znaleźli? pytała Michasia strojąc poważną i surową minkę, choć i sama nie mogła oderwać zgłodniałych oczu od smacznego jadła, które trzymała w ręku.
— Mama schowała między poduszkami, a my znaleźliśmy i będziemy jedli! Dla czego ona ma tylko jeść!
— Nie będziecie tego jedli, wymówiła Michasia, owijając w papier prowizje, i chowając je znowu między poduszki; nie będziecie tego jedli, bo to nie wasze; bo wam tego nie dano. A kto bierze to co do niego nie należy, ten nazywa się złodziej. Czy chcecie być złodziejami?
— Złodziejami? powtórzyli oba chłopcy razem, i wpół przelęknione, wpół gniewne oczy wlepili w siostrę.
— Tak, złodziejami! powtórzyła, to jest takimi, którymi wszyscy gardzą, których biorą do więzienia, a potem wieszają na szubienicy... Idźcie ztąd! Wzięła za ręce obu malców, wyprowadziła ich z sypialni, i drzwi za sobą zamknęła. Potem usiadła znowu pod oknem, postawiła obu braci przed sobą, i gładząc ich z kolei po twarzach mówiła:
— Trzeba być cierpliwymi, moi drodzy; trzeba być cierpliwymi! Zośka przyjdzie zaraz, to wam zgotuje jedzenie, a tymczasem usiądźcie tu przy mnie, i poczytamy trochę razem...
Starszy chłopak nadąsaną miał minę; wyraźnie jednak siostra posiadała nad nim wpływ wielki, bo usiadł naprzeciw niej na krześle, i markotnie podparł brodę pięścią. Młodszemu zaś kręciły się łzy w oczach. Objął szyję siostry i rzekł żałośliwie:
— Ależ Michasiu, mnie się jeść strasznie chce!
— Zaczekaj póki Zośka nie przyjdzie, pocieszała Michasia; a tymczasem poczytaj zemną, to zapomnisz trochę o głodzie...
Otworzyła książczynę podartą, i głośno czytać zaczęła jakąś tłumaczoną na polski bajkę Lafontena. Młodszy chłopak nie spuszczał z niej oka; wyraźnie zajęła go bajka o lisie i wronie, może dla tego, że była w niej mowa o serze; ale starszy marszczył czoło, nadymał usta, czochrał ręką włosy, nakoniec gwizdać zaczął.
— Olesiu! ty nie słuchasz tej ładnej bajeczki? rzekła Michasia podnosząc na brata poważne oczy.
— Co mi tam bajeczka! zawołał Oleś tupiąc nogą i pięścią uderzając o okno. Ja głodny jak pies, a ty mi tam bajeczki czytasz, i chcesz żebym słuchał! wolę już iść na ulicę i bawić się z tymi chłopcami co po ulicach się włóczą! to weselej! A jak będzie jaki pan przechodził, to go o kilka groszy poproszę, i bułkę sobie kupię!
To mówiąc zerwał się rezolutnie, i miał się ku wyjściu.
Michasia zalała się rumieńcem; przestrach odmalował się na jej twarzy.
— Olesiu! zawołała, to ty chcesz zostać ulicznikiem i żebrakiem! Wstydź się!
— Co mi tam! ofuknął chłopak; albo to ja nie taki chłopiec bez rodziców jak ulicznicy, albo nie taki głodny jak żebrak? Ojca nigdy niema w domu, i mamy nigdy niema w domu! A mama kiedy i przyjdzie to tylko za ucho pokręci albo szturchnie, i sama zajada w swoim pokoju różne dobre rzeczy, a nam nic nie daje, i znowu sobie idzie od nas! Co mi tam! będę ulicznikiem, i będę żebrakiem!
Michasi znowu łzy popłynęły po twarzy. Chwyciła brata za rękę i chciała mu coś powiedzieć, ale w tej samej chwili najmłodsze dziecko z pod stołu wypełzło, i czołgając się do niej na czworakach zawołało płaczliwie:
— Michasiu! daj jeść!
A mała Andzia schwyciła się za główkę obiema rączkami, i przechylając się z jednej strony na drugą jęczała.
— Aj! jak mnie główka boli! Michasiu! daj mi co, żeby mię tak główka nie bolała, albo niech mię już Bozia do siebie zabierze!
Michasia załamała ręce.
— Boże mój, Boże! zawołała z płaczem; co ja im zrobię? Jak ja im wszystkim poradzę?
Na ten jej wykrzyk bolesny Oleś zatrzymał się u drzwi, i spuścił głowę, a Staś skoczył do siostry, objął ją i zawołał:
— Nie płacz, siostrzyczko, nie płacz! Już będziem bardzo grzeczni, tylko ty nie płacz!
Michasia stała na miejscu jak skamieniała; jasnowłosa jej głowa opadła na piersi, a po twarzy migotały różne myśli. Znać w dziecinnej jej główce coś działo się, i przerabiało.
— A, wiem co zrobię, wyrzekła po chwili, z determinacją podnosząc głowę; pójdę do tej pięknej pani w różowej sukni, którą kilka dni temu, pamiętacie, spotkaliśmy na ulicy, i która pytała mnie kto ja jestem, czemu mam taką bladą twarz i smutne oczy, a potem całowała mię i pieściła? Pójdę do niej, bo wiem gdzie ona mieszka, i poproszę ją dla Andzi o lekarstwo, a dla was o jedzenie! Czy dobrze?
— Dobrze, dobrze! Michasiu, zawołali chłopcy.
— Ale trzeba abyście byli bardzo grzeczni gdy mnie nie będzie. Ty Olesiu, jako starszy, powinieneś pilnować resztę dzieci, żeby sobie co złego nie zrobiły. Widzisz, ja jestem najstarszą z was, i dla tego was wszystkich doglądam.
— Dobrze Michasiu, odpowiedział Oleś, który nagle spoważniał; tylko nam jeść przynieś!
Michasia poszła do drugiego pokoju, i po chwili wyszła ztamtąd w zniszczonem ciemnem okryciu, i zmiętym słomianym kapelusiku.
Pocałowawszy Andzię w czoło, pogłaskawszy najmłodsze dziecko, i raz jeszcze poleciwszy Olesiowi aby był grzeczny i resztę dzieci doglądał, szybko wybiegła na ulicę.
Piękna pani w różowej sukni, o której mówiła najstarsza córka pani Apolonji, byłato Stasia Rumiańska. Szła ona przed kilku dniami ulicą, a za nią dreptało w podartem obuwiu dwoje dzieci: dziewczynka dwunastoletnia, i dziesięcioletni chłopczyk. Wypadkiem obejrzała się, i uderzyła ją blada i ładna, a nad wiek swój smutna i zamyślona twarzyczka dziewczynki. Obejrzała się więc drugi raz, trzeci i czwarty, i żywe zajęcie dzieckiem odmalowało się na jej twarzy, tembardziej że dwunastoletnia dziewczynka z trudnością i zmęczeniem zdawała się postępować po nierównym chodniku, i półgłosem ale z wielką powagą napominała swawolnego brata, który idąc obok niej nadymał usta, marszczył czoło, pogwizdywał, — a rozswawoliwszy się probował nastąpić nogą na ogon długiej różowej sukni idącej przed nimi Stasi. Z żywością cechującą ją zwykle, odwróciła się Stasia, i powstrzymawszy kroku, poszła tuż obok dwojga dzieci.
— Dokąd idziecie moje dzieci? spytała z zajęciem patrząc na ubogą odzież, i bladą twarzyczkę dziewczynki.
— Do apteki, po lekarstwo dla chorej siostrzyczki, odpowiedziało z nieśmiałością dziecko.
— Cóż jest waszej siostrzyczce? ponowiła pytanie Stasia z litością w głosie.
— Nie wiem, pani.
Stasia pomyślała: biedne jakieś dzieci; rodzice ich pewno w nędzy! i głośno spytała:
— Czy doktor odwiedza waszą chorą siostrę?
— Nie pani, odparła ośmielając się dziewczynka, mama mówi że na doktora pieniędzy niema.
— Bo papo je przepija wszystkie, dodał swawolny chłopak.
— Cicho, Olesiu, nie mów tego; napominała go siostra półgłosem.
— Jakże się nazywają wasi rodzice? spytała raz jeszcze Stasia, której litość i zajęcie wzrastały.
— Kuderscy, odpowiedziały dzieci jednogłośnie.
Stasia stanęła jakby piorunem rażona.
— Kuderscy! szepnęła do siebie; mój Boże, ależ oni wcale biedni nie są! Jak można tak zaniedbywać własne dzieci!
Poszła dalej ze smutkiem i oburzeniem na twarzy; dzieci szły obok przypatrując się jej ciekawie.
— Więc po jakież lekarstwo idziecie do apteki, skoro doktor nie widział waszej chorej siostry? spytała znowu Stasia po chwili.
— Żona stróża który pilnuje domu poradziła ziółka, i idziemy ich kupić w aptece za dwa złote cośmy dziś od ojca dostali, odpowiedziała dziewczynka.
W tej chwili doszli do bramy jednej z większych kamienic; Stasia uprzejmie skinęła głową dzieciom, i już wejść miała w bramę, gdy nagle zwróciła się raz jeszcze do dziewczynki.
— Jak ci na imię mała? wyrzekła miękkim głosem, i pogłaskała ją po twarzy.
— Michasia, odparło dziecię.
Dostała z kieszeni parę karmelków, i wcisnęła je w rękę dziewczynki. Chciała znowu odejść, i znowu nie odchodziła, tylko oczami łzą litości zaszłemi patrzała na Michasię. Nagle objęła ją za szyję, przycisnęła głowę jej do piersi, i schyliwszy się pocałowała ją parę razy w blade czoło. Potem odwróciła się żywo, i zniknęła w bramie.
Michasia stała na chodniku, i długo patrzała w bramę do której weszła piękna pani w różowej sukni. Dwie łzy płynęły po jej chudych policzkach; karmelki wypadły jej z ręki; czuła tylko na czole słodki i litościwy pocałunek nieznajomej. Dzieciństwo jej ubiegało bez rodzicielskiej miłości i pieszczot; łagodne obejście się z nią pięknej pani poruszyło ją do głębi, obudziło w jej sercu mnóstwo żalu i tęsknoty, ale zarazem i wdzięczności.
I byłaby Bóg wie jak długo stała tak przed bramą kamienicy, ze łzami płynącemi po policzkach, ze wzrokiem utkwionym w miejsce gdzie zniknęła różowa suknia nieznajomej pani, gdyby ją był brat nie pociągnął za sukienkę, przypominając że pilno im do apteki.
Odeszła; ale odtąd ile razy wychodziła na ulicę, oglądała się czy nie zobaczy pani w różowej sukni; tęskno jej było do jej słodkiego pocałunku, i zatrzymywała się niekiedy przed bramą domu gdzie ją była z oczu straciła, i podnosiła głowę ku dwom oknom pierwszego piętra ozdobionym różową firanką; bo zdawało się jej koniecznie, że tam musi mieszkać pani w różowej sukni. Raz nawet dojrzała chwilowo białą jej twarz, i złociste włosy za szybami okna.
Stasia mieszkała w istocie w kamienicy, do której weszła po spotkaniu się z dziećmi pani Apolonji, a okna ozdobione różowemi firankami należały do jej bawialnego saloniku.
Salonik ten oryginalny był i wesoły, jak ona sama. Obicie na ścianach miał białe z malowanemi wieńcami róż i zieleni; w trzech rogach pokoju stały zgrabne mahoniowe kanapki; nad niemi, na wysokich podstawach, wznosiły się marmurowe popiersia sławnych poetów krajowych, a u stóp ich rozściełały się na gładko wywoskowanej posadzce kwieciste dywany. Przed każdą z kanapek stały zgrabne stoliczki poprzykrywane pięknemi serwetami domowej roboty; na każdym ze stoliczków było po jednej lampie osłoniętej ażurowem nakryciem z wycinanego delikatnie różowego papieru, a wkoło lamp leżały rozrzucone książki, albumy, dzienniki krajowe i zagraniczne, oraz stały plecione leciuchne koszyczki z pelą, jedwabiami, i tym podobnemi materjałami do robót kobiecych. W czwartym rogu pokoju był kominek żelazny, i obok niego ekran z wyszytym na kanwie bukietem róż. Naprzeciw okna stał fortepjan, i etażerka pełna nut, a nad fortepianem wisiał w szerokich ramach wielki obraz dobrego pędzla, przedstawiający jakąś wojenną scenę z dziejów ojczystych. Pomiędzy oknami źwierciadło górowało nad bronzowym zegarem, postawionym na konsoli między dwoma wielkiemi bukietami świeżych kwiatów w dużych kubkach porcelanowych. Na oknach, między fałdami firanek z różowego adamaszku, kwitło kilkanaście roślin w wazonach. Pod ścianami zgrabne fotele i krzesła mahoniowe, różowym adamaszkiem także pokryte, ustawione były z symetrją i wdziękiem.
Salonik ten miał troje drzwi, z których jedne prowadziły do przedpokoju, przez drugie widać było pokój jadalny, czyściutki, z wielkim stołem jesionowym pośrodku, trzecie otwierały się do sypialni zacienionej zielonemi żaluzjami.
Śliczne to było mieszkanko, nie zbyt bogate i obszerne ale czyściuchne, pełne ładu i gustu; salonik mianowicie tchnął wesołością, i zalany był cały bladoróżową barwą, jaka spływała z firanek i pokrycia na meblach. Nawet białe popiersia poetów różowiały lekko, zdawały się uśmiechać i drgać życiem, a kwiaty obicia wyglądały jakby tylko co zerwane z ogrodu lub pola, i w świeżych wieńcach po ścianach rozwieszone.
Śród tej różowej atmosfery, na jednej z kanapek siedziała Stasia, i pilnie szyła malutką dziecinną sukienkę z białego żagnotu, ozdabiając ją delikatnemi koronkami. Ubrana była w białą suknię z różowemi ozdobami; gęste złociste loki osłaniały pochyloną jej nad robotą twarz; śród nich barwiło się kilka niedbale zatkniętych bławatków, gwoździków, i zielonych gałązek. Policzki młodej kobiety jaśniały świeżym i zdrowym rumieńcem, koralowe usta uśmiechały się na jakąś wesołą myśl, która niby promień przebiegała po białem gładkiem czole. Przed nią na stoliku leżała książka otwarta, za nią wznosiło się białe popiersie sławnego poety, i zdawało się z przyjemnością spozierać na jej złotowłosą głowę.
Fortepjan był otwarty, a klawisze jakby drgały jeszcze niedawno wygrywaną na nich melodją; z jadalnej sali dochodził kiedy niekiedy świergot dwóch kanarków, skaczących w klatce zawieszonej między zielenią mirtu i bluszczu.
Zegar bronzowy wskazywał szóstą poobiednią godzinę. Stasia podniosła głowę, spojrzała na zegar, i szepnęła do siebie.
— Zaraz Polcio przyjdzie!
Uwagi (0)