Szpieg - Józef Ignacy Kraszewski (warto czytać TXT) 📖
Warszawa, rok 1861. Po upadku powstania listopadowego społeczeństwo polskie organizuje się przeciwko carskiemu zniewoleniu, powstają tajne organizacje patriotyczne, w których działa głównie młodzież akademicka. Ale i carski aparat represji nie przestaje działać, rozbudowuje swoją siatkę szpiegowską, do której należą głównie Polacy.
Szpiegiem jest również Adam Pressler, uczestnik powstania listopadowego, który zarobione pieniądze najczęściej przepija. Nie wie o tym, że jego własny syn działa w jednej z organizacji, która przygotowuje wystąpienie zbrojne. Pod wpływem wyrzutów sumienia postanawia on zerwać ze szpiegostwem po wykonaniu ostatniego zadania, którego efektem jest aresztowanie młodzieży należącej do podziemnej organizacji. Wśród nich jest syn Adama. Co w tej sytuacji zrobi mężczyzna?
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Szpieg - Józef Ignacy Kraszewski (warto czytać TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Obok zbója szedł przykuty ksiądz staruszek, który przyjmował przysięgę czeladzi rzemieślniczéj, spokojny, łagodny, na przyszłe swe cierpienia patrzący pogodnem okiem kapłana co od dawna życie swe Bogu oddał w jego ręce i sam niem już nie rozporządzał. Ujęty do więzienia, nim go badać zaczęto, starzec zażądał krucyfixu, a dostawszy go poprzysiągł w obec przelękłego służalstwa, że mu żadna męczarnia z ust słowa nie dobędzie... Skazano go za to zuchwalstwo, że się śmiał uciec pod skrzydło Boże, chroniąc od sprawiedliwości cara... Kapłan uśmiechał się, czuł że był na swem miejscu, bo niósł z sobą słowo rezygnacyi, pociechy i nadziei.
Za nim szedł młody chłopak, blady i zmęczony długą niewolą, uśmiechnięty boleśnie — patrzał on na Warszawę i łza kręciła mu się pod zczerniałą od płaczu powieką... tam! tam, zostawiał starą matkę, kalekę ojca, i ją... tę którą ukochał, a któréj niewolno było nawet przyjść go białą chustką zdaleka pożegnać. Wczoraj uścisnął raz ostatni rodziców, a jéj... bojąc się wymienić imienia nawet — bądź zdrowa, cichego przesłać nie śmiał. I patrzał, patrzał ku niéj, w tę stronę gdzie ona może płakała ukryta, i pytał co mu los przeznacza... kiedyż czy nigdy? — Na zawsze! jak żelazny sztylet rozdzierało mu piersi... na zawsze! na zawsze, straszny wyraz, który mieści w sobie treść całą ludzkiego żywota. —
Po nim podstarzały już mężczyzna, ojciec rodziny, wlókł się z kaszlem w piersi oznajmującym że nie zajdzie daleko, ale z milczącą rezygnacyą; za rzędem żołnierzy stała zapłakana jego żona, dwoje dziatek wyciągając do niego rączki drobne, niemowlę podnosiła do góry, aby i ono pożegnało ojca. — On patrzał na nich i myślał ile to mogił otworzy się, aby tyle rozpaczy pochłonąć... nie miał już żadnéj nadziei prócz śmierci... niedostatek, sieroctwo, nędza, upokorzenie, a potem grób i cisza... Nie miał ich siły żegnać, ale patrzał, patrzał, aby ten obraz wybił się i wypiętnował w sercu, i powtórzył z ostatniem jego uderzeniem jeszcze...
Za nim maleńkie chłopię, co jeszcze szkoły nie skończyło, nie zaczęło życia, już rozpoczynało nową szkołę nieszczęścia i pierwszy żywot boleści... Student podnosił czoło dumnie, z pociechą że obok starych, tak młodo już za ojczyznę mógł cierpieć, usta się jego uśmiechały, oko pałało, świstał jakąś piosenkę, a łza nieuznana jak kropla deszczu wysychała mu na gorejącym policzku... Rodzice byli daleko! o losie jego nie wiedzieli może... ale był szczęśliwy że oni posłyszą jak godnie nosił ich imie...
Po nim stał mężczyzna stary, tajemniczego oblicza, żółty, wychudły, z białemi pieszczonemi rękoma, z cérą delikatną, z usty zaciśniętemi; widocznie drugi raz już, może trzeci puszczający się w tę drogę daleką... Na czole jego pomarszczonem wisiała troska żałobna, ale powieki zapomniały łez, tych gości młodości... nie mógł już i nie umiał płakać — był stwardniały i nieczuły, żołnierz go bił usiłując ustawić do porządku, on nie czuł... W tłumie nikogo nie było coby go przyszedł pożegnać... wzięty był pod cudzem nazwiskiem i nikt o jego prawdziwem nie wiedział...
Po za szeregiem żołnierzy widać było twarze tłumu, rodziny, przyjaciół, żon i matek, które przyszły tu szukać synów i braci, ukraść pożegnanie wzbronione, bo moskiewska sprawiedliwość i z rodziną się rozstać nie dopuszcza... potrzeba czatować, zgadywać, pochwycić ostatnie skazanych wejrzenie, trzeba święty, pocałunek ostatni okupywać u żołdaków bez litości, którzy rozpędzali nagromadzonych, wyśmiewając się z tego co świat ma najbardziéj poszanowania godnem — z boleści. —
Każdy z tych przybyłych, oprócz łez przyniósł coś dla skazanych na długą i niewygód podróż, coś coby im ją osłodzić mogło — nie wiedząc że dostarcza łupu dla strażników... Często o kilka set kroków za miastem już te podarki i ofiary rozdzielają między siebie żołnierze, lub wiodący partyą oficer zabiera niby dla schowania, — ale się o nie upomnieć potem niegodzi. —
Na bladych twarzach więźniów znać było wszystko co przetrzymali, głód, lichą strawę używaną za środek do osłabienia w nich ducha, bezsenność, trwogę, rózgi, i wymyślone katusze, naostatek samotność przerywaną łajaniem i groźbami... oczy zgasłe, skóra zwiędła, spieczone usta mówiły więcéj niżby powiedziały słowa.
Jakkolwiek ciężki ich los czekał, jakkolwiek skute mieli ręce, nad sobą nahaj kozacki a obok kolbę karabina — samo oddychanie świeżem powietrzem, widok nieba i szerszych przestrzeni, ruch nieco swobodniejszy, zbliżenie do ludzi jednego losu i przekonań, już tę podróż kalwaryjską czyniły prawie osłodą.
Ale któż opuszcza swój kraj i przyjmuje to sieroctwo na barki bez uczucia strasznego pustkowia, w które wchodzi?
Nawet stary braciszek zakonnik, co się już był zaparł świata, poglądał czy nie zobaczy tych murów klasztornych, w których niegdyś tak błogo i cicho spływały mu lata — cóż dopiero inni, co za sobą pozostawili rodziny, węzłów tysiące i tyle nici serdecznych zerwanych tak gwałtownie?
Od téj sztaby żelaznéj oczy biednych skazanych odwracały się szukając w tłumie znajomych twarzy, a gdy ich nie znalazły, poiły się goryczą przypuszczeń, przeczuć, obawy... Nie jeden pomyślał że o nim już zapomniano, drugiemu śmierć i choroba snuły się po głowie. Ci co ujrzeli znajome twarze szarpali swój łańcuch aby się raz jeszcze ku nim przybliżyć, choć posłyszeć głos ukochany, aby jego dźwięk został w uszach i sercu, i brzmiał w téj długiéj ciszy grobowéj, przypomnieniem dni jaśniejszych. —
Z za szeregów głośne płacze i rzucane pospiesznie słowa leciały ku uszom więźniów spragnionych... dowiadywali się z nich o wielu wypadkach, których cisza cytadeli odgłosu do nich nie dopuściła...
— A brat?
— Uwięziony...
— A mąż twój?
— Zesłany...
— A ojciec wasz...
— Zabity...
— A ona?
— Siedzi zamknięta...
— A przyjaciel nasz...
— Umarł i pochować go nie było wolno we dnie, poprowadziliśmy go nocą na Powązki...
Przy księdzu i starcu stał Juljan, blady, wymęczony, zmieniony nie do poznania, ale z wyrazem męztwa na twarzy, którem wszystko zwyciężył. Widać było że wśród cierpień nie ugiął się i nie poddał, że szedł odważnie naprzeciw swojego losu, czując się apostołem świętéj prawdy, wiedząc że gdyby usta jego słowa za nią wyrzec nie mogły, samym sobą świadczyć będzie o prawdzie téj, za któréj wyznawanie był skazany.
Nie spodziewał się on nikogo tu znaleść i z nikim pożegnać — ale matka jego od trzech dni stała tu codzień na czatach, pilnując syna, czekając na niego.
Postrzegł ją Juljan i uśmiechnął się ażeby jéj dodać męztwa, sądził że przyszła tylko ze słowem błogosławieństwa na drogę, i zdziwił zobaczywszy węzełek na jej plecach, a kij w rękach. Na twarzy zwiędłéj, mimo przebytéj choroby, malowało się chłodne postanowienie, które w sobie czerpie siły do wykonania zadań nawet najcięższych.
Ta myśl, iż matka towarzyszyć mu miała, więcéj sprawiła niepokoju niż pociechy, wolałby był sam cierpieć, niż być przyczyną ciężkich boleści dla niéj, dla matki... Ale ona spostrzegłszy go także, uradowana skinęła na niego tylko i stała spokojna nie usiłując się nawet przybliżyć, gdy inni szlochali rękami przedzierając się przez żołnierzy, aby raz jeszcze dłoń ukochaną uścisnąć — ona czekała opodal, cierpliwa, rachując na długą podróż, która ją z synem połączyć miała.
W pospiesznych pożegnaniach rozdzierających serca, upłynęła błyskawicą chwila ostatnia i wkrótce dał się słyszeć rozkaz do wymarszu, rzucony tym suchym głosem sołdackim, który jednakowo wymawia wyrok potępienia i oswobodzenia... Żołnierze ruszyli się, brzęk broni, płacze i krzyki rozległy, łańcuchy zabrzęczały i sznur skutych wygnańców ruszył w daleki świat obcy, nie jeden do otwartéj mogiły na stepie, zimnym posypanéj śniegiem.
Oficer zapalił cygaro, a sołdactwo naciskających się rozpędzało swem — paszli won! odpychając kolbami... Ksiądz zanucił:
ale kozak przypadłszy, sądząc że to śpiew jakiś zakazany, uderzył go po siwéj głowie nahajką i pieśń cichym się skończyła pacierzem, tylko sina pręga na licu kapłana poświadczyła, że o Bogu w chwili rozstania z ojczyzną pomyślał.
Odwoływanie się do Boga, i skarżyć na cara — jest to zbrodnia niedarowana... Bóg wedle moskalów jest tylko posłusznym wykonawcą woli monarszéj, inaczéj poszedłby dawno w sołdaty. —
Za szeregiem żołnierzy, podpierając się na kiju, powlokła się jedna kobieta...
Była to matka Juljana.
Nie na tem jednak koniec tego czarnego dramatu, nad którym świeci promyk macierzyńskiéj miłości.
W chwili gdy się to działo na Pradze, zdala, nie śmiejąc się zbliżyć, oparty o ścianę, stał człowiek stary w sukniach oszarpanych, z żółtą i pomarszczoną twarzą, na któréj nędza wypiekła swe straszliwe znamię. Przechodzący mijali go z politowaniem, czytając z lica widoczne obłąkanie...
Dopóki więźniowie stali, wzrok jego ostrożnie zdawał się między nimi szukać kogoś, ale ile razy padł na Juljana, ukrywał się przerażony...
Znajomym nawet, nawet żonie i synowi trudno było poznać w nim Preslera, na tak strasznego żebraka, włóczęgę zmieniły go te dni pokuty. Twarz była ruiną, którą poorały łzy i krzywiło jakieś konwulsyjne drganie przybierające zarazem to płaczu wyraz, to dzikiego uśmiechu. Musiał się oprzeć o ścianę, bo na nogach ustać nie mógł, a ręce mu opadały bezwładnie. — Z ust zaciętych widać było sączącą się pianę, jakby w ostatnich wysiłkach konania.
Stał jak nieruchomy dopóki pochód nie wyszedł, aż gdy brzęk kajdan oznajmił, a więźniowie rozpoczęli tę podróż, z któréj żaden może nie miał powrócić, stary obłąkanym wzrokiem rzucił na tę kupkę potępieńców, i jakby na przekór płaczom i jękom, które w téj chwili słyszeć się dały, począł się śmiać dziko. Śmiech ten był tak przerażający, że kupka ciekawych dzieci, które się z za węgła domu przypatrywały téj scenie, pierzchła wylękniona... Obłąkany obejrzał się, rozśmiał jeszcze i zadarłszy głowę do góry, podparłszy się w boki, poszedł poważnym ale chwiejnym krokiem do najbliższego szynku naprzeciw.
Że to był dzień targowy, a ludzie przybywali z okolicy na Pragę i każdy z nich w słotny ranek chciał się czemś pokrzepić, gdy Presler wszedł znalazł szynkarkę zajętą. Oburzyło go to mocno, że mu zaraz nie usłużono.
— Hej! słuchaj, zawołał, ty jakaś, nie widzisz kto przyszedł? dawaj mi tu wódkę, a żywo.
I rozsiadł się za stołem.
Żydówka nie spieszyła go słuchać, bo widząc odartą odzież niepewną była zapłaty.
— A! ty córko Judasza, plemie Herodowe, zawołał powtórnie Presler z gniewem wzrastającym coraz, wódki mówię co prędzéj, garniec wódki! a nie, to ci łeb rozkwaczę...
Oburzyli się na ten krzyk i łajanie przytomni, chciano wezwać policyanta, aby warjata uprzątnął, gdy Presler poszukał w kieszeniach i dobył papierek trzyrublowy, którego widok ułagodził szynkarkę, a innych powstrzymał od stawania w ich obronie.
Z chciwością niewypowiedzianą porwał stary za flaszę, i począł z niéj pić, jakby żłopał wodę spragniony. Straszno było patrzeć na to samobójstwo, oczy wszystkich zwróciły się na nieszczęśliwego człowieka, który dopiwszy do dna flaszkę, gruchnął szkłem o ziemię a sam bełkocząc jakieś przekleństwa, powalił się na ławę.
Chwilę jednak tylko trwała nieprzytomność, powstał natychmiast i z uśmiechem skierował się ku drzwiom; wszyscy się rozstąpili przed nim, on szedł z głową spuszczoną, z oczyma wlepionemi w ziemię, szepcąc sam do siebie.
— No, teraz dobrze! lada dzień zrobią mnie pułkownikiem, a gdy im wydam nieboszczyka ojca, zostanę jenerałem. Co mi to szkodzi? kto mówi że jestem zdrajca? hę? każę go zaraz rozstrzelać! Nikt inaczéj nie dorabia się pieniędzy i rangi. Sprzedałem syna, przepiłem córkę, żonę diabli wzięli, i...
Ostatnie słowa wyśpiewał głosem ochrypłym, wziął się w boki, zakręcił na jednéj nodze, począł niby tańcować, ale się słaniał i padał.
— Co mi tam! wołał, wszystko głupstwo, a wódka grunt! a co ludzie pokomponowali tę niby cnotę, te różne delikatne bałamuctwa, żeby głupców trzymać na sznurku... niewarto szklanki wody! — Tfu! furda!
Po chwili zaś, dodał:
— Gdzie ekwipaż pana jenerała Preslera? gdzie jego ludzie? hę? Każę woźnicy dać sto łóz jak go odszukam, albo go wyślę na Sybir! znaj trutniu jakiś Preslera... Sybir...
Powtórzywszy ten wyraz, obejrzał się i wstrząsnął.
— Kto tu śmie gadać o Sybirze? Kto mi tu wspomniał Sybir? W Syberyi złoto kopią i w sobolach chodzą, ciepléj jest tam jak w tych głupich Włoszech... Nieprawda! kłamstwo co gadali o Sybirze przez nienawiść dla N. Pana i poczciwych moskali...
Mówiąc to coraz ciszéj, głosem przerywanym czkawką, stanął u brzegu Wisły, i począł się w płynącą wodę wpatrywać, czoło mu się zachmurzyło, a choć usta krzywiły się uśmiechem, oczy płakały. Siadł czując się znużonym na szychcie drzewa.
— Co teraz robić? mruczał do siebie... mógłbym to ja żyć i porządnie żyć, ha! ale może nie warto, jakoś mi się nawet nie chce! Żony nie ma, mógłbym się jeszcze ożenić z jaką moskiewicą tłustą i bogatą, ale nuż drugi taki diabeł będzie jak pierwsza? Nie, to głupi interes... żyło się, żyło, szarpało... a całe życie... tfu! psu na buty!
Popatrzał znowu na wodę.
— Pali mnie pragnienie, wypiłbym Wisłę, rzekł, ale te łotry zaraz mi proces wytoczą, patryoci, że im ich rzekę skonfiskowałem w żołądku... nie można... gotowi powiesić za to...
Uśmiechnął się znowu.
— Hę, Adasiu kochanie, rzekł, imię swe przypominając sobie — gdybyśmy my się utopili?
W téj chwili fenomenem właściwym wielu obłąkanym, Presler poczuł jakby się rozdwoił, Adaś oddzielił się od niego i czynił mu wyrzuty. — Presler się gniewał i bronił. Obaj przeciwnicy zamknięci w jednéj powłoce rozpoczęli bój zażarty, — porucznik mówił za jednego i drugiego, kłócił się z sobą i łajał.
Nareszcie zmąciło się w głowie, Adaś ośmielił mu się zarzucać że zdradził
Uwagi (0)