Król Maciuś na wyspie bezludnej - Janusz Korczak (biblioteczne TXT) 📖
Królowie urządzili zjazd, aby zdecydować, na którą wyspę zesłać pokonanego Maciusia. A on ucieka z więzienia, ukrywa się jako chłopiec na posyłki u rzeźnika i jako dziewczynka w sierocińcu, by w końcu zjawić się niespodziewanie w miejscu obrad władców. Popierają go dzicy ludożercy, z czego wynika mnóstwo kłopotów, aż wreszcie Maciuś, zniechęcony, dobrowolnie udaje się na wygnanie. Na bezludnej wyspie ma dużo czasu, by rozpamiętywać błędy swojego królowania i plany na przyszłość. Ale nie sądzony mu los pustelnika, kiedy trzeba ratować przyjaciół w nieszczęściu…
Zarówno bohaterskie czyny i niezwykłe przygody, jak i liczne trudności i smutki służą w tej książce jednemu celowi: Janusz Korczak stara się przekazać młodym czytelnikom wiedzę o prawach, rządzących życiem. On najlepiej wie, jak bardzo dzieci tego potrzebują.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król Maciuś na wyspie bezludnej - Janusz Korczak (biblioteczne TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
— Ach, jak to dobrze, że wasza królewska mość powrócił. Byłem niespokojny. Ej, Filip!
Staje Filip wyprostowany jak struna.
— Warta ma stanąć koło kancelarii, rozumiesz? Pokój zamknąć na klucz, klucz mi oddasz, rozumiesz? I jeżeli któremu z was przyjdzie do głowy podsłuchiwać pod drzwiami tajną rozmowę z jego królewską mością, to żywcem skórę zedrę — rozumiesz? Ruszaj!
Filip wszedł do sąsiedniego pokoju, szmer — wszyscy wyszli, Filip oddał klucz.
— Kochany kuzynie — zaczął rotmistrz — pragnę żyć z kuzynem w zgodzie. Chcę kuzyna przeprosić i błagać o przebaczenie.
Amary ukląkł przed Maciusiem.
— Proszę wstać — powiedział Maciuś — nie jestem święty, żeby przede mną klękać. Nic nie rozumiem.
— Najdroższy kuzynku, jestem prawnukiem Elżbiety Narwanej, rodzonej ciotki Henryka Porywczego. Jesteśmy krewni, dlatego smutny król pozwolił mi tu przyjechać. Chcę być posłuszny jak baranek. Nie wydałem obiadu dla waszej królewskiej mości, drogi... kuzynie, bo rachunki muszę mieć w porządku. Ale dostałem tajny rozkaz i teraz będziemy żyli w przyjaźni. Królu, jeśli mi nie przebaczysz, to patrz.
Markiz Amary przykłada do głowy rewolwer i chce się zabić.
— No dobrze — woła przestraszony Maciuś — chcę też żyć z kuzynem w przyjaźni!
A ten rzuca się Maciusiowi na szyję.
Widzi Maciuś, że rotmistrz pijany.
Zgadza się Maciuś na wszystko, żal mu kuzyna i chce, żeby sobie poszedł.
— Płynie we mnie królewska krew. I za co tak cierpię? Musiałem się pojedynkować, bo mnie obrazili. Musiałem zwymyślać generała. I cóż ja takiego powiedziałem: że „ostatni dureń”. No, bo dureń. No, powiedz, najdroższy kuzynie — sam powiedz, czy nie dureń?
— Dureń — zgadza się Maciuś.
— A czy mogłem się nie pojedynkować, no powiedz, wasza królewska mość?
— Nie, nie mogłeś.
— Więc za co mnie tu zesłali?
I znów chce się zabić.
— O, tu mam tajny rozkaz od smutnego króla: Każde życzenie Maciusia jest jak moje własne. Oto tu mam tajny rozkaz... Nie, to nie ten. Bo mam jeszcze drugi rozkaz... Oooo, tu jest. To jest rozkaz młodego króla: Posyłam doktora, niech zbada Maciusia i niech napisze, że Maciuś zwariował, to się ogłosi i będzie koniec. Tak, mój najdroższy kuzynie, takich to przyjaciół mamy my, królowie.
— Młody król był mi wrogiem, nie przyjacielem — mówi Maciuś.
— No tak, ale Klu-Klu... nie, nie Klu-Klu, tylko ten gałgan z latarni morskiej udaje przyjaciela, a ukradł tyle zabawek. Dwie łamigłówki, pajacyk, cztery książki, sześć kolorowych ołówków. Kto za to będzie płacił? Jestem biedakiem, choć płynie we mnie królewska krew. A honor nie pozwala mi nie zapłacić. Zabiję Dormesko i siebie.
— Drogi kuzynie — mówi Maciuś, żeby go uspokoić — ja sam darowałem to wszystko.
— Wasza królewska mość jest szlachetny. Wasza królewska mość ukrywa przede mną, ale ja wiem. Ci szubrawcy-chłopcy hałasują i spać nie dają waszej królewskiej mości. Palą papierosy, co to za papierosy — to są najgorsze śmierdziuchy. I przez dziurkę od klucza wpuszczają dym. I umyślnie wrzucają muchy do królewskiej herbaty, i wsypują pchły do łóżka waszej królewskiej mości. I ukradli dwie siekiery i pół funta gwoździ. A kto za to odpowiada! Ja! Ja! Ja! Nędzarz! Praprawnuk królowej Elżbiety.
Ledwo udało się Maciusiowi odebrać rewolwer. Ułożył go na własnym łóżku, sam wpuścił przez okno wartę, żeby się cicho spać położyli — bo rotmistrza boli głowa.
Siedzi Maciuś, ale taki zmęczony. Tyle się od razu dowiedział.
Więc dlatego było tyle much w herbacie, bo mu umyślnie wrzucali?
Więc dlatego przyjechał doktór68, żeby z niego zrobić wariata?
Więc dlatego pchły tak go gryzą?
Więc rotmistrz musi płacić za wszystko, co zginie?
No, dobrze, ale kto płaci za życie Maciusia, który nic przecież nie robi, a podróże, okręt, latarnia — to wszystko drogo kosztuje.
I czy Amary naprawdę jest jego kuzynem?
I czy nie można ukryć się na wyspie, dokąd nie przypłynie żaden okręt, żaden szczurek, gdzie może być zupełnie — ale to zupełnie sam?
Maciuś zrozumiał jedno: że już nie zostanie długo na bezludnej wyspie. Kiedy w więzieniu postanowił uciec, było zupełnie inaczej. Serce mocno mu biło, myśli latały w głowie — to tu — to tam — spieszył się, bał się, że się nie uda. A teraz nic. Nawet nie przychodzi mu na myśl, że może się nie udać. Jest zupełnie spokojny. Popatrzy — poczeka jeszcze, może się coś zmieni.
Położył na stole muszelkę Alo i kamyczek Ali. I od razu zapomniał o wszystkim. Taka miła muszelka, taka jedyna na świecie. Wie Maciuś, że muszelek jest na brzegu tysiąc i więcej, ale tę muszelkę dał Alo i powiedział:
— Masz za to, że mnie uczysz.
I ten zwyczajny kamyczek jest tylko jeden na świecie. Dała go Ala, uśmiechała się do niego: i do kamyczka, i do Maciusia. Na całym świecie nie ma kamyczka, w którym by był tam gdzieś we środku69, w duszy, uśmiech małej Ali.
Siedzi Maciuś, choć noc. Nie ma się gdzie położyć, bo łóżko zajęte. Wziął pióro i wpisał do pamiętnika:
Myślałem, że rotmistrz jest zły, a on jest bardzo biedny. Gdyby młody król powiedział wszystko, co myśli, i gdybym ja powiedział wszyściutko, co myślę — może nie bylibyśmy wrogami.
I dalej:
Byłoby dobrze, żeby każdy miał samotną wieżę w lesie gęstym.
I dalej:
Są różni ludzie na świecie.
Oparł Maciuś głowę o stół i zasnął.
Jeśli Maciuś nie rozmawiał z wartownikami, to głównie, że nie wiedział, jak do nich mówić. Chciał żyć z nimi jak dawniej z Felkiem. Ale nie chciał pozwolić mówić na siebie „ty”. Wtedy było inaczej: był prawdziwym królem i tak być mogło. Może to zresztą nie było dobre. Mówić im „pan” też nie chciał. Więc trudno mu było.
Ale raz spotkał się przypadkiem z najspokojniejszym i porządnym. I on, jak Maciuś, chodził często na brzeg morza i nie — żeby łapać ryby, a tak sobie siedział. A kiedy widział Maciusia, zaraz odchodził, pewnie żeby nie przeszkadzać.
Spotkali się nagle i tak blisko, i tak od razu, że przystanęli na wąskiej ścieżce.
— Dzień dobry — powiedział Maciuś.
— Dzień dobry.
— Ładnie jest w lesie.
— I cicho.
— Dawniej na całej wyspie było cicho. Dopiero teraz tak się zrobiło. A wy lubicie ciszę?
— Ja lubię.
— Więc dlaczego u was tak głośno?
Pytanie widocznie nie było przyjemne. Nie odpowiedział. Nie chciał obmawiać kolegów.
— Jak się nazywacie?
— Stefan.
— Mój ojciec nazywał się Stefan.
— Wiem, uczyłem się w historii.
Od słowa do słowa dowiedział się Maciuś o wielu rzeczach.
Stefan ma ubogich rodziców. Akurat ojciec nie miał roboty, więc wyjechał na wyspę, żeby pomóc rodzinie, a ciężko pracować nie może, bo słaby na serce. Cały żołd ojcu odsyła.
— Tęsknicie?
— Trochę. Co przyjdzie z tęsknoty. Tak trzeba.
— No a inni?
— Nie wiem dobrze. Jeden, sierota — był w orkiestrze wojskowej. Drugi, syn krawca — dziewięcioro małych dzieci — bieda wielka. Trzeci ze wsi — chciał się uczyć, przyjechał do miasta, ale nic znaleźć nie mógł. Czwarty ma niedobrego ojczyma: prawie go wygnał z domu. A reszty nie znam.
Nie zna albo mówić nie chce.
„Są różni ludzie na świecie” — pomyślał Maciuś.
I nagle:
— Słuchajcie, Stefan, czy palicie papierosy?
— Ja nie palę.
— A dym was nie dusi, jak oni palą?
— Tak, trochę — zakasłał się Stefan.
— Słuchajcie: możecie spać u mnie.
— Dziękuję waszej królewskiej mości; niech już tak zostanie.
— Dlaczego?
— Dokuczać będą.
— Za co?
— Powiedzą, że się pieszczę, podlizuję...
— Kto? Wszyscy powiedzą?
— Nie wszyscy, ale powiedzą.
— No to niech mówią.
— Nie, przykro. Dziękuję waszej królewskiej mości.
Wyraźnie chce odejść. Smutno się Maciusiowi zrobiło.
— Czemu uciekacie?
— Taak. Zobaczą, dokuczać będą.
— A teraz nie dokuczają?
— Co mają dokuczać? — prawie z gniewem powiedział Stefan.
I odszedł.
Przykro było Maciusiowi, żal chłopca.
Co robić?
Do domu wracać nie chce, w lesie smutno, a nad morzem włóczą się ciągle teraz ci albo tamci.
— Pojadę do Ali — decyduje Maciuś.
Idzie na brzeg, chce siąść do czółna, a tu nie ma wioseł. Biegnie Maciuś do dowództwa na skargę.
— Wiosła zginęły.
— Zaraz się znajdą — mówi rotmistrz — zawołać mi wartę.
— Co pan chce robić, panie rotmistrzu?
— Mordy prać!
— Nie pozwalam.
— To trudno: nie będzie wioseł.
Idzie Maciuś do domu, głowę pochylił, zgarbił się cały.
— Wasza królewska mość, wiosło znalazłem, ale jedno, tam w krzakach — mówi Filip.
— A drugie?
— Drugiego nie ma. Ale ja się przepytam i znajdę.
— Słuchaj no, Filip, chyba ty wziąłeś wiosła.
— Jaaa? — zdumiał się Filip. — Jaaa? Jak Boga jedynego kocham, żebym się z miejsca nie ruszył, przekona się wasza królewska mość...
A im więcej zapewnia, tym pewniejszy Maciuś, że to on właśnie.
Niby chodzi, biega, rozpytuje się. A wieczorem ryczy w sąsiednim pokoju:
— To ty, Stefan! Poczekaj, złodzieju, ja mam cierpieć za ciebie! Mnie mają posądzać?
Słucha Maciuś: żeby się Stefan słowem odezwał. Nic.
A następnego dnia czółno znikło. Urwało się z łańcucha — i w morze. Kto znajdzie czółno przez morze porwane? Czekają pewnie Alo i Ala — nie, nie przyjedzie Maciuś. Nie przyjedzie ani dziś, ani jutro. Wrócił do pokoju, przygotował plecak do drogi. Jeszcze pożegna się z górą, a nocą wyruszy. Co ma być, niech będzie.
Idzie na swoją górę, ale niepokój czuje. Może znów coś złego? Idzie spiesznie, jakby chciał przeszkodzić komuś albo bronić. Aaa, pochwycił na gorącym uczynku: Filip kopie nogami cmentarz Maciusia.
Nagle stało się coś, czego Maciuś żadną miarą nie mógł zrozumieć. Zamąciło się w głowie, mignęło przed oczami. Ręka się zacisnęła, uderzyła. Filip pochwycił rękę Maciusia, ale Maciuś był strasznie silny. I chciał bić. I bił. Parę razy Filip odepchnął, więc Maciuś chwycił go za bluzę — i bije, i brak mu tchu. Pochylił się Filip, znów pochwycił ręce Maciusia, ale tylko na chwilę. Odwrócił się i poczuł Maciuś pierwsze uderzenie. Teraz dopiero zyskał Maciuś prawo do walki prawdziwej. Jakby go krępowało, że Filip się broni, chwyta ręce, ale sam nie bije. Skoczył, ale mu się nie udało, cofnął się o krok, całym ciężarem runął na wroga. Filip się pochylił, Maciuś wyrżnął w twarz tuż koło ust, potem dwa razy w głowę. Otrzymał uderzenie. Owinął ręce koło szyi, bije brodą, kopie. Znów dwa razy uderzył, otrzymał dwa uderzenia w piersi. Wyciął, ale nie trafił. I w nos.
I na skopany w walce cmentarz Maciusia — trysnęła krew.
Oprzytomnieli.
— Masz — podał mu Maciuś chustkę do nosa.
Nabrzękła twarz Filipa miała wyraz pogodny. Uśmiechnął się wesoło. Pokręcił głową.
— Nie przypuszczałem, że królowie umieją tak grzmocić.
Maciuś wie, że to wstęp do długiej rozmowy — i czeka.
— Kiedy tak, to już powiem. Wszystko jedno. No tak: ja puszczałem dym, ja zegar umyślnie popsułem, ja muchy — całą garść — do zupy wrzuciłem — ja czółno i wiosła ukradłem. Dokuczałem, mściłem się, ale i nade mną się mścili.
Filip oddany był za kradzież do domu poprawczego, kiedy miał dziesięć lat. I było mu źle. Nie dawali jeść i bili. Wszyscy bili. I dozorca, i stróż, i majster, i starszy chłopak. Kto silniejszy, kazał usługiwać, mógł broić po kryjomu i zwalał winę na słabszych — kto silniejszy, odbierał chleb i cukier małym i słabym. Tam nauczył się w karty grać, papierosy palić, mówić świństwa. Tam nauczył się mścić, robić na złość, kłamać, wykręcać się i oszukiwać.
— A co ja ci złego zrobiłem? — pyta się Maciuś. — Dlaczego mi dokuczałeś?
— Albo ja wiem. Ot, gniewało mnie, że jeden jest król, a drugi — złodziej. I chciałem wiedzieć, czy król naprawdę jest dobry, czy kłamią. Albo ja wiem. Chciałem, żeby się król poskarżył rotmistrzowi i żeby nam baty wsypali.
— Wszystkim — więc i tobie?
— Ano i mnie. Ważna rzecz. To tylko z początku nieprzyjemnie, a potem już wszystko jedno.
— Słuchaj, Filip, nie gniewasz się, że ciebie biłem?
— Eee, co to za bicie. Tylko że w nos się nie bije.
— Nie wiedziałem.
— Rozumie się. Bicie — to niełatwy fach. Trzeba umieć tak bić, żeby bolało, ale żeby nie było ani krwi, ani znaków.
— Słuchaj, Filip, mam prośbę do ciebie. Nie dokuczaj ty Stefanowi.
— Więc niech się broni. Dlaczego taki gamajda70? Robią mu coś, a on nic: to drażni.
— On chory, kaszle.
— No to co? Mówić przecie może? Niech się językiem broni. Bo tak wygląda, jakby był dumny. Niby że nic sobie ze mnie nie robi.
— A jeśli nie umie?
— To niech się nauczy.
— A jeśli nie chce?
— Niech nie będzie uparty.
— Więc nie chcesz obiecać, że mu nie będziesz dokuczał?
— Niech będzie! Nie takie mi znów to dokuczanie potrzebne.
Podali sobie ręce.
— Pamiętaj...
Napisał Maciuś do rotmistrza, że prosi, żeby go nie szukali. Nie jest ani jeńcem, ani więźniem. Może robić, co chce. Dla Rady
Uwagi (0)