Darmowe ebooki » Powieść » Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 44
Idź do strony:
choroba wojenna, obrzęk, puchlina?

— Patrz no, Cezary, mają nas tutaj za frantów, którzy siedzieli w sanatorium, a teraz przebrali się za bohaterskie figury.

— Trzeba cierpieć, wciąż cierpieć, mój bohaterze, nie tylko od zawziętego wroga, lecz i od panien... — śmiał się Baryka.

— Nie przypominam sobie, żeby tutaj kto mówił o „frantach” — zaperzyła się panna Karolina — tylko wszyscy wracają w tak korpulentnych postaciach, że ta wojna wygląda mi na jakąś odżywczą kurację.

— Któż to „wszyscy”? Karolino — kto „wszyscy”?

— No, na przykład — Jędrek.

— Słyszane rzeczy! To dziewczę, które prochu nie wąchało, ośmiela się twierdzić, że my na wojnie czyściliśmy buty w przedpokojach, jak pan Jędrek.

— Ależ nie! Wiem, że ścigałeś nieprzyjaciół jak Czarniecki.

— O nieprzyjaciołach, o bolszewikach ostrożnie! Obecny tutaj mój przyjaciel Baryka jest — jak by to powiedzieć? — prawie bolszewikiem.

— Tak? Pan? — zdziwiła się owa panna Karolina mierząc gościa ostrym od stóp do głów spojrzeniem.

— Żarty! — mruknął Baryka.

— Jeszczem też normalnego bolszewika na oczy nie widziała...

— A coś ty widziała „na oczy”, Karolino, dziewczę z pałacu białego na Ukrainie?

— Jeszczem widziała oborę od strony twojego pałacu i pałac od strony twojej obory.

— Muszę ci wytłumaczyć, Cezary, że panna Szarłatowiczówna, tu obecna Karolina — takie imię chrzestne — a no, trudno! — defekt — utraciła dobra swe ziemskie na Ukrainie, skoro tylko bolszewicy się narodzili. Była bowiem na pensji w Warszawie, uczyła się geografii, algebry — tak! — i stylistyki, kiedy jej dobra zabierano. Teraz zarabia na kawałek chleba. Karolina Szarłatowiczówna kury maca w Nawłoci.

— Twoje kury, wielki magnacie!

— Jest to przenośnia, właśnie stylistyczna — wmieszał się do rozmowy młody księżulo — jest to pars pro toto201. Karolcia zajmuje się nie tylko kurami...

— Ale i gęsiami... — dorzucił Hipolit.

— O, zaraz gęsiami, gęsiami!... — gorszył się młody księżyk.

— A czyż się nie zajmuje gęsiami, krowami, cielętami, źrebiętami?... Stęskniłem się za nią, mój drogi pomidorze202. Nieraz — Cezary świadkiem! — leżąc w rowie zaczynam marzyć i wyrażam słownie marzenie wewnętrzne: — napiszę list do Karoliny Szarłatowiczówny, herbu Rogala. Zapytam jej, czy kury dobrze się niosą?

— A szczęście, żeś tego listu nie wysłał, bo byłabym ci odpisała! No!

— No! Z takimi błędami ortograficznymi, że pała! Pała z minusem! Zresztą na Ukrainie to nie raziło. Któż by tam o polską ortografię... Boże drogi! Tam przecie wsio po russki...203

— Widzę ze smutkiem, że braciszek nie daje pani przyjść do słowa... — rzekł Cezary.

— Poczciwe to z kościami, dobre, jak kotlet z marchewką, ale musiał pan przecie, leżąc z nim po rowach, zauważyć... Biedny, biedny chłopczyna...

— Karolino, nie daj się! — podszczuwał ksiądz Anastazy. — Broń się, dziewczę z buzią jak malina! Jeżeli go teraz nie oszołomisz, znowu zapanuje nad tobą.

— Przebaczam mu z góry wszystko. Biedny bohater, inwalida, zmizerowany w bojach obrońca swych trzód, stadnin, obór, powozów i batów...

— Kolacja! Otóż i kolacja! — z zapałem głosił ksiądz Nastek. — Primum edere, deinde philosophari204. Nieprawdaż, panie poruczniku? — zwrócił się do Baryki.

— Niestety, nawet nie: sierżancie...

— Jakążeście tam ponad inne przekładali? — spytał ksiądz chwytając wprawną dłonią gąsiorek ze starką.

— Siwuchę przekładaliśmy stale i niezmiennie, ale teraz przepij no, Nastek, do tego Czarusia...

— A, Czaruś mu na imię? Właśnie chciałem zapytać, bo to bez tego nieporęcznie.

— No, to panie Czaruś — nasze! Ładne imię, prawda Karusia? Podoba ci się?

— Dość ładne imię... — uśmiechnęła się panna Karolina.

— Takie imię dobrze się mówi... — wsunął uwagę wujcio Michaś.

— Czaruś — i kwita! — zdecydował ksiądz połykając od jednego zamachu zacny kieliszek przezacnej „staruszki”.

Był to średniego wzrostu, krępy i zażywny księżulo. Włosy miał przystrzyżone „na jeża”, twarz pucołowatą, okrągłą, po bokach, pod nosem, i na brodzie siną od golenia. Zdrowie i wesele tryskały z jego oczu, twarzy i pysznej figurki. Wciąż się klepał po kolanach i udach czekając tylko na lada sposobność, żeby z jakiejkolwiek racji parsknąć śmiechem. Zanim przeszła kolejka starki, pomidorek uderzył Barykę po kolanie i wykrzyknął:

— Aleście też spuścili lanie tym Żydom! — Cha-cha-cha! Cóż za lanie! Takie lanie nad laniami, że to z okularami na nosie po historiach szukać! Tu ten Piłsudski — szach-mach! Rozpruł jak nożem! Tu nasz bogobojny Haller205 goni a bije! Tu Sikorski łomoce jak w cymbał. Zdarzenie boże...

Wnet się sekretnie przeżegnał, przez chwilę trzymał złożone pulchne rączki i coś tam mruczał pod nosem po łacinie dobry momencik czasu.

— Lanie było w dobrym gatunku, ale też wymagało chodzenia, chodzenia... — westchnął Hipolit Wielosławski.

— E, odjesz się! I to zaraz, dzisiaj. Dawajcież tę zupę! Dawajcie tę cielęcą... A na rożnie też aby? Mój Boże kochany... Karusia — na rożnie aby?...

Panna Karolina uroczyście przysięgła podnosząc dwa palce.

— Ale tę sałatkę — to sama przyrządź...

— Już o sałatkę bądź spokojny...

— Mówisz? — troskał się ojciec duchowny.

W czasie tego całego galimatiasu matka Hipolita, siedząc w dużym fotelu, nie wydawała głosu. Wodziła oczyma za synem i łzy szczęśliwe, sekretne, niepowstrzymane, bez przerwy lały się z jej oczu.

— Mamusia sobie tam cicho-sza popłakuje — rzekł tkliwie Hipolit. „Wy sobie tam gadajcie głośno, co chcecie, a ja sobie za wszystkie czasy popłaczę”. No, nie? Każdy ma swój sposób na radość. A oto Czaruś Baryka, mój rodzony przyjaciel, nie ma ojca ani matki. Ojciec to mu nawet teraz niedawno umarł. I w jakich warunkach! A Czaruś żyje. I bił się, że aż trzeszczało. I chodzi. I śmieje się. I teraz sobie znowu starki kropnie!

— O, widzisz! Toś powiedział, Hip, słowo — cymes! Pijemy za zdrowie życia! I to w ręce mamusi! — wołał ksiądz Nastek.

— Ja nie mogę pić, mój prałacie miły. Wiesz. Serce. I tak jestem mocno pijana, gdy patrzę na tego piechura... — rzekła pani Wielosławska roztapiając się w uśmiechu szczęścia i nie spuszczając z Hipolita oczu rozradowanych.

— Et, Hipowi teraz będzie dobrze w Nawłoci! — westchnął księżulo. — Tak mi się coś wydaje. A wujciowi się nie wydaje? — spytał pana Skalnickiego.

— I mnie się to samo tak wydaje... — westchnął wujcio.

— Szanować go! — zdecydowała głośno starsza pani. — Na wojnę chodził, ziemi bronił, bił się mężnie, cały kraj przemierzył własnymi krokami!

— Troszkę i na furmance... — dorzucił z cicha Hipolit. — Ale niedużo. Jak mię poturbowały te czapy, a Baryka obronił. W każdym razie: baczność!

— A pańska matka gdzie skończyła życie? — grzecznie i dobrotliwie spytała Cezarego pani Wielosławska.

— W Baku, proszę pani.

— Aż w Baku!... To i pan stamtąd, z Baku?

— Troszeczkę to dalej, niż ty, mężny piechurze... — syknęła panna Karolina w stronę Hipolita.

— Karusia! Niech no Maciejunio postawi tu ten większy kieliszek... Po jakiemu to jest!... — martwił się dobrotliwie księżulo.

Gdy zajęto miejsca przy stole, a przybył jeszcze rządca, pan Turzycki, oraz dwie ciocie podstarzałe, jedna wdowa — Aniela — a druga stara panna — Wiktoria — gwar się stał nie byle jaki. Stary służący Maciejunio ledwie mógł nadążyć z odkorkowywaniem. Nawet mu źle szło z tymi korkami. Musiał mu sam panicz, „Jaśnie-Hipcio”, pomagać, co doprowadziło za dużą szafą kredensową do tajemniczego zrujnowania hierarchii — po prostu do uścisków serdecznych Jaśnie-Hipcia z prastarym Maciejuniem.

Cezary pił, co mu nalewano, i jadł, co nakładano na talerz. Wszyscy na niego patrzyli z radością, niemal z miłością. Tu stary Maciejunio — tak gruby i napęczniały w swym fraczku obcisłym, że robił wrażenie beznadziejnie chorego na wodną puchlinę, gdyby nie doskonała cera czerstwego oblicza — nachylał się z takim uśmiechem, jakby i tego obcego „jaśnie panicza” chciał ucałować jak swego — mrugał oczami i robił miny, żeby wybrać tę starą, omszałą flachę, oplecioną w tatarak, którą trzymał w swej prawej ręce. Tam dwie ciocie, Aniela i Wiktoria, jedna przez drugą nachylały się ku niemu i kazały opowiadać sobie o matce — „wszystko — wszystko!” — a gdy się na dobre rozgadał i mówił wszystko, to jednej, to drugiej łzy najszczersze z oczu kap-kap-kap! Pan Gajowiec — dobrze! Ale skądże — u licha? — te dwie damule? A przecież były to łzy prawdziwe, jakby krewnych, jakby sióstr dalekich a nieznanych, które się nad dolą jego drogiej matki użalały. Tam wujcio Michaś coś mu chce powiedzieć, coś sekretnego, nowego, a ważniejszego ponad wszystko. Zaczyna i nie może skończyć, bo mu wszyscy przeszkadzają. Spiknęli się, żeby przeszkadzać. Więc się irytuje, targa wąsy i przewraca dziko oczyma.

Na dobitkę jeszcze Wojciunio! Już od dziesięciu minut lokaj Maciejunio z cicha prosi panią dziedziczkę, no i jaśnie panicza, że oto Wojciunio nie może wytrzymać i strasznie błaga, żeby mógł spojrzeć na panicza. No, więc wołać go w drodze łaski! Drzwi się uchylają i staje w nich Wojciunio, kucharz równie stary, jak lokaj Maciejunio. Kucharz jest jąkałą, znanym na cały powiat. Nic nie może powiedzieć, tylko zdejmuje swą białą czapkę i śmieje się starym, radosnym śmiechem, przypominającym końskie rżenie. Macha do paniczka Hipcia białymi rękami, coś mu pokazuje na migi. Hipolit mu na migi odpowiada i oba chichocą ze szczęścia. Kucharz zamyka drzwi z należnym uszanowaniem, dziękując za łaskę. Ale i zza drzwi słychać jeszcze jego śmiech i bełkot radosny.

Jeszcze obiad do swej połowy nie dobiegł, a już Cezary — „Czaruś” — pił bruderszaft na śmierć i życie z księdzem Nastkiem, z wujciem Michasiem, a nawet trącał się kieliszkiem z obydwiema podstarzałymi ciotkami i młodocianą panną Karusią. Gorszyło to cokolwiek starszą panią, matkę rodu, ale tego wieczora wszelki porządek z zawias206 się wyrwał i wszelka dystynkcja została zniweczona.

Za czarnymi oknami rozległy się jakby strzały. To starzy parobcy witali młodego pana, co z wojska wrócił, strzelając mu dawnym obyczajem z batów na wiwat. Jaśnie-Hipcio niezbyt pewnymi rękoma uzgarniał w dolnych pieczarach kredensu naręcze butelek, tak bez wyboru i tak szczodrze, aż mu niektóre zgorszony Maciejunio musiał delikatnie wydzierać — bo jakże! — sam szczerozłoty tokaj jeszcze nieboszczyka jaśnie pana — fornalom! Hipolit wytrząsnął z pugilaresu wszystkie walory, jakie tam miał, i, sapiąc obładowany wyszedł na ganek. Noc była jesienna, ciemna. Ponieważ za Hipolitem wybiegli inni, wyszedł i Cezary. Patrzał w tę ciemną noc i w postaci słabo bielejące. Słyszał słowa powitania.

— E, Szymon, jak się masz! Tyś to, Zerwa? Pawełek, chudzino, ta noga boli cię jeszcze? Józiu! Franek! Walek! Bywaj, chłopcy, tu do mnie!

Cezary przysiadł na poręczy ganku. Był odurzony. Był pijany, ale nie winem. Pierwszy to pewnie raz od śmierci rodziców miał w sercu radość, rozkosz bytu, szczęście. Było mu dobrze z tymi obcymi ludźmi, jakby ich znał i kochał od niepamiętnych lat. Wszystko w tym domu było dobre dla uczuć, przychylne i przytulne jak niegdyś objęcia rodziców. Wszystko tu było na swoim miejscu, dobrze postawione i rozumnie strzeżone, wszystko pociągało i wabiło, niczym rozgrzany piec w zimie, a cień wielkiego i rozłożystego drzewa w skwar letni. Żadne tu myśli przeciwne, nieprzyjazne przeciwko temu dworowi nie powinny by się były rodzić. A jednak, gdy powrócił do pokoju stołowego, żal mu ścisnął serce. Świeże powietrze odurzyło go, a nowe kielichy starego wina uderzyły do głowy. Zapłakał, gorzko zapłakał. Chwycił po pijanemu Hipolita za szyję i namiętnie szeptał mu do ucha:

— Strzeż się, bracie! Pilnuj się! Za tę jednę srebrną papierośnicę, za posiadanie kilku srebrnych łyżek, ci sami, wierz mi, ci sami, Maciejunio i Wojciunio, Szymek i Walek, a nawet ten Józio — Józio! — wywleką cię do ogrodu i głowę ci rozwalą siekierą. Wierz mi! Ja wiem! Grube i dzikie sołdaty ustawią cię pod murem... Nie drgnie im ręka, gdy cię wezmą na cel! Za jednę tę oto srebrną cukiernicę! wierz mi, Hipolit! Błagam cię...

— Co on chce? — pytał ksiądz Anastazy. — Srebrnej cukiernicy chce? Bierz, bracie, Czaruś — bierz ją! Chowaj do kieszeni! Oby ci tylko wlazła!

Koło stołu już było luźniej. Pani Wielosławska pociągnęła syna Hipolita do swego pokoju. Dwie ciotki widząc, że humory są już niezwykłe, wysunęły się z jadalni. Został na placu wujcio Michał, który teraz dopiero dorwał się do opowieści o swym potwornym krachu, o łatwowiernie i lekkomyślnie zawartej spółce węglowej z dwoma Żydami, braćmi Kminkami... Cezary słuchał, wzruszał się perypetiami procesu, potakiwał, przerażał się, nawet groził Żydom Kminkom. Księżunio Anastazy pociągał ze swego kieliszka — a był to jeden z tych większych — otwierał i składał pulchne dłonie i nadrabiał miną, że się historią wujcia Michasia przejmuje. Po prawdzie rad by był parsknąć żywym śmiechem i uderzyć wujcia po kolanie albo i po plecach — a tu, jak na złość, sens opowieści był tragiczny — nawet traiczny207, jak mówił wujcio Michaś. Pomidorek czekał tedy cierpliwie końca, jak na sługę bożego i człowieka dobrego wychowania przystało, choć wiedział, że ta termedia208 nie ma wcale końca. Skończy się wzdychaniem, chlipaniem i ucieraniem wezbranego nosa. Cóż by dał za to, żeby ktokolwiek przerwał albo cokolwiek przerwało banialukę familijną o tych Kminkach z piekła rodem, którą słyszał już kilkaset razy! Karusia przyszła z odsieczą.

— Ależ to pan musi być zmęczony — zmęczony! — zapiała po kresowemu. —

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 44
Idź do strony:

Darmowe książki «Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz