Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖
Opowieść o tym, jak Prusaka nauczyć porządku po polsku (z cyklu historii pisanych „ku pokrzepieniu serc”).
Hrabia Wentzel Croy-Dülmen ma wszystko, czego może pragnąć młody mężczyzna: ogromny majątek, powodzenie u kobiet i z high life'u, i z półświatka, dobraną kompanię przyjaciół do wspólnych zabaw oraz zdrowie i urodę. Miary szczęścia absolutnego dopełnia całkowity brak nadzoru ze strony starszych.
Jednak spotkanie z pewną tajemniczą, niewrażliwą na jego wdzięk i przymioty damą całkowicie odmieni jego życie, czyniąc mało wartościowym wszystko, co miał dotychczas, za to wyznaczając mu nowe, niełatwe do osiągnięcia cele.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Muzyka grała, grała, wreszcie ucichła, bo nikt nie tańczył.
Na tę nagłą przerwę obejrzeli się wszyscy; pani Tekla pierwsza, jako czujny pasterz, poszukała swej trzódki.
Jadzia, wierna Jadzia, była blisko, Jaś trochę na ustroniu, ale też obecny; za to Niemca ani śladu, ani znaku.
Złe przeczucie ogarnęło staruszkę.
— Co to, nikt nie tańczy? — zapytała pani Żdżarskiej.
Gospodyni poszukała oczami syna.
— Stefanie, co to muzyce? — zapytała.
Młody człowiek porwał się jak oparzony.
— Aaaa... panowie! Do mazura!
— Grać! — krzyknął muzyce, a sam zniknął za drzwiami gabinetu.
Pani Tekla podreptała do Jasia.
— Czemu nie tańczysz? Gdzie Wacław?
— Co za Wacław? Z Glinic? Albo ja wiem? Wyszedł.
— Ale bredzisz! Pytam o naszego Niemca.
— To mu Wacław na imię? A prawda! Oho, babuniu, ten nie tańczy, ale gra.
— Co takiego?
— Diabełka! — zaśmiał się Jan. — Służę pani do mazura, panno Celino. Stefan już prowadzi trochę szulerów.
Muzyka zabrzmiała, taniec się rozpoczął dość nieporządnie. Wentzla nie było.
Pani Tekla, jak karząca sprawiedliwość, ruszyła prosto do gabinetu.
Stanęła w progu i oniemiała ze zgrozy. Wprost niej siedział Wentzel otoczony gronem młodzieży i śmiał się, rzucając na stół znów garść talarów.
— Panowie, tysiąc marek w banku! Gotowe!
Mówił po niemiecku, bezczelny, i w polskim domu demoralizował młodych ludzi, grał wbrew jej zakazowi, bezecnik!
— Wentzel! — krzyknęła, hamując się ile mocy.
— Za chwilę służę! — odparł najspokojniej, nie przestając rzucać kart, obrzydliwy zuchwalec.
Z nagłą determinacją podeszła do stolika. Rozrzuciła karty, zagarnęła wszystkie pieniądze.
— To będzie wasz datek na nowo budujący się kościół w Brodnicy. Dziękuję wam w imieniu biedaków, którzy po groszu zbierają od dziesięciu lat. Dziękuję, dziękuję! No, ale dość tego! Proszę do salonu, bawić się razem. Panienki czekają.
Młodzi ludzie popatrzyli po sobie, potem na nią, i milczeli. Staruszka zabrała monety i papiery w swą batystową chusteczkę i wyprostowała się żywo.
— Wentzel, chodź ze mną! A wy, moje dzieci, może się gniewacie? Co? No, no, nie żałujcie talarów i posłuchajcie starej, co was zna od kołyski. To nikczemna zabawa i nikczemny zarobek, ot, niegodny Polaka. Idźcie tańczyć. Marsz — żartobliwie popędziła ich do drzwi.
Po chwili namysłu roześmieli się wszyscy, potem spoważnieli, pocałowali ją w rękę i wyszli.
Wentzel został sam — na burę.
Babka, pozbywszy się świadków, spojrzała na niego od stóp do głowy. Oh, jak jej stare oczy umiały piorunować!
— To tak, to tak! Wstydzić się muszę za ciebie! Robisz, co możesz, by się zgubić w opinii235. Ślicznie, szuler! Myślisz, że cię po to polubiłam, żebyś ty polską młodzież uczył diabełka, wnosił w nasze domy zarazę waszą niemiecką. Głupia byłam. Tyle lat marzyłam, żeby zobaczyć tylko raz, tylko chwilę, dziecko mojej biednej Jadwini! Zobaczyłam! Dosyć! Trzeba było być Polką, a nie babką. A ja zapomniałam, że to Niemiec, taki był do matki podobny, i pomyślałam, że mi będzie dziecko, pociecha, podpora starości, że serce matka mu dała. Nie, nie, nie! Z sowy nie będzie sokoła, z Niemca nie będzie Polaka. Nie przygłaskasz go, nie oswoisz, nie włożysz w duszę ani delikatności, ani szlachetności, ani iskry ideału. Po co ja ciebie sprowadziłam i chciałam pokochać jak syna!
Wentzel spodziewał się wszystkiego prędzej jak takiej oracji. Na gderanie miał sto argumentów — na skargę tak serdeczną, choć przesadną, ale szczerą, nie znalazł odpowiedzi. Machinalnie przesunął ręką po czole i milczał. Miał siebie za ofiarę dzisiaj, a był winny.
Pani Tekla spojrzała na niego z żalem i wyrzutem.
— Prosiłam cię, żebyś nie grał — rzekła tylko i zawróciła z powrotem do salonu.
Coś go tknęło — zastąpił jej drogę.
— Babciu! — zawołał z niebywałym przejęciem — jak dziecko odpowiem. Proszę mi darować ten raz ostatni. Zrobiłem głupstwo, byłem bardzo rozdrażniony. Przepraszam z całego serca. Może i źle zrobiliście, sprowadzając mnie do siebie, bo teraz ja bym w Berlinie nie wytrzymał. Tęskno mi do Mariampola.
Obejrzała się na niego nieufnie.
— Pleciesz androny! — rzuciła gniewnie niby, ale łagodnie.
— Nie, babciu! Pokochałem was wszystkich, ale mi tu nikt nie sprzyja, dokuczacie mi na każdym kroku, nie znajduję nic oprócz lekceważenia i pogardy. Może to i zasłużone, ale jam był całe życie pieszczony, chwalony, ubóstwiany prawie. Przeskok trudny i ciężki do zniesienia. Mam najlepsze chęci, ale brak mi zachęty i wiary od was. Inny, babciu, cofnąłby się niezawodnie i uciekł; ja stoję i znoszę, tylko czasem złość mnie ogarnia, jak dziś, gdy nawet nie mogłem uprosić tańca od żadnej z panienek. Poszedłem grać. Co miałem robić! Dawniej na balach byłem pierwszy, dziś jestem ostatni. I tak zawsze teraz.
— To ci bardzo zdrowo! — zamruczała. — Pozbędziesz się trochę pewności siebie i pychy.
Zaśmiał się ironicznie.
— Trochę! Nic już z tego nie zostało. Straciłem grunt pod nogami.
— No, no, to fraszki! Odzyskasz go prędko. Chodź już, chodź! Ja się postaram o taniec dla ciebie. Daj mi ramię. Fe, co tu dymu! Trzeba być szubrawcem z profesji, żeby wytrzymać w takiej norze. Wstydu nie macie!
Już gderała — był to znak równowagi umysłowej i przebaczenia. Milcząc, ucałował jej rękę — usta staruszki dotknęły jego czoła. Było mu dziwnie dobrze na duszy. Doprowadził ją do kanapy.
Tańczono polkę. Przejrzała pary.
— Gdzież to Jadwinia? Że też koniecznie kogoś z was musi brakować! Idź no, poproś ją do mnie.
W gabinecie damskim Jadzia z kilku panienkami pisała jakieś karteczki. Zajrzał przez portierę236 i usłyszał parę słów rozmowy.
— Imiona panów gotowe?
— Już kończę pisać panie.
— W każdym razie trzeba trochę dopomóc losowi, żeby pary były dobrane. Komu, na przykład, dać twego pięknego hrabiego, Jadziu?
— Hrabinie Mielżyńskiej — odparła spokojnie — ot, robię znaczek na rogu. Uważasz, Tesiu?
— Dobrze. Naznaczże237 kogo dla siebie.
— Pana Adama, naturalnie! — zaśmiała się któraś z panienek.
Tu Wentzel, czując, że popełnia niedyskrecję, zastukał we drzwi.
— Pani Ostrowska prosi pannę Jadwigę. Excuses, mesdemoiselles238!
Jadzia wyszła; usunął się przed nią z ukłonem i wyszukał Jasia w jadalni.
Obydwaj wsunęli się we framugę okna i coś szeptali chwilę tajemniczo. Chrząstkowski śmiał się uszczęśliwiony.
— Doskonale! Schöneich by lepiej nie wymyślił. Idę zaraz. Będzie gotowe; bądź hrabio spokojny.
We drzwiach salonu ukazała się panna Jadwiga.
— Jasiu, czy nie ma tu hrabiego?
— Służę pani.
— Babka kazała mi przetańczyć z panem walca, ale jestem tak zmęczona, że gdyby pan odmówił...
— Pani daruje, ale nigdy nie odmawiam, chyba że mi pani w zamian obieca towarzystwo swoje do kuligu.
— Wedle umowy los o tym rozstrzyga, nie mogę nic obiecywać.
— Tückisches Weib239! — zamruczał Jaś, a głośno dodał: — Tańcz, hrabio, nie daruj! To jej przytrze rogi. Przebiera w kawalerach jak w ulęgałkach. O, pani Ostrowska ma rozum!
Panienka była widocznie rozdrażniona — wróciła do salonu z miną obrażonej bogini.
Hrabia spojrzał na nią i westchnął. Już nie złość, ale rozpacz go ogarniała! Co on jej zawinił, że go tak widocznie nie cierpiała?
— Służę pani! — rzekł posępnie.
Podała mu końce palców, drugą ręką ledwie dotknęła jego ramienia i zmieszali się z resztą tańczących.
Po chwili starsze damy i panowie zaczęli szeptać między sobą, lornetować, trząść głowami.
— Co za para! Co za para! Jaka uroda! Blask od nich bije! A jak tańczą! Pani Teklo, dobrodziejko, winszujemy wnuka! Pyszny chłopiec! Pozawraca głowy wszystkim pannom!
Stary marszałek, cioteczny pani Tekli, zażył tabaczki, uśmiechnął się filuternie i pochylił konfidencjonalnie do jej ucha:
— Siostruniu, co? A żeby ich zeswatać! Słowo daję, warci siebie! Landszaft240 istny! Ja lubię takie dobrane pary. Co, he? Dobra myśl!
— Czy brat zwariował! Zapomniałeś o Jadwini! Ale ja nie! Niemiec nie dla Jadzi!
— No, ale i Głębocki... ten... tego... Poślubiła orlica nietoperza! Co? Hę?
A tych dwoje tymczasem nie wiedziało, że są przedmiotem zachwytu i dysputy. To tylko czuli, że im tańczyć było dobrze ze sobą, tak równo, tak zgodnie, tak lekko.
Chwilę milczeli. Ona przez ramię tancerza spoglądała obojętnie na wirujące pary, on zapatrzył się w nią i zaciskał zęby. Nigdy jeszcze dotąd nie dotknął jej ręki; teraz obejmował ją ramieniem, czuł jej oddech chwilami na skroni, zapach perfum, miał tuż obok swych ust jej dumne, a tak pożądane usteczka. Zaciskał zęby, bo gdyby je otworzył, to by mu się wyrwało niezawodnie z serca, z duszy, z oczu, z gardła: „kocham, kocham, kocham!”.
Stał się zaś o tyle pokorny, że wątpił, czy tym wyznaniem zrobi przyjemność hardej Polce.
Ona ozwała się pierwsza:
— Czy nie byłoby dosyć, panie hrabio? Tańczymy prawie sami, pod ogniem lornetek starszych. Muszą nas srodze krytykować.
— Do krytyki przywykłem w Poznaniu. Jeszcze jeden tour241, pani. Takiej tancerki nie miałem dotąd nigdy. Będzie to mój ostatni walc... chyba z panią, albo z nikim. Czy pani bardzo zmęczona?
Mówił nieporządnie, urywanie, pożerając ją wzrokiem.
— Hrabina walcuje lepiej ode mnie. To ogólne zdanie.
— Może być, ale ja w tym samym mam szczególne zdanie, i ot tak, tańczyłbym do śmierci. Żebym był pani narzeczonym, zabroniłbym pani tańców.
— Bo?... — spytała, marszcząc brwi.
— Bo miałbym za wielu rywali i zginąłbym z zazdrości.
— Rywale w tańcu nie są straszni. Dosyć, hrabio. Za godzinę ruszamy kuligiem, trzeba wypocząć. Jestem okropnie zmęczona. To będzie także mój ostatni walc... dzisiaj.
Odprowadził ją do krzesła. Pani Tekla znalazła się zaraz obok nich, z perorą242.
— Ależ, Jadziu, chcesz zemdleć z przetańczenia? Produkują tu nam swą grację godzinę, radzi, że ich podziwiają! Fe, tak się zgrzać!
Jan z daleka kiwał na hrabiego — cofnęli się znowu do jadalni, gdzie młodzież piła, paliła i rozprawiała o kuligu. Pod wieczór zjeżdżały się tuziny sań i saneczek, zapalono kagańce, biegała służba, dzwoniły brzękadła.
Chrząstkowski z hrabią cofnęli się znowu we framugę.
— Opatrzność pana natchnęła podsłuchać spisku — mówił Jan, cały przejęty. — O, dziewczęta! Pięknie by nas urządziły. Ja miałem dostać za towarzyszkę Józię Okęcką, a Cesia miała jechać z Wolickim. Słyszana rzecz! Herezja! No, no, urządziłem im sztukę! Umizgnąłem243 się do pokojówki, przyniosła karteczki i zmieniłem wszystkie znaki. Zobaczy pan komedię.
— Czy dla mnie pan przynajmniej był łaskaw?
— Ot, najmniej, bom się strasznie śpieszył244 i nie znam pana gustu. Dałem panu Jadzię.
Tu hrabia zapomniał o panowaniu nad sobą i bez ceremonii uściskał młodego człowieka z całych sił.
— A panu co się stało? — wołał Jan, oddając jednak uścisk za uścisk.
— Stało się, żem zakochany jak wariat w pańskiej siostrze! — wybuchnął wreszcie Niemiec.
— Jezusie, Mario! To istna wariacja! Co wy w niej widzicie takiego? A Głębocki?
— Zabiję go! — rzekł stanowczo Wentzel.
— A jak ona pana nie zechce?
— To siebie zabiję!
— Dwa trupy! Awantura! A pani Tekla?
— Co mi tam pani Tekla!
— Uhm... — wtrącił Jan — to sęk nie lada! No, no, moja siostra, Helena trojańska, daję słowo!
— Może i pan mnie nie zechce? — spytał Wentzel pokornie.
— Ja, i owszem. Widzi pan, ja też Niemców nie znoszę. Ale znam Jadzię i wiem, że kiedy ona pana przyjmie, to będzie pan tak czuł jak my, tak wierzył jak my i to kochał, co my. Więc o co się mam kłopotać... co ona zechce, to zrobi.
— Byleby zechciała! — westchnął hrabia. — I żeby mi kto pomógł...
— Ja panu dopomogę radą. Nie czekaj pan i nie asystuj jak innym panienkom, co to wpół drogi same wyjdą i ośmielą. Jadzia kroku nie zrobi, choćby kochała szalenie, to nie okaże niczym. Z nią trzeba walczyć otwarcie. Oświadcz jej się dziś na kuligu...
— A jak odrzuci?
— Zrobi to niezawodnie, ale to nic.
— Dziękuję! Harbuza245 jeszcze nie kosztowałem nigdy.
— Ano, to go pan spróbuje. Mnie Cesia częstuje nim od trzech lat, a jednak będzie moją; ot, przysiągłem sobie i nie wstydzę się. Takie już nasze panienki: lubią się namyślać, ale jak raz się namyślą, to dobre i stałe. Radzę panu jak bratu. Przetnij gordyjski węzeł246, bo innego sposobu nie ma.
— A potem?...
— Przyszłość w ręku Boga i Jadzi. Nie troszcz się pan o to. Jeżeli ten głaz zdolny do miłości, w co wątpię, to będzie się czuła obowiązana do wyznania i odpowie panu faktami; jeżeli nie — zapomnij pan, bo nie dostaniesz nic, choćbyś był jeszcze piękniejszy i jeszcze bogatszy. Dla niej to żadna racja247.
Rozmowę przerwały wołania w salonie.
— Losują! — skoczył Jan, zapominając o wszystkim.
Tesia Żdżarska, mała siostrzyczka Cesi, stała nad dwoma stosami zwiniętych kartek i wywoływała imiona wśród śmiechu i żartów.
— Pan Adam Głębocki, pani hrabina Mielżyńska! — posłyszał Wentzel.
Panienki coś szepnęły między sobą zdziwione, nie pojmując, co się stało Tesi. Jan przysiadł na fotelu i dusił się ze śmiechu z miny Głębockiego i zalotnej hrabiny. Wentzel patrzał na Jadzię.
Ruszyła ramionami na szepty koleżanek, ale była zmarszczona. Czuła figiel
Uwagi (0)