Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
Cierpienie w miłości ustaje chwilami, ale poto aby się zacząć na nowo inaczej. Bolejemy, widząc, że ukochana nie ma już dla nas owych wybuchów sympatji, miłosnych zrywów, jakie miała z początku; bardziej jeszcze nas boli, że straciwszy je wobec nas, odzyskuje je dla innych; potem od tego cierpienia odrywa nas nowa, okrutniejsza męka: podejrzenie, że nas okłamała co do wczorajszego wieczoru, że nas z pewnością zdradziła. To podejrzenie również się rozprasza; czułość kochanki uspokaja nas, ale wówczas wraca jakieś zapomniane słówko; powiedział nam ktoś, że ona ma „szalony temperament”, a myśmy ją znali raczej chłodną; próbujemy sobie wyobrazić, czem były owe szały z innymi; czujemy jak mało znaczymy dla niej, spostrzegamy wyraz nudy, nostalgji, smutku, jaki ma w naszem towarzystwie; zauważamy (nakształt pochmurnego nieba) nieświeże suknie, które kładzie dla nas, zachowując dla innych toalety, któremi w początkach chciała nas czarować. Wzamian jeżeli jest czuła, co za radość! ale widząc ten języczek wysuwający się niby wezwanie, myślimy o kobietach, do których to wezwanie zwracało się tak często... Może nawet kiedy jest ze mną i nie myśli o nich, gest ten — rezultat przyzwyczajenia — pozostał czemś machinalnem? I wraca uczucie, że ją nudzimy. Ale nagle cierpienie to staje się czemś bardzo drobnem, na myśl o złowrogim sekrecie jej życia, o niezbadanych miejscach w których była, w których jest może jeszcze w godzinach gdy nie jest z nami, jeżeli nawet nie zamierza umknąć tam na stałe; o miejscach gdzie jest daleka od nas, nie nasza, szczęśliwsza niż z nami. Na takim wolnym ogniu obraca nas zazdrość.
Zazdrość jest zarazem demonem, którego nie można zakląć; wciąż wraca, wciąż wciela się w nową formę. Gdybyśmy zdołali wytępić je wszystkie, trzymać wciąż przy sobie kochaną istotę, Duch Złego przybrałby wówczas jeszcze inną, patetyczniejszą formę: rozpacz żeśmy zdobyli jej wierność jedynie siłą, rozpacz bez wzajemności.
Między Albertyną a mną była często zapora milczenia, utworzonego z pewnością z żalów, które taiła, bo uważała je za beznadziejne. Mimo iż tak słodka w pewne wieczory, Albertyna nie miała już owych odruchów z Balbec, kiedy mówiła: „Jakiś ty milutki!” i kiedy serce jej zdawało się biec ku mnie bez zastrzeżeń i pretensyj. Teraz kryła je, uważając je z pewnością za nieodwołalne, niepodobne do zapomnienia. Niewyznane, nie mniej kładły one pomiędzy nami znaczącą ostrożność jej słów, lub przestrzeń nieubłaganego milczenia.
— A czy można wiedzieć, pocoś telefonował do Anny?
— Spytać się, czy nie ma nic przeciwko temu, żebym się wybrał z wami do Verdurinów z wizytą, którą im przyrzekam od czasów la Raspèliere.
— Jak zechcesz. Ale uprzedzam cię, że jest dziś straszliwa mgła i jutro z pewnością będzie także. Mówię ci to, bo nie chciałabym żebyś sobie zaszkodził. Pojmujesz, jabym wolała, żebyś poszedł z nami. Zresztą — dodała w zamyśleniu — ja zupełnie nie wiem, czy pójdę do Verdurinów. Byli dla mnie tak uprzejmi, że w istocie powinnabym... Po tobie, to są ludzie, którzy jeszcze byli najlepsi dla mnie; ale są drobiazgi, które mnie u nich rażą. Muszę koniecznie wybrać się do Bon Marché albo do Trois-Quartiers kupić biały żabocik, bo ta suknia jest za czarna.
Pozwolić Albertynie iść samej do wielkiego magazynu, pełnego ludzi ocierających się o nią, mającego tyle wyjść, że można potem powiedzieć iż wychodząc nie odnalazło się wehikułu, który czekał trochę dalej — nie! byłem zdecydowany nie pozwolić na to, ale zwłaszcza byłem nieszczęśliwy. A jednak, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że już dawno powinienbym przestać widywać Albertynę, bo weszła dla mnie w ów żałosny okres, kiedy istota — rozpylona w czasie i w przestrzeni nie jest już dla nas kobietą, ale szeregiem niewyjaśnionych wydarzeń, szeregiem niepodobnych do rozwiązania zagadnień, morzem które, jak Xerxes, próbujemy pociesznie chłostać, aby je ukarać za to co pochłonęło. Skoro się zacznie ten okres, klęska nasza jest nieuchronna. Szczęśliwi ci, co pojmą to dość wcześnie, aby nie przedłużać bezużytecznej i wyczerpującej walki, ujętej ze wszystkich stron granicami wyobraźni; walki, w której zazdrość szamoce się tak haniebnie, że ten sam człowiek, który niegdyś, za lada spojrzeniem pozostającej wciąż przy nim kobiety skierowanem przez chwilę do innego, wietrzył miłostkę, cierpiał istne męki, znosi później żeby wychodziła sama, bodaj z notorycznym kochankiem, woląc tę torturę, przynajmniej znaną, od czegoś niewiadomego! To rzecz nabycia rytmu, który zachowujemy potem z przyzwyczajenia. Nerwowcy, nie zdolni opuścić jednego obiadu, odbywają potem trwające bez końca kuracje w sanatorjach; kobiety niedawno jeszcze lekkie, żyją pokutą. Zazdrośnik, który, aby szpiegować ukochaną, pozbawił się snu, spoczynku, uczuwszy że jej pragnienia, że szeroki i tajemniczy świat, że czas silniejsze są od niego, pozwala kobiecie wychodzić samej, potem podróżować — potem rozstają się. Zazdrość kończy się w ten sposób z braku pokarmu; trwała tak długo jedynie dlatego, że go wciąż żądała. Byłem daleki od tego stanu.
Mogłem teraz swobodnie, ile razy chciałem, odbywać spacery z Albertyną. Powstały dokoła Paryża hangary, będące dla samolotów tem czem porty dla statków. Od dnia kiedy w pobliżu la Raspelière nawpół mitologiczne spotkanie pilota, którego lot spłoszył mego konia; stało się dla mnie niby obrazem wolności, lubiłem często, o schyłku dnia, obierać lotnisko za cel naszych spacerów. Albertyna zapalona do wszystkich sportów lubiła to. Pociągało nas owo nieustające życie odlotów i przylotów, dające tyle uroku spacerom po przystani, lub bodaj po wybrzeżu, dla tych co kochają morze, oraz wałęsaniu się po lotnisku dla tych co kochają niebo. Co chwila, pośród spoczynku bezwładnych i jakby zakotwiczonych apartów, widzieliśmy któryś, mozolnie ciągniony przez kilku mechaników, tak jak się ściąga z piasku łódź dla amatora morskiej przejażdżki. Potem motor zaczynał warczeć, aparat biegł, brał rozmach, potem wznosił się zwolna prostopadle w zesztywniałej, jakby znieruchomiałej ekstazie, zmieniwszy nagle horyzontalną chyżość w majestatyczne i pionowe wniebowstąpienie.
Albertyna nie mogła powściągnąć radości, wypytywała mechaników, którzy teraz, kiedy aparat już uleciał, wracali. Tymczasem pasażer przebył całe kilometry; wielkie czółno, w które wciąż wlepialiśmy oczy, było już w lazurze ledwie dostrzegalnym punktem, który zresztą miał odzyskać stopniowo swoją materjalność, wielkość, objętość, skoro, z końcem przejażdżki, nadejdzie moment powrotu. I w chwili gdy turysta wyskakiwał na ziemię, z zazdrością patrzyliśmy oboje na tego co w tych samotnych horyzontach zakosztował spokoju i czystości wieczoru. Następnie, bądź z lotniska, bądź — kiedyindziej — z jakiego muzeum lub kościoła, któreśmy wybrali się zwiedzić, wracaliśmy na obiad. Mimo to, nie wracałem uspokojony, tak jak bywało w Balbec po owych rzadszych spacerach, trwających — co mnie przejmowało dumą — całe popołudnie; spacerach, które odcinały się dla mnie później niby klomby kwiatów na życiu Albertyny, niby na pustem niebie, w którego obliczu marzy się z łagodną bezmyślnością. Czas Albertyny nie należał do mnie wówczas w tak wielkich ilościach jak dziś, ale zdawał się bardziej mój, bom liczył jedynie godziny jej życia ze mną, miłość moja cieszyła się niemi jak łaską; obecnie liczyłem tylko godziny, które ona spędzała bezemnie, przyczem zazdrość moja szukała w nich gorączkowo możliwości zdrady.
Otóż — jutro może — Albertyna zapragnie takich godzin! Trzebaby wybrać: przestać cierpieć, albo przestać kochać. Bo miłość, jak w początkach rodzi się z pragnienia, tak później żyje wyłącznie bolesnym niepokojem. Czułem, że część życia Albertyny umyka mi się. Miłość w swojej bolesnej trwodze, jak w szczęściu pragnienia, jest żądaniem wszystkości. Rodzi się, istnieje tylko o tyle, o ile pozostaje coś do zdobywania. Kochamy jedynie to, czego nie posiadamy całkowicie.
Albertyna kłamała mówiąc, że zapewne nie pójdzie do Verdurinów, jak ja kłamałem mówiąc że chciałem wybrać się do nich. Starała się jedynie zapobiec temu abym jej towarzyszył; ja zaś, nagłem oznajmieniem tego projektu, którego bynajmniej nie zamierzałem wykonać, starałem się zmacać w niej punkt, który mi się zdawał najczulszy, poczuć jej ukrywaną chęć i zmusić ją do wyznania, że moja jutrzejsza obecność nie pozwoliłaby jej zaspokoić tej chęci. Albertyna uczyniła to zresztą, tracąc nagle ochotę do wizyty u Verdurinów.
— Jeżeli nie chcesz iść do Verdurinów — rzekłem — jest w Trocadéro wspaniałe benefisowe przedstawienie.
Wysłuchała z boleściwą miną mojej rady. Zacząłem być dla niej przykry jak w Balbec, w czasach mojej pierwszej zazdrości. Twarz Albertyny wyrażała zawód, ja zaś piętrzyłem argumenty, które tak często, kiedy byłem mały, przeciwstawiali mi rodzice i które wydawały się memu niezrozumianemu dziecięctwu tępe i okrutne.
— Nie, mimo twojej smutnej minki — powiadałem — nie mogę cię żałować; żałowałbym cię, gdybyś była chora, gdyby ci się zdarzyło nieszczęście, gdybyś straciła kogoś z rodziny, coby ci zresztą nie sprawiło może żadnej przykrości, wobec nadmiaru fałszywej uczuciowości, który trwonisz dla niczego. Zresztą ja mam nie wielkie pojęcie o sercu ludzi, którzy nas rzekomo kochają a nie są zdolni oddać nam najlżejszej przysługi; ludzi mimo rzekomej ciągłej myśli o nas, zdolnych zapomnieć listu, któryśmy im powierzyli a od którego zależy nasza przyszłość.
Wszystkie te słowa (większość tego co mówimy jest tylko powtarzaniem!) słyszałem w ustach matki, tłumaczącej mi chętnie, że nie trzeba mieszać prawdziwej uczuciowości — tego co Niemcy (których język bardzo podziwiała, mimo wstrętu mego ojca do tego narodu) nazywają Empfindung — z czułostkową Empfindelei. Raz, kiedym płakał, matka powiedziała mi wręcz, iż Neron był może nerwowy, ale nie był przez to lepszy. W istocie, jak owe rośliny które rozdwajają się rosnąc, z poza wrażliwego dziecka, jakiem niegdyś wyłącznie byłem, wyglądał teraz wręcz odmienny mężczyzna, rozsądny, surowy sędzia chorobliwej wrażliwości innych, człowiek podobny do tego, czem rodzice byli dla mnie. Widocznie każdy musi w sobie kontynuować życie swoich bliskich; zrównoważony i ironiczny jegomość, który nie istniał we mnie na początku, zlał się z wrażliwcem; naturalne było że się stałem z kolei takim, jakimi byli niegdyś moi rodzice.
Co więcej, w chwili gdy się tworzyło to nowe ja, znajdowało ono swój gotowy już język we wspomnieniu ironicznego i karcącego języka, którym do mnie mówiono niegdyś, a którym teraz ja miałem mówić do innych. Wychodził on całkiem naturalnie z moich ust, czy żem go wywoływał przez mimetyzm i przez skojarzenie wspomnień, czy że delikatne i tajemnicze zaklęcia sił życiowych wyrysowały we mnie, bez mojej wiedzy, niby na liściu rośliny, te same intonacje, gesty, pozy, jakie mieli moi rodziciele. Bo czasami, w rozmowie z Albertyną, w trakcie odgrywania rozsądnego człowieka, zdawało mi się że słyszę babkę; czyż zresztą nie zdarzyło się matce myśleć czasem że to ojciec wchodzi, tak dalece miałem ten sam sposób pukania; tajemne i nieświadome prądy władały we mnie nawet drgnieniami palców, wprawionych w ten sam rytm co palce rodziców.
Z drugiej strony, złączenie sprzecznych czynników jest prawem życia, zasadą zapłodnienia i — jak się okaże — przyczyną wielu nieszczęść. Zazwyczaj, nienawidzimy tego co jest do nas podobne; własne wady, widziane z zewnątrz, drażnią nas. O ileż bardziej jeszcze, ktoś, kto przekroczył wiek gdy się swoje wady wyraża szczerze, kto naprzykład w najpłomienniejszych chwilach obleka twarz z lodu, nienawidzi tych samych wad, jeżeli je wyraża kto inny, młodszy, naiwniejszy, lub głupszy! Zdarzają się ludzie wrażliwi, dla których w oczach innych osób widok łez, które sami powstrzymują, jest nieznośny. Zbyt wielkie podobieństwo rodzi niesnaski w rodzinach, mimo wzajemnego przywiązania — a często tem bardziej, im przywiązanie jest większe.
Może u mnie — i u wielu innych — ów drugi człowiek, jakim się stałem, był poprostu jedną z fizjognomij pierwszego, egzaltowanego i wrażliwego w stosunku do siebie, roztropnego mentora dla drugich. Może tak samo było i z rodzicami, zależnie od tego, czy się ich brało w odniesieniu do mnie czy samych w sobie. Co się tyczy babki i matki, aż nazbyt widoczne było, że ich surowość dla mnie była rozmyślna i nawet wiele je kosztowała; ale może i u ojca chłód był tylko zewnętrzną formą uczuciowości? Kiedy mówiąc o ojcu powiadano: „Pod lodowatym chłodem kryje niezwykłą uczuciowość; główną jego cechą jest wstydliwość serca” — niegdyś zdawało mi się to równie fałszywe jak banalne; otóż może ta formuła wyrażała ludzką prawdę tej podwójnej fizjognomji: życia wewnętrznego i stosunków społecznych. Czy w gruncie jego spokój nie krył nieustannych i tajemnych burz? ten spokój, w potrzebie usiany sentencjami i refleksjami, ironią wobec chorobliwych przejawów uczuciowości? ten spokój, właściwy ojcu, który ja teraz przybierałem wobec wszystkich, a zwłaszcza w pewnych okolicznościach w stosunku do Albertyny?
Sądzę że naprawdę tego dnia miałem zdecydować nasze rozstanie i jechać do Wenecji. To, co mnie zakuło z powrotem, wiązało się z Normandją; nie iżby Albertyna objawiała jaką chęć udania się w owe strony, nasycone moją zazdrością (na szczęście bowiem nigdy projekty Albertyny nie dotykały bolesnych punktów mojego wspomnienia), ale dlatego, że kiedym jej powiedział: „To mi przypomina ową przyjaciółkę ciotki, która mieszkała w Infreville”, Albertyna odpowiedziała gniewnie, szczęśliwa — jak każdy kto się kłóci i kto stara się znaleźć możliwie najwięcej argumentów — że może pokazać iż jestem w błędzie a ona ma słuszność: „Ależ nigdy ciotka nie znała nikogo w Infreville, i ja nigdy tam nie byłam”.
Zapomniała o bajeczce, ukutej pewnego wieczora o drażliwej damie, do której musi koniecznie jechać na herbatę, choćby miała dla tej wizyty stracić moją przyjaźń i zadać sobie śmierć. Nie przypomniałem jej
Uwagi (0)