Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
Była to moc ukojenia, taka jakiej nie doznałem od odległych wieczorów w Combray, kiedy, pochylona nad mojem łóżkiem, matka przynosiła mi spokój w pocałunku. Z pewnością, dziwiłbym się bardzo w owym czasie, gdyby mi powiedziano, że nie jestem całkiem dobry, a zwłaszcza że będę się kiedykolwiek starał pozbawić kogoś przyjemności. Widocznie licho znałem wówczas samego siebie, bo przyjemność trwałego posiadania Albertyny u siebie w domu była dla mnie o wiele wątpliwsza, niż przyjemność odcięcia jej od świata, gdzie każdy mógł się nią cieszyć z kolei, przyjemność spętania kwitnącej młodej dziewczyny, która, jeżeli nie dawała mi wiele szczęścia, pozbawiała go bodaj innych. Ambicja, sława, zostawiłyby mnie obojętnym. Jeszcze mniej byłem zdolny odczuwać nienawiść. A jednak, bądź jak bądź, miłość fizyczna była dla mnie tryumfem nad szeregiem współzawodników. Wciąż muszę to podkreślać: to było przedewszystkiem ukojenie.
Nic to, że, zanim Albertyna wróciła, wątpiłem o niej, wyobrażałem ją sobie w pokoju w Montjouvain; kiedy siadła w peniuarze nawprost mego fotela, lub kiedy (najczęściej) wyciągnąłem się na łóżku, składałem moje wątpienia w niej, oddawałem je jej aby mnie od nich uwolniła, z poddaniem wierzącego człowieka, który odmawia pacierz. Przez cały wieczór mogła, zwinięta psotnie w kłębek na łóżku, bawić się ze mną niby duża kotka; różowy nosek, który kurczyła jeszcze zalotnem spojrzeniem, filuternem jak bywa u tłuścioszek, dawał jej mince coś kapryśnego, podnieconego; kiedy strząsnęła pukiel długich czarnych włosów na policzek niby z różowego wosku i kiedy, przymknąwszy oczy, rozkładając ramiona, mówiła spojrzeniem: „Rób ze mną co zechcesz”; kiedy w chwili gdy miała mnie opuścić, zbliżała się aby mi rzec dobranoc, całowałem rodzinną niemal słodycz tych policzków po obu stronach jej pełnej szyi, która wówczas nigdy nie wydawała mi się dość ciemna ani dość gładka, jakgdyby te materjalne przymioty miały u Albertyny związek z lojalnością i dobrocią.
Teraz z kolei Albertyna mówiła mi dobranoc. Całowała mnie z dwóch stron w szyję, przyczem włosy jej pieściły mnie jak skrzydło o ostrych i miękkich piórach. Mimo iż te dwa pocałunki pokoju — matki i Albertyny — były od siebie tak różne, kiedy Albertyna wsuwała język w moje usta — czyniąc mi dar ze swego języka, niby dar Ducha świętego — dawała mi jakby wiatyk, zostawiała mi zapas spokoju, prawie równie słodki, jak kiedy matka kładła wieczorem w Combray wargi na mojem czole.
— Czy wybierzesz się z nami jutro, złośniku? — pytała przed rozstaniem.
— Dokąd jedziecie?
— To będzie zależało od pogody i od ciebie. Czy napisałeś bodaj coś dzisiaj, kochanie? Nie? No, w takim razie czy warto było wyrzekać się spaceru! Powiedz, prawda, kiedy wróciłam, poznałeś moje kroki, domyśliłeś się że to ja?
— Naturalnie. Czy możnaby się omylić, czy możnaby nie poznać, wśród tysiąca, kroków swojej kuropatewki? Niech mi pozwoli rozzuć się, zanim się położy, to mi sprawi taką przyjemność. Jesteś taka milusia i taka różowa w tej bieli koronek.
Taka była moja odpowiedź: pośród zwrotów zmysłowych, łatwo poznać inne, właściwe matce i babce, bo stopniowo stawałem się podobny do wszystkich krewnych, do ojca, który — wprawdzie na inny sposób, bo jeżeli się pewne rzeczy powtarzają, to z wielkiemi odmianami — tak bardzo się interesował pogodą danego dnia; i nietylko do ojca, ale coraz więcej do cioci Leonji. Inaczej, Albertyna mogłaby być dla mnie jedynie racją do spacerów, dlatego aby jej nie puszczać samej, bez kontroli. Z zamarynowaną w dewocji ciocią Leonją nie miałem w swojem mniemaniu ani jednego punktu wspólnego, ja tak spragniony rozkoszy, djametralnie różny napozór od tej maniaczki, nie zdolnej zaznać żadnej przyjemności i odmawiającej przez cały dzień różaniec; ja tak gryzący się tem, że nie mogę zostać literatem, podczas gdy ona była jedyną osobą w rodzinie, nie zdolną jeszcze zrozumieć, że czytać to jest coś innego niż spędzać czas „na zabawie”; dzięki czemu nawet około Wielkiej Nocy lektura była dozwolona w niedzielę, kiedy wszelkie poważne zajęcie jest wzbronione, iżby ten dzień był całkowicie uświęcony modlitwą. Otóż, mimo iż codzień czerpałem racje w specjalnem niedomaganiu, które mnie tak często więziło w łóżku, jakaś istota (nie Albertyna, nie osoba którą kochałem), ale jakaś istota mająca nademną większą władzę od istoty kochanej, przeniosła się we mnie, tak despotyczna że czasem kazała zmilknąć moim zazdrosnym podejrzeniom lub bodaj wzbraniała mi sprawdzić w jakim stopniu są usprawiedliwione; a istotą tą była ciocia Leonja. I nietylko stawałem się przesadnie podobny do ojca, tak dalece, że nie poprzestawałem jak on na sprawdzaniu barometru, ale sam się stawałem żywym barometrem; nietylko ciocia Leonja zmuszała mnie do obserwowania pogody z pokoju lub nawet z łóżka; oto teraz mówiłem do Albertyny czasem jak dziecko jakiem byłem w Combray mówiąc do matki, to znów tak jak mówiła do mnie babka.
Kiedyśmy przekroczyli pewien wiek, dusza dziecka którem byliśmy niegdyś i dusza zmarłych z których się wiedziemy, rzucają nam garściami swoje bogactwa i swoje złe uroki, pragnąc mieć udział w naszych nowych uczuciach, w które, zacierając dawny obraz, przetapiamy wszystko tamto. I tak, cała moja przeszłość od najdawniejszych lat, i poprzez owe lata przeszłość rodziców, wlewały w moją nieczystą miłość do Albertyny słodycz synowskiej i macierzyńskiej zarazem czułości. Począwszy od pewnej godziny, przeznaczone nam jest przyjmować wszystkich naszych krewnych, przybyłych z tak daleka i skupionych dokoła nas.
Zanim mnie Albertyna usłuchała i pozwoliła mi zdjąć sobie trzewiki, rozchyliłem jej koszulę. Dwie drobne wysoko osadzone piersi były tak okrągłe, że robiły nietyle wrażenie integralnej części jej ciała ile dojrzewających w tem miejscu owoców; a jej brzuch (kryjąc miejsce, które mężczyznę szpeci niby hacel tkwiący jeszcze w odpakowanym posągu) zamykał się u spojenia ud dwiema bruzdami o krzywiźnie łagodnej, kojącej i zacisznej, niby linja horyzontu, gdy słońce znikło.
Zdejmowała buciki i kładła się koło mnie.
O, wzniosłe gesty Mężczyzny i Kobiety, w których to, co stwórca rozdzielił, sili się połączyć, w niewinności pierwszych dni i z pokorą gliny; Ewa zdziwiona i uległa wobec Mężczyzny, przy którego boku się budzi, jak on sam, jeszcze samotny, zdziwiony i uległy był wobec Boga który go ulepił. Albertyna zaplatała ręce za czarnemi włosami, wyprężając biodro, opuszczając nogę podobną do łabędziej szyi gdy się wyciąga i wygina. Jedynie kiedy leżała całkiem na boku, widać było pewien profil jej twarzy (tak dobrej i ładnej en face); profil którego nie mogłem znosić, haczykowaty jak na pewnych karykaturach Leonarda, wyrażających jak gdyby złość, chciwość, chytrość szpiega, którego obecność w domu przejęłaby mnie zgrozą, a który demaskował się niejako w tym profilu. Natychmiast ujmowałem twarz Albertyny w dłonie i ustalałem ją en face.
— Bądź dobry, przyrzeknij mi, że jeśli nie pojedziesz jutro, będziesz pracował — mówiła zdejmując koszulę.
— Tak, ale nie kładź jeszcze peniuaru.
Czasami zasypiałem wkońcu koło niej. Pokój wyziąbł, trzeba było drzewa. Próbowałem znaleźć dzwonek za plecami, nie mogłem znaleźć, obmacywałem wszystkie pręty mosiężne między któremi nie było dzwonka, i mówiłem do Albertyny, która wyskakiwała nie chcąc żeby Franciszka widziała nas razem w łóżku:
— Nie, wróć jeszcze trochę, nie mogę znaleźć dzwonka.
Słodkie, wesołe, niewinne napozór chwile, w których gromadzi się jednak niepodejrzewana w nas możliwość nieszczęścia, co sprawia iż życie miłosne najwięcej mieści kontrastów; nieprzewidziany deszcz siarki i smoły spada w niem po najpogodniejszych momentach, poczem, niezdolni wyciągnąć nauki z nieszczęścia, wnet odbudowujemy się na stokach krateru, z którego może wyjść jedynie katastrofa. Miałem beztroskę ludzi, co wierzą w trwałość swojego szczęścia. Ta słodycz potrzebna jest aby zrodzić cierpienie; i wróci zresztą, aby koić je od czasu do czasu. I dlatego człowiek może być szczery z drugimi, nawet z samym sobą, kiedy się szczyci miłością danej kobiety, mimo że, razem wziąwszy, w ich stosunku stale krąży bolesny niepokój — krąży tajemnie, niewyznany nikomu lub zdradzony mimowoli pytaniami, śledztwem, bolesnym niepokojem. Że jednak niepokój ten nie mógłby się zrodzić bez uprzedniej słodyczy, że nawet potem chwilowa słodycz potrzebna jest aby pozwolić znosić mękę i zapobiec zerwaniu, skrywanie tajnego piekła, jakiem jest pożycie z tą kobietą, komedja posuwająca się aż do popisu rzekomą harmonią, zawierają coś prawdy, pewien związek między przyczyną a skutkiem, jeden z warunków umożliwiających produkcję cierpienia.
Nie dziwiłem się już, że Albertyna jest tutaj i że ma jutro wyjść jedynie ze mną lub pod opieką Anny. Te nawyki wspólnego życia, te wielkie linje ograniczające moją egzystencję, nieprzebyte dla nikogo poza Albertyną, a także (w przyszłym, nieznanym mi jeszcze planie mego późniejszego życia, niby wykreślony przez architekta plan budowli, które powstaną aż znacznie później) dalekie, równoległe do nich i obszerniejsze linje szkicujące we mnie, niby samotną pustynię, sztywną i monotonną nieco formułę moich przyszłych miłości — to wszystko wykreśliła w istocie owa noc w Balbec, kiedy w kolejce, skoro mi Albertyna wyznała kto ją wychował, zapragnąłem ją za wszelką cenę uchronić od pewnych wpływów i nie puszczać jej od siebie przez kilka dni. Dnie następowały po dniach, przyzwyczajenia te stały się machinalne; ale na podobieństwo owych obrzędów których sens próbuje odczytać historja, komuś, ktoby mnie spytał, co znaczy to odludne życie, w którem zamykałem się do tego stopnia żem przestał chodzić nawet do teatru; mógłbym (a nie chciałbym) powiedzieć, że zrodziło się ono z trwogi jednego wieczoru i z potrzeby dowiedzenia samemu sobie (w dniach, które nastąpiły po owym wieczorze), że ta, której opłakane dzieciństwo poznałem, nie miałaby możności narażenia się na dawne pokusy — w razie gdyby chciała to uczynić. Dość rzadko już myślałem o tych możliwościach; mimo to, musiały one wciąż żyć mglisto w mojej świadomości. Fakt niszczenia ich dzień po dniu — lub próby w tej mierze — stały się z pewnością przyczyną, czemum lubił całować te policzki, nie piękniejsze od wielu innych; pod wszelką głębszą nieco fizyczną rozkoszą, istnieje ciągłe niebezpieczeństwo.
*
Przyrzekłem Albertynie, że o ile z nią się nie wybiorę, wezmę się do pracy. Ale nazajutrz, jakgdyby, korzystając z naszego snu, dom w cudowny sposób odbył podróż, budziłem się w odmienną pogodę w innym klimacie. Nie sposób pracować w chwili gdy się ląduje w nowym kraju, do którego warunków trzeba się dostosować. Otóż, każdy dzień był dla mnie odmiennym krajem. Jakimż cudem poznałbym nawet swoje lenistwo w jego wciąż nowych formach?
Czasami, w dnie beznadziejnie słotne (jak twierdzono), już samo siedzenie w domu, zanurzonym w równym i ciągłym deszczu, posiadało gładką słodycz, kojącą ciszę, urok morskiej podróży; innym razem, w pogodny dzień, leżąc nieruchomo w łóżku, pozwalałem się kręcić cieniom dokoła siebie, niby dokoła pnia drzewa.
Kiedyindziej znów, przy pierwszych dzwonach bliskiego klasztoru, nielicznych jak poranne dewotki, poznawałem jeden z owych burzliwych, nerwowych i słodkich dni, ledwie bielących ciemne niebo mokrym szronem, roztapianym i rozpraszanym przez ciepły wiatr, kiedy dachy zwilżone ulewą, którą suszy podmuch wiatru lub promień słońca, z gruchaniem pozwalają ściekać kroplom deszczu i czekając aż wiatr znów się zerwie, gładzą swoje dachówki mieniące się w błysku słońca jak gardziołko gołębia; jeden z dni, wypełnionych tyloma odmianami pogody, powietrznych zdarzeń, burz, dni nie straconych dla leniucha, ożywionego energją, jaką za niego, poniekąd w jego zastępstwie, rozwinęła atmosfera; dni podobne dniom rozruchów lub wojny, które nie wydają się puste uczniakowi wymykającemu się z klasy, ponieważ, wałęsając się koło Pałacu sprawiedliwości lub czytając dzienniki, ma złudzenie, że w wydarzeniach które się działy, w miejsce zadań których nie odrobił, znalazł korzyść dla swojej inteligencji i wymówkę dla próżniactwa; dni dające się porównać z temi, w których się spełnia w naszem życiu jakiś wyjątkowy przełom, dając komuś, kto nigdy nic nie robił, złudzenie, że — jeżeli się skończy szczęśliwie — zaszczepi w nim skłonność do pracy. Naprzykład ranek, kiedy człowiek wychodzi z domu na pojedynek o szczególnie niebezpiecznych warunkach; wówczas, w chwili gdy może stracić życie, objawia mu się nagle cena życia, z którego mógł był skorzystać aby podjąć jakieś dzieło, lub bodaj kosztować przyjemności, a z którego nie umiał wydobyć nic.
— Gdybym nie zginął — powiada sobie — jakżebym się zaraz zabrał do pracy! I jakbym się bawił!
Życie nabrało nagle w jego oczach większej wartości, ponieważ wkłada w nie wszystko co mu się zdaje że ono może dać, a nie to niewiele które ma z niego zazwyczaj. Widzi je wedle swoich pragnień, nie zaś takiem, jakiem — wie to z doświadczenia — umie je uczynić, to znaczy tak miernem! Życie to wypełniło się w jednej chwili pracami, podróżami,
Uwagi (0)