Darmowe ebooki » Powieść » Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 76
Idź do strony:
dwoje, nie wiedział do której iść, której z nich służyć — i jak sobie postąpić, ażeby doprowadzić je do porozumienia i zgody. Znał nadto Lorkę, żeby się mógł spodziewać łatwego przejednania. Co się tycze przyszłej żony... najdziwniej sprzeczne znajdował uczucia w sercu: gwałtowną ku niej namiętność, a zarazem postrach jakiś i przeczucie złowrogie... Wiedział, że czynił źle zaślubiając ją, a powstrzymać się nie mógł, oprzeć się nie miał mocy. Kierowała nim, rzucała, zżymał się na ten despotyzm, który go zawstydzał, upokarzał, oburzał chwilami, cofnąć się jednak było za późno. Aż dopóki izby dla pani Noskowej przygotowane nie zostały, przesiedziała ona w mieszkaniu Laury i późno dosyć kazała się dopiero panu Salomonowi odprowadzić do przeznaczonych pokojów. Mimo starań o wygodne ich urządzenie, nie podobały się one od pierwszego wejrzenia Sabinie. Pomruczawszy coś, zapowiedziała, że nazajutrz dom musi obejść i inaczej się w nim rozgospodarować. Dobek jeszcze i na to nie odpowiedział ani słowa. Dosyć późną godziną puściła go wreszcie od siebie. Rozmyśliwszy się w progu, stary nie chciał odkładać do jutra widzenia z córką. Poszedł więc do niej, ale w tych miluchnych jej pokoikach nie znalazł Lorki. Siedziała dotąd u cioci Henau w obawie spotkania się z widmem, bo tak nazywała przyszłą macochę.

Do drzwi cioci zasztukać musiał nie śmiało Dobek, prosząc aby go wpuszczono. Obie kobiety nie spały; Laura siedziała nad rozłożoną Biblją z rozpuszczonemi włosami, obiema rękami podparłszy śliczną główkę, z oczu jej ciche łzy spadały. Zobaczywszy ojca wstała spokojna i poważna, lecz nie tak czuła i pieszczotliwa jak niegdyś, prawie onieśmielona.

Salomon zbliżył się ku niej drżący.

— Moje dziecko, uspokoiłażeś się?

— Jestem spokojna, odezwała się Laura.

— Gniewasz się na mnie?

— Na ciebie, kochany ojcze? o! nie! gniewam się na tę kobietę, która szczęście nasze, moje porywa nam, gwałtem się cisnąc w rodzinę, chcąc kosztem naszym żyć... krwią i łzami naszemi.

— Lorko, cicho! co mówisz...

— O! tej nigdy nie daruję! dokończyła porywczo Laura.

— Przekonasz się, gdy ochłoniesz, rzekł Dobek; ona zła nie jest, ona ci będzie matką!

— Nigdy! krzyknęła Laura: niech mi tylko pozostanie obcą i nie mięsza się do mnie, o to jedno ją proszę.

— Dla mnie to uczyń! uspokój się! błagał Salomon.

— Jestem spokojna, będę spokojna, lecz proszę nie wymagać odemnie dla niej imienia matki, ani serca. Podstępnie pochwyciła mi com miała najdroższego, jedyny skarb mój — ojca! Tego jej nie przebaczę.

— Córko moja...

— Milczę, odezwała się Laura.

— Wracaj do siebie, połóż się, spocznij.

Na to nie było odpowiedzi. Ojciec się zbliżył do niej, pochwyciła go ściskając i płacząc, a powtarzając:

— Biedny ojciec, biedny ojciec!

Panna Henau i pan Salomon popłakali się w końcu wszyscy i tak w smutku rozstali.

VI

Rachował na to pan Salomon, że żal i niechęć Laury powoli przejdą, że ze swej strony uczyni coś pani Sabina dla pozyskania serca dziecięcia. Zostawało mu oprócz tej troski innych wiele...

Nazajutrz do dnia zjawił się Aron z wyrazem troski i niepokoju na twarzy. Wiedział o wszystkiem, ale i o tem zarazem, że chcieć starego odwodzić i odradzać mu byłoby próżno. Stanął u drzwi, pokłonił się i odezwał:

— Spodziewam się, że jasny pan nie masz mi dotąd nic do zarzucenia; ja także wiele panu winienem, i zachowam dla niego wdzięczność. Dopóki jeszcze jesteśmy z sobą dobrze, należy się rozstać, żeby się serce całe zachowało; ono się jeszcze kiedyś przydać może. Ja już jestem stary, kawałek chleba mam dostateczny, handel chcę zdać na syna; przyszedłem podziękować jegomości i pożegnać.

Pan Dobek za rękę go chwycił.

— Cóż? i ty mnie chcesz porzucić?

— Uchowaj Boże, a no, już do handlu pomocnym i do interesów być nie mogę. To dla mnie za ciężko.

Spojrzeli na siebie.

— I ty Aronie, i ty! rzekł z wymówką pan Dobek.

— Nie może być inaczej, odezwał się lakonicznie Żyd.

— Wszyscyście przeciw niej uprzedzeni.

— Co nam do tego, jaśnie panie! rzekł Aron; ale wszystko ma swój koniec.

Pokłonił się. Salomon ujął rękę Żyda.

— Nie opuszczaj mnie, odezwał się: bądź mi jak byłeś przyjacielem. Nie chcesz interesów, do tego zmuszać cię nie mogę, ale dla czegobyśmy się rozstawać mieli?

— Dla czego? podchwycił Aron: a! bo tu przyjdą nowi ludzie i nowe rządy!

To mówiąc dobył pieniędzy z za pasa, odliczył należne na stole, prosił o pokwitowanie ogólne i mimo domagań się pana Dobka, niewzruszony w postanowieniu, pożegnawszy się, odszedł.

To rozstanie z powiernikiem przykre na panu Salomonie zrobiło wrażenie. Nie miał jednak czasu stękać, gdyż jejmość przysłała go prosić na górę. Była już ubrana i strojna, bo po swoją garderobę i pannę służącą posłała wczoraj jeszcze, i z rana oboje przybyli.

— Dzień dobry ci, panie Salomonie: odezwała się, rękę mu dając do pocałowania. Źle spałam, swąd był z pieca, a zimno. To dom do niczego, stary grat, potrzeba będzie zrzucić, a nowy sobie pobudować. Lecz nim to nastąpi, ja muszę mieć ludzkie mieszkanie, proszę mnie oprowadzić po domu, abym sobie wybrać mogła.

— Ale to nie ma nic tak pilnego! szepnął Dobek.

— Jakto? jutro przecież niedziela i ślub nasz, a ja, pani domu, w tem więzieniu miałabym pozostać?

Poszli więc, bo jejmości na żaden sposób sprzeciwiać się nie było można. Dobek był tak obałamucony, iż sobie obiecywał, że później, później potrafi ją wziąć w kluby i tę samowolę zbyteczną ograniczyć. Tymczasem w niczem opierać się jej nie śmiał. Poszli. Na górze oprócz trzech pokojów danych pani Noskowej, które trochę były przyciemne i niezbyt wesołe, znajdowało się parlatorjum, jadalnia niewielka, pokoje Laury i sypialnia panny Henau. Reszta służyła na składy i mieszkania kobiet i posługi. Raz i drugi opatrzywszy wszystkie zakątki, jejmość do parlatorjum wróciwszy oświadczyła, że najmilejby jej było zająć pokoje Laury i cioci Henau, a obie przenieść tam, gdzie ona nocowała.

Na to żądanie pan Salomon poruszył się mocno i pierwszy raz potrząsł głową.

— Mościa dobrodziejko, rzekł: córki wypędzać nie mogę... nie mogę. Toby jeszcze jej uprzedzenie względem niej powiększyło.

— A co mnie jej uprzedzenie szkodzi? odparła Sabina; niech się przy niem zostanie. Tymczasem ja pani domu, mam gdzieś mieścić się w kącie.

— Chodźmy na dół, przerwał Dobek.

Zeszli tedy do dalszych pokojów, lecz tu, oprócz tych które on zajmował, były tylko trzy izby sklepione, wprawdzie mogące się dla jejmości przerobić, bo odpowiadały właśnie tym, jakich sobie życzyła, lecz czekać na to nie chciała.

Ciągle głową potrząsając, mrucząc i kwasząc się weszli w końcu do mieszkania starego. Obejrzała się uważnie pani. Drzwi od sypialni były zamknięte. Kazała je sobie otworzyć. Tu spostrzegła żelazne do lochów wejście.

— A to co jest? spytała.

Salomon się zamyślił.

— Tędy, rzekł, idzie się do lochów.

— Z winem?

— Nie... nie... Są tam różne schowania, i... dodał: no, i groby...

— Jakto! groby? zawołała przestraszona, żegnając się; groby? pod domem?

— Nie pod domem, chmurno odparł Dobek: pod zamkiem i dziedzińcem są groby; ale o tem dość, to do pani nie należy.

— Przepraszam cię, kochany Salomonku, uśmiechając się przerwała jejmość: do mnie jako do pani domu, będzie należało wszystko.

— Tak! tak! stanowczo odparł stary: oprócz lochów i co w nich jest... to familijne nasze pamiątki.

— I kuferki z pieniędzmi? spytała pani.

Stary nic nie odpowiedział, i wskazał wyjście prosząc, by do pierwszej izby wróciła. Pani Noskowa na ten raz była posłuszna, lecz uśmiechnęła się złośliwie, jakby mówiła w duchu:

— Zobaczymy! o tem potem...

Po tych oględzinach spoczywając, wróciła jejmość do kwestji pomieszczenia swego.

— A cóż zemną asindziej zrobić chcesz?

— Mam nadzieję, że asindźka zemną razem zamieszkasz, dopóki pokoje jej na dole nie będą wyporządzone.

Noskowa spojrzała nań.

— Ty się boisz córki! no! to ja się sama z nią rozmówię.

— Na miłość bozką!

— Daj pokój, ty mnie rozumu uczyć nie będziesz.

Na tem przerwała. Dobek w niepokoju największym dotrwał do obiadu. Do stołu dano i na górę do jadalni poszli razem. Zastali tu pannę Henau. Lorki nie było. Na ciche zapytanie ojca, ciotka odpowiedziała, że Laura nie przyjdzie do obiadu. Dotknęło to snadź i ojca i jejmość, udała jednak, że na to nie zważa. Przez cały ciąg obiadu w głos przy ludziach nie przestawała mówić o tem, jakie chce poczynić zmiany.

Zwróciła się w końcu do cioci Henau.

— Kiedy panna Laura nie raczyła nas zaszczycić obecnością swoją, rzekła: to waćpanna z nią pomów odemnie. Ja tu nie mam gdzie mieszkać, panny mi ustąpicie, a przejdziecie do tych izb, w których mnie tymczasowo ulokowano.

Jakby nie dosłyszawszy, ciocia Henau zwróciła oczy na Dobka, który spojrzał także i dał znać mrugnieniem, żeby się tem nie frasować, że to do skutku nie przyjdzie. Nie odebrawszy odpowiedzi, jejmość z kolei na męża i ciocię spojrzawszy, jadła dalej.

Zresztą dnia tego nic ważniejszego nie zaszło. Rozpakowywano rzeczy przewiezione ze Smołochowa, przybyła blada owa panienka, przyjechał młody oficjalista dla odebrania dyspozycji i poszedł do pokojów pani na konferencję. Noskowa rządziła się, przyjmowała, dysponowała czem się jej podobało, jak gdyby już było po ślubie. Pan Salomon na dole chodził osamotniony i niespokojny. Ku wieczorowi już zaryglował drzwi swoje, zapalił latarkę, dobył klucza i po cichu dostał się do swego skarbca. Z uśmiechem jakimś gorzkim nań popatrzał i posunął się ku izbie ojcowskiej... Mrok zaczynał wczesny padać na dworze.

Zapukał raz i drugi, wejrzał... cicho było. Starca niewidział w trumnie... W izbie wszystko stało na swem miejscu. Snadź pokutnik poszedł tam, gdzie zwykł był całe dni przesiadywać: do grobu żony. Jakkolwiek nawykły do zwiedzania tych podziemi o różnych dnia i nocy godzinach, Salomon uczuł jakiś wstręt do zapuszczania się dalej. Na pół poroztwieranemi luftami wiatr wiał w podziemie i jękliwie świszcząc przebiegał je... Ciemno było zupełnie. Latarka świeciła o kilka kroków tylko. Zawahał się w progu, lecz dnia tego jeszcze chciał ojca widzieć koniecznie... Wolnym więc krokiem zapuścił się znaną ścieżyną pomiędzy pomniki i trumny... Na progu drugiej izby zatrzymał się, podniósł światło i starał się dojrzeć czy nie zobaczy ojca, który tam zwykle klęczał oparty o trumnę żony... W miejscu, gdzie starca zawsze znajdował, dostrzegł tylko czarny cień jakiś, rozciągnięty na płowym piasku, którym podziemie było wysłane. Bywało, iż znużony i zesłabły kładł się tam pokutnik i usypiał. Zbliżył się więc przyświecając sobie latarką Salomon i dostrzegł ojca rozciągniętego na ziemi... głowa jego z otwartemi usty i oczyma już mgłą śmierci zasłonionemi, w tył odrzucona leżała... w ręce ściśniętej konwulsyjnie trzymał kawał aksamitu zerwanego z trumny żony... Starzec nie żył, lecz zdawał się w boleściach uśpiony. Wychudłe ciało jego na pół osłonione sukiennym płaszczem, zalegało wielką część ciasnego przejścia. Salomon stanął z założonemi rękami u trupa, do którego szedł po błogosławieństwo...

Pierwszą myślą jego było złożenie tych zwłok w trumnie i postawienie obok innych na wieczny spoczynek, lecz ani trupa do niej, ani ciężkiego tego łoża tutaj sam jeden przenieść nie był mocen. Jakieś bolesne uczucie ściskało mu serce na widok tych zwłok w przededniu wesela, zdających mu się grozić pięścią ściśniętą zamiast błogosławieństwa... Czas było, żeby nieszczęśliwy dokonał ciężkich dni swoich, lecz dla czegóż los zsyłał mu to właśnie w takiej chwili, jakby nową przepowiednię szeregu nieszczęść i cierpień, które od tej chwili rozpocząć się miały?

Stał biedny Salomon osłupiały, nie chcąc tym zwłokom tak mizernie bez pogrzebu rzuconym dać leżeć w piasku... Co począć było? Nikt o pobycie starca w tych podziemiach nie wiedział. Komu się zwierzyć? Zimny pot wystąpił mu na czoło... Winien był nieszczęśliwemu choćby złożenie do tej trumny, w której sypiał tak długo...

Każda chwila upływająca ciążyła mu, bo rad był co najprędzej i od bolesnego uwolnić się widoku, i obowiązku dopełnić. Lecz wezwanie choćby jednego pomocnika mogło dać powód do nowych jakichś baśni i gadania, które i tak ich prześladowały...

W tych namysłach Salomon przetrwał nie wiedząc jak długo. Nie miał nikogo, komuby mógł zaufać, oprócz starego Eljasza. Ten jeden znał ojca jego i do rodziny był przywiązany, a milczeć umiał.

Nie tracąc chwili, wrócił szybkiemi kroki na górę... nie zamykając nawet drzwi za sobą. Odemknął tylko ostatnie zaryglowanie od sieni i słabym głosem począł wołać sługi, który stał zawsze na straży. Eljasz posępny i przybity wszedł. Dobek pośpiesznie drzwi za nim zaryglował.

— Chodź, rzekł, i milcz... na miłość Bożą, pomóż mi. Nie pytaj o nic, nie mów słowa, idź za mną.

Stary popatrzał nań nie rozumiejąc, lecz za danym znakiem posłuszny postąpił za panem. Pierwszy to raz w życiu Eljasz miał przestąpić próg tych drzwi żelaznych, na które patrzał przez życie całe. Pobladł biedny. Nie oglądając się nań nawet, tak pewien był posłuszeństwa starca, Salomon przeprowadził go przez skarbiec...

— Dokądże? do grobów? stłumionym głosem spytał sługa; o tej porze...

— Idź, musimy!

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 76
Idź do strony:

Darmowe książki «Macocha - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka internetowa .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz