Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski (coczytać .txt) 📖
Życie Anny Cosel, kochanki Augusta II Mocnego, przedstawione w formie powieści dworskiej. Zaskakująco wierna historycznym faktom powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego.
Pierwsza część tzw. trylogii saskiej skoncentrowana jest na osobie Anny Cosel, hrabianki ogromnej urody, która wpadła w oko Agustowi Mocnemu. Po szybkim rozwodzie zostaje nałożnicą króla i matką jego dzieci. Jej wpływowa pozycja oznacza jednak, że wiele osób widzi w niej wroga i konkurencję. W efekcie staje się ofiarą intrygantów i na ostatnie czterdzieści lat swojego życia trafia do więzienia. Kraszewski pisanie powieści poprzedził intensywnymi studiami historycznymi, a książka wypełniona jest anegdotami i opowieściami o Auguście II Mocnym.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski (coczytać .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Wyjąwszy tę straż interesów szlacheckich, Vitzthum do niczego się nie mięszał, od intryg stronił, ambicyi nie miał, a królowi służył jak przyjacielowi.
Obok i po za Vitzthumem stała siostra Hoyma, żona jego, jedna z najczynniejszych intrygantek na dworze, w którym kobiéty tyle przynajmniéj, jeśli nie więcéj niż mężczyzni rządziły. Pani Vitzthum była naówczas jeszcze bardzo świeżą i ładną... słusznego wzrostu, jak większa część pięknych saxonek arystokratycznych rodzin; oko miała szafirowe, płeć świeżą, nosek odrobinę zadarty i wesołość często zbyteczną, bo ją po śmiechu poznawano zdaleka. Śmiała się dziecinnym piskliwym śmieszkiem. Pani Vitzthum jak grą bawiła się dworem, szpiegowała przez miłość sztuki, podsłuchiwała, nosiła plotki, zastawiała sidła, rzucała ludźmi, zapalała namiętności, wzbudzała kłótnie, wadziła, godziła, a mimo to wszystko prowadziła dom, męża, gospodarstwo i interesa wybornie, i bez niéj częstoby zabrakło grosza. Miała do gry namiętność taką jak mąż, ale grała ostrożnie i szczęśliwie, nabywała dobra i popychała męża, za którego musiała mieć ambicyą, bo jemu na niéj zbywało.
Vitzthumowie nie należeli właściwie do najpotężniejszych ulubieńców króla, przez których ręce szły wszystkie sprawy państwa, stali oni na stronie i napozór niżéj od Flemminga, Fürstemberga, Pfluga i innych, niemniéj jednak wiedzieli najskrytsze tajemnice, wpływali na sąd króla o ludziach i groźni być mogli nieprzyjaciołom.
Vitzthum działał jako narzędzie żony posłuszne. W początkach panowania pani Cosel, stanęli téż w takich z nią stosunkach, które obiecywały że będą podzielać jéj wstręty i przyjaźni i natchnąć je potrafią jednemi i drugiemi.
W kilka dni po przeniesieniu się Cosel do domu pod zamkiem, dwór cały uczuł że nowa królowa nie będzie tak powolną, łzawą i mdlejącą jak ks. Teschen: nowe życie wstąpiło we wszystkich. Dumna a piękna pani głosiła się drugą żoną królewską i występowała już jak królowa.
Sam August był tylko w początkach najposłuszniejszym jéj wielbicielem. W pięknéj główce kobiety, którą traf zbliżył do tronu, szczęście objawiło się upojeniem.
Zima obiecywała się być najświetniejszym zdawno pamiętnych karnawałów.
Nie zbywało ówczesnemu dworowi Augusta II na zabawnych i oryginalnych figurach, których jedyném powołaniem było króla smutek rozpędzać i nudom nie dawać przystępu do N. Pana.
Codzień z rana, z tak zwanego naówczas Starego Miasta, które się dziś właśnie Nowem nazywa, przejeżdżał na koniu w najpocieszniejszém ubraniu, znany od uliczników do ministrów, wszystkim mieszkańcom, kuglarz a trefniś pański Józef Fröhlich, który się tytułował nadwornym J. K. Mości artystą figlarzem. August w dobrym humorze będąc kiedyś, kazał nawet wybić medal na cześć jego z napisem: Semper Fröhlich nunquam Traurig. Fröhlich z obowiązku tak się nałożył do śmiechu, iż i drugich śmieszył i sam się śmiał od rana do wieczora.
Już sama jego postać gdy w urzędowym stroju z własnego domu przy moście, zwanego Błazeńskim (Narrenhaus), udawał się na służbę, zdolną była najsmutniejszego rozweselić. Fröhlich był mały, okrągły, rumiany, nosił się w rodzaju fraczka hanswurstowskiego, a takich fraków miał z łaski króla różnego koloru dziewięćdziesiąt dziewięć. Na głowie ogromny śpiczasty z piórem kapelusz, z tyłu zaś nakształt klucza szambelańskiego dźwigał ogromne srebrne naczynie, mające kształt kluczowi podobny, które w istocie za dobry puhar służyć mogło, bo ważyło sześćdziesiąt uncyj. Był to podarek króla, a ile razy Fröhlich przyzwany do nocnéj uczty pił, musiał pić ze swego szambelańskiego klucza.
Jako trefniś byłby znużył może jednostajną wesołością swoją, gdyby z obrachowanym artyzmem nie miał umyślnie przeciwstawionego kontrastu w osobie niejakiego kammerkuryera barona Schmiedel, który grał rolę melancholiczną. Schmiedel i Fröhlich jako Heraklit i Demokryt nieskończone z sobą wiodąc spory, zabawiali Augusta i dwór jego. Gdy się obu wyczerpało konceptów, min i siły, na podstawkę byli trefnisie podrzędni, tak zwany Saumagen i Leppert z Lipska. Dodajmy olbrzyma Cojanus’a, dwanaście par karłów ze sławnym Hante na czele i Trammem, murzynów, albinosów... a dalecy będziemy od poznania nawet téj maluczkiéj części dworu, która ku poufałéj pańskiéj zabawie służyła.
Sławny Kyan dowcipniś nie inną téż tu grał rolę, a widzieliśmy przy piérwszej uczcie jak król go szacował. Fröhlich był przy swéj wesołości człowiekiem roztropnym i wcale nie złym. Powoli sobie grosza ciułał, żył oszczędnie, śmiał się może pocichu z tych co się z niego głośno śmieli i wśród tego ukropu dworskiego, w którym się wiele parzyło, wychodził jakoś cało.
Rano do dnia Fröhlich w swojéj jace i kapeluszu udawał się do zamku, a często bardzo późno powracał do gospodyni, która domu jego pilnowała.
Do błazeńskiéj kamienicy rzadko kiedy kto zapukał, bo i gospodarz w niéj był gościem. Dziwnie się więc wydało pannie Locie, dojrzałéj jejmościance zostającéj na usługach Fröhlicha, gdy jednego dnia jesieni, o brzasku prawie, bo słońce jeszcze nie było weszło, ktoś począł dobijać się do drzwi!
Nadworny kuglarz nastawił ucha; nie był jeszcze ubrany, koń nie gotów, a sądził że przez jaki osobliwszy kaprys król do rana się zahulawszy przysyłał po niego. Lote wyjrzawszy przez szybę we drzwiach nabrała tego samego przekonania, zobaczywszy barwę dworską: w progu stał młody, słusznego wzrostu mężczyzna.
Zmierzywszy go od stóp do głów oczyma Lote, spytała czegoby chciał.
— Chciałbym kilka słów pomówić z panem Fröhlichem — odparł przybyły.
— Czy od króla?
Na to nie było odpowiedzi.
Że się różne poselstwa tajemnicze trafiały, Lote nie śmiała odmówić przystępu i wpuściła nieznajomego na górę, gdzie Fröhlich przed zwierciadłem już się w swój strój urzędowy przybierał.
Dla niego było to także dziwne zjawisko: gość czy posłaniec. Odwrócił się ku nieznajomemu i natychmiast wchodząc w swą rolę w wielkich krygach i przesadnych ukłonach, powitał go jako Ekscelencyę. Nic mniéj do Ekscelencyi nad tego biédaka podobném być nie mogło: blady, zbiédzony młody człowiek stał w progu dusząc kapelusz w rękach.
— Czém mogę służyć Waszéj Ekscelencyi? — zapytał wpółzgięty Fröhlich.
— A, panie Fröhlich — odezwał się cichym głosem przybyły — nie żartujcie sobie z biédaka... dla mnie wy prędzéj będziecie Ekscelencyą niż ja dla was.
— Hę? Hę? — spytał Fröhlich — ja dla was; czy król was przysyła? nie!
— Nie, przychodzę sam i proszę was o chwilę rozmowy sam na sam!
— O audyencyą? hę? — podchwycił pusząc się Fröhlich — donnerwetter! czy przez sen, sam o tém niewiedząc nie zostałem ministrem? Na naszym dworze (cyt!) wszystko być może. Ministrowie się tak gryzą, iż ich w końcu niestanie, a naówczas ja i waćpan możemy dostąpić tych dostojeństw. A ja sobie ministerstwo skarbu i akcyzę wymawiam.
Gdy gospodarz to mówił, na twarzy przybyłego mimo wesołego wyzwania, ani promyk jaśniejszy nie błysnął: stał chmurny i milczący.
— Chwila rozmowy sam na sam? ze mną?.. akorduję...
W całym domu niéma nikogo oprócz Loty, która gotuje śniadanie i Hausknechta który konia drapie.
Siadł w krześle, rozparł się i począł udawać dygnitarza przyjmującego klienta.
Przybyły zbliżył się, nierozśmieszony wcale.
— Panie Fröhlich — rzekł — zdziwisz się mocno gdy się dowiesz, że ja do was przychodzę w sprawie bardzo poważnéj.
— A toś się o drzwi omylił!
— Nie — rzekł nieznajomy — wcale nie... widuję waćpana co dzień na dworze, z twarzy jego wyczytałem żeś dobry człowiek i serce masz ludzkie.
— Kochanie! pewnie chcesz pieniędzy pożyczyć — przerwał Fröhlich trzepiąc rękami — ale cię uprzedzam że z tego nic nie będzie. Wszystkiém szafuję: radą, śmiechem, ukłonem, grzbietem, czém chcesz; ale pieniędzmi! No nie mam. Król goły, jakże ty chcesz żebym ja pieniądze miał?
— Ani mi się śniło prosić was o to.
— A! — oddychając rzekł Fröhlich — to czegóż u licha możesz odemnie żądać? Żebym cię sztuki jakiej nauczył? Naprzykład jak się z jednego jajka stopięćdziesiąt łokci wstążki wyciąga...?
— I to nie — odparł przybyły.
— Szukasz mojéj protekcyi? — spytał Fröhlich.
— Byćby to mogło — smutnie rzekł nieznajomy — gdy kto innéj niéma.
— To się choć do błazna udaje! — rozśmiał się stary. Ale dalipan, Schmiedel jako baron i kammerkuryer lepiéjby ci przystał; widzę z barwy że należysz do dworu? ale akcent masz obcy. W tém niéma nic dziwnego, bo tu wkrótce Sasa na saskim dworze z latarką szukać przyjdzie.
Któżeś ty?
— Jestem Polak, nazywam się Rajmund Zaklika.
— Polak, więc szlachcic, to się rozumie — rzekł Fröhlich — siadajże, szanuję szlachectwo... a żem ja mieszczanin, będę stał.
— Nie żartuj panie Fröhlich.
— Nie mogę, udławiłbym się własnym językiem, gdybym nie żartował. Ale czas krótki, czas drogi: mów szanowny Polaku co ci to jest? choryś? jam nie doktor.
Jakąś chwilę Zaklika na odpowiedź się zebrać nie mógł, ten humor Fröhlicha widocznie go nękał.
— Pozwól mi pan o sobie kilka słów powiedziéć.
— Kilka? chętnie.
— Dostałem się na ten dwór wypadkiem... słyszałeś pan o mnie pewnie.. Trafiło mi się nieszcześciem łamać podkowy, giąć puhary i ścinać koniom łby na wzór N. Pana... kazano mi za to wisiéć przy dworze.
— Już wiém, wiém; przypominam — rozśmiał się Fröhlich — nie zazdroszczę ci, kochany panie: jakże?
— Zaklika...
— Kochany panie „Unglücku” — kończył Fröhlich... — Ale któż był tak... prostodusznym, by ci mógł radzić mierzyć się z królem... Trzeba być bardzo... domyśl się, by sobie tak smutną obrać rolę.
— Od czasu jak wiszę u dworu... życie mi obrzydło... ludzie mnie omijają, przyjaciela nie mam, opieki... nikogo...
— A wiesz że i za opiekuna i za przyjaciela mnie chciéć wybrać, to równie szczęśliwa myśl, jak łamać podkowy! Człowiecze, gdybym mógł łamać kowadła... nie skruszyłbym słomy ze strachu abym nie obudził zazdrości: pięknie się wykierowałeś..
— Stało się — rzekł Zaklika — niemam tu nikogo.
— I jesteś w dodatku Polakiem, gdy tu teraz imienia Polaka wymówić się nie godzi... Nie chciałbym być w twéj skórze..
— Właśnie że mi w niéj niewygodnie, myślałem że choć Fröhlich się nademną ulituje...
Stary trefniś wielkie wytrzészczył oczy, twarz jego pomarszczona stała się nagle poważną i smutną, założył ręce na piersiach... potém przystąpił do Zakliki, wziął go za rękę i począł mu puls macać... jakby był doktorem...
— Boję się, kochany Unglücku, czy ci się w głowie nie pomieszało... — rzekł cicho.
— Byćby to mogło! — uśmiechając się odezwał Zaklika...
Fröhlichowi twarz się znowu wyjaśniła jakby z nałogu...
— O cóż ci idzie? — spytał.
— O to aby mnie ze służby dworskiéj N. Pan uwolnić raczył...
— O to najłatwiéj — rzekł Fröhlich pocichu — zrób głupstwo jakie, postawią rusztowanie na Nowym Rynku i będziesz dyndał. Jest to sposób krótki, łatwy i skuteczny...
— Na to jeszcze czas — odparł Zaklika...
— Cóż myślisz robić gdy cię uwolnią? powleczesz się do swego kraju z niedźwiedziami borykać?
— Nie, zostanę tu?
— Czy ci jaka Drezdenka wpadła w oko? — Zaklika mocno się zarumienił...
— Nie — rzekł — mogę dawać lekcye fechtów i konnéj jazdy, mogę się gdzie do jakiego wojska zaciągnąć..
— Czy mrzesz głodem na dworze?
— Nie, mamy wszystkiego do syta...
— Czy ci nie płacą?
— Owszem...
— Dlaczegóż ci źle...
Zaklika się zmięszał. Niemam tu co robić, jestem niepotrzebny...
— Panie Unglücku, ja cię nie rozumiem, chcesz czegoś nienaturalnego: masz chléb i spokój a szukasz biédy...
— Może — odparł krótko Zaklika — ale się wszystko znudzi..
— Szczególniej gdy komu dobrze i niéma nic do roboty, — dokończył Fröhlich... Jednakże ja w tém wszystkiem nie widzę jakbym ci mógł być pomocnym?
— Najłatwiéj... stoję często przy drzwiach pomiędzy pańskim dworem; lada konceptem zwrócić możesz na mnie uwagę, a pod dobrą chwilę, król miewa różne fantazye.
— A jeśliby mu przyszła taka, żeby cię kazał powiesić? — spytał trefniś.
— Waćpanbyś mnie obronił...
Fröhlich przeszedł się po pokoju włożywszy spiczasty swój kapelusz z piórem na głowę, a ręce w kieszenie.
— Donnerwetter! — zawołał — zaczynam się dorozumiewać poraz pierwszy, że ja tu jestem potęgą, kiedy się ludzie zgłaszają po moję protekcyą. Waćpan mi otworzyłeś oczy! Przez samą wdzięczność cośbym rad uczynić dla niego...
Któż wie... mówią że Kyan zostanie komendantem Königsteinu, ja mogę być przynajmniéj kaznodzieją nadwornym lub radzcą w konsystorzu!! Zaczynam nabierać ambicyi...
I upadłszy w krzesło Fröhlich śmiać się począł... popatrzał z politowaniem na Zaklikę...
— Świat przewrócony! donnerwetter! szlachcic polski oddaje się w protekcyą trefnisia... a Szwedzi którzy żyją śledziami biją Sasów...
Plasnął w ręce... Na to hasło wpadła Lotte, stając w progu z poléwką winną na talerzu...
Fröhlich dał komicznie znak Zaklice aby zamilkł i skłonił mu się jak minister, który audyencyę zamyka... Wejrzeniem pożegnawszy go, Zaklika smutny spuścił się ze wschodów.
Dziwaczną zaprawdę powziął był myśl udania się pod opiekę wyśmiewanego trefnisia, lecz konieczność i rozpacz zmusiły go do tego. Biedny chłopak śmiertelnie był znużony swą rolą komparsa na dworze... snuło mu się po głowie, że swobodny mógłby może inną odegrać... Sprawa Hoymowéj, która nagle zmieniła się w panią Cosel, ściągnęła go z przechadzek
Uwagi (0)