Brühl - Józef Ignacy Kraszewski (do biblioteki .txt) 📖
Powieść historyczna oparta na faktach. Postać Henryka Brühla została przez J.I. Kraszewskiego wykorzystana do narysowania przekonującego obrazu dworskich intryg w czasach saskich.
Prawdziwy Henryk Brühl był urzędnikiem Augusta III. Przez wiele lat swojej politycznej kariery stał się mistrzem politycznych intryg, dzięki którym udało mu się skoncentrować w swoich rękach sporą władzę. Ta historyczna postać służy Kraszewskiemu do barwnego opisu świata dworskiej polityki pierwszej połowy XVIII wieku. Tytułowy bohater sympatii nie budzi, i budzić nie może — do władzy i majątku dochodzi obłudą, kłamstwem i intrygami. Kraszewski swoją książką wpisuje się w nurt krytyki epoki saskiej w polskiej historii. Brühl jest drugą częścią trylogii poświęconej tej epoce i kontynuacją powieści Hrabina Cosel.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Brühl - Józef Ignacy Kraszewski (do biblioteki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Każcie zamknąć drzwi wasze...
Musimy być sam na sam.
— Na to nie potrzeba rozkazu — odezwał się Guarini — jesteśmy tu zupełnie bezpieczni.
— Nie traćmy więc czasu! Jak rzeczy stoją? co się święci? obawiacie się czego? potrzeba wam pomocy? mówcie a radźmy zawczasu?
Guarini się zamyślił ważąc co powié.
Chociaż przybyły ubrany był po świecku, jak mówiliśmy, odezwał się doń potém cicho:
— Najprzewielebniejszy Ojcze! Stan dworu jest wam tak dobrze jak mnie wiadomy. Królewicz gorliwym jest katolikiem, królewiczowa, jeśli być może żarliwszą jeszcze. Ulubieniec pierwszy, Sułkowski, katolik także. Wszystko niemal co ich otacza wyznaje świętą wiarę naszą.
— Ale Sułkowski! Słyszę że na nim ma spocząć cała waga przyszłości. Królewicz dobry, słaby, leniwy, powodujący się i pracy nie lubi; za niego więc ktoś rządzić musi.
Jeśli Sułkowski, możemyż mu zaufać?
Guarini zamyślił się, spojrzał w oczy przybyłemu, rękę jedną do ust przyłożył i głową potrząsł.
— Katolik jest — rzekł po chwili — lecz chłodny, ambicya u niego wyżéj wiary; wpływ jego dłuższy byłby nam, katolicyzmowi, sprawie nawrócenia zgubnym. Nie ma wątpliwości...
— A jednak, ominąć go, obalić go o ile wiem, niepodobieństwo — zawołał gość — królewiczowa ma-li dosyć siły?
— Z jéj twarzą i z jéj charakterem? — szepnął Padre. — Myślicież że w téj spokojnéj, dobréj, zacnéj naturze królewicza nie odezwie się krew Augusta Mocnego i namiętności jego? Czyż to możliwe? Cóż będzie znaczyć królowa? Sułkowski podda mu inne, aby przez nie rządził.
Przybyły zmarszczył brwi i ręce załamał.
— Kreślicie mi obraz nadto smutny — zawołał — na to, bądź co bądź należy szukać rady.
— Wcześnie o tém myślałem — począł Guarini sadzając gościa na kanapie, a sam zajmując krzesło obok niego. Nam przy królewiczu potrzeba człowieka, któryby całkiem był naszym, nam służył, od nas zawisł. Fryderyk jest gnuśny, jemu usłać miękkie łoże, urządzić mu jego uciechy ulubione, dać mu operę, polowanie i obrazy. Któż wié, (westchnął) może cóś więcéj jeszcze...
Przybyły brew namarszczył.
— Smutna to rzecz — przerwał — gdy w wielkiéj sprawie do małych i wstrętliwych środków się uciekać należy; smutna...
— Cum finis est licitus, etiam media sunt licita — z cicha zacytował Padre Guarini. Środków nie można ograniczać: każdy wypadek innych wymaga.
— Rozumiem — rzekł gość — sprawa jest zbyt wielkiéj wagi, abyśmy nie mieli dla niéj narazić się choćby na potwarze. Idzie o odzyskanie dusz, o utrzymanie się na stanowisku w tém dawném ognisku ohydnéj herezyi Lutra. Mamy narzędzia, puścić je z rąk dla skrupułów byłoby grzechem; raczéj jedną zgubić duszę, niż poświęcić ich tysiące...
Guarini słuchał z pokorą.
— Mój Ojcze — rzekł z cicha — to wszystko stokroć powiedziałem sobie, dla tego ja w sukni téj oplwanéj i bez sukni służę jako umiem, nie zawsze jako przewodnik sumienia, często jako pulcinello u królewicza, jako impressario za kulisami, jako doradzca o mroku tam, gdzie rada potrzebna. Gdy idzie o wzięcie twierdzy, a nie można jéj zdobyć siłą, opanowywa się ją podstępem: Media sunt licita.
— My tego, mój Ojcze, mówić sobie nie potrzebujemy — odezwał się gość — odkryjcie mi plany swoje.
— Postępować musimy ostrożnie — począł Guarini — nie gorszcie się nami; nieraz wam to przyjdzie westchnąć nad przewrotnością naszą, ale ze słabemi ludźmi jakże iść nie wiodąc ich na pasku ich własnych namiętności...
Królewiczowéj jesteśmy pewni, ją osłonić i jéj wpływ umocnić, gdyby było podobna, to pierwsze zadanie. Ale najświętobliwsza ta pani jest — przebaczcie mi Ojcze — najnieznośniejsza w pożyciu, a król potrzebuje rozrywki, i bez niéj nie wyżyje. Jeśli my mu jéj nie damy, chwyci najzakazańszą, gotów...
Nie dokończył O. Guarini, a po chwili mówił daléj:
— Sułkowski nikogo słuchać nie będzie, poświęci wszystko sobie, aby króla utrzymać pod panowaniem swém: da mu co zechce. My nigdy pewni jego być nie możemy: musimy go obalić.
— Jakim sposobem?
— Przyjdziemy do tego: narzędzie wyborne dała nam Opatrzność.
Mamy człowieka.
Tym jest Brühl.
— Protestant? — podchwycił gość.
— W Saksonii i jawnie będzie nim, w Polsce i w domu jest katolikiem. Musimy na to dozwolić, wiécie co powiada Maldonatus nasz: Quando vobis dissimulam tibus religio vera aliquod detrimentum acceptura sit, aut aliqua religio falsa corfirmaretur. Alias illam dissimulare licet, aliqua edusa legitima interveniente20.
Brühl będzie a raczéj jest katolikiem. Damy mu żonę katoliczkę, którą miéć będzie z ręki królewiczowéj i naszéj; pomożemy mu do obalenia Sułkowskiego: z nim jesteśmy tu panami.
Nikt nas nie posądzi o udział w téj sprawie, bo jawnie za protestantem nie moglibyśmy obstawać, przeciwko katolikowi.
— Lecz jesteścież go pewni?
O. Guarini się uśmiechnął.
— Będzie w mocy naszéj, zależnym od nas; gdyby pomyślał o zdradzie, padnie jutro: na to aż nadto mamy środków.
— Plan jest wyborny, nie przeczę — po chwili namysłu przemówił nieznajomy — ale wykonanie jego zdaje mi się wątpliwém.
— Z dziś na jutro niemożliwémby było — rzekł O. Guarini — rok, może dwa, może więcéj pracować będziemy musieli, poruszyć wszystkie sprężyny; ale zwycięztwo tak pewne, przy łasce Bożéj, jak tylko w ludzkich sprawach rachuba pewną być może.
— Opieracie wszystko na charakterze Kurfirsta?
— Tak jest — odpowiedział Guarini — ale ja z nim, przy nim, mogę rzec w nim, jako spowiednik jestem od lat wielu; znam go jak dziecię, którebym wykołysał na rękach.
— Królewiczowa? — spytał gość.
— Święta i zacna niewiasta, lecz Bóg nie dał jéj nic niewieściego i uroku żadnego, władzy żadnéj. Dla takiego pana ona nie starczy.
— Na Boga! przecież nie dopuścicie aby po ojcowsku szalał i siał zgorszenie, i puścił się na rozkiełznaną rozpustę.
— My nie potrzebujemy go wstrzymywać nawet — rzekł Guarini — jego natura powściągnie go od jawnego zgorszenia, ale nie od okiełznania namiętności. Będą one skryte, nałogowe, niewidoczne, a uparte. Musimy wiele znieść i na wiele zamknąć oczy, aby go przy wierze utrzymać.
Przybyły ręce złożył i głową poruszał smutnie.
— O! biadaż tym, co dla świętéj sprawy w kale pracować muszą? I jak się tu nie zwalać? i jak czystym pozostać?
— Kogoś potrzeba przecież coby był kozłem ofiarnym, jak ja nieszczęśliwy westchnął żartobliwą minę przybierając Guarini. Zazdroszczą mi ludzie...
— Nie ja — odparł kłaniając się, gość. — a! nie ja...
— Plany więc nasze? — spytał Ojciec.
— Pójdą pod rozpatrzenie rady — odparł przybyły — nie przestawajcie działać, nie wstrzymujcie wykonania. Damy znać cóś najbliższego!
— Brühl utrzyma się. Królewicz płacząc to przysiągł żonie, to była wola ojca jego. Sułkowski będzie pozornym władzcą, ów istotnym, a potém...
— Sądzicie że go obalić potraficie? — spytał gość.
— Jesteśmy tego pewni, działamy wszyscy przeciwko człowiekowi, który niema nawet przeczucia, nawet idei niebezpieczeństwa, a ambicya Brühla jest dla nas najskuteczniejszém narzędziem.
— A ten człowiek? — spytał nieznajomy.
— Jest to szatan w ludzkiém ciele, ale szatan, który krzyżem leżąc się modli, a jutro nieprzyjaciela zgniecie jak muchę, i nie będzie miał zgryzoty najmniejszéj.
Przy tém słodki, miły i ujmujący do najwyższego stopnia.
Zamilkli, przybyły gość zasunął się w głąb kanapy i zadumał.
— Mogę wam czém służyć? — zapytał O. Guarini.
Pytanie to przeszło nie dosłyszane, tak ten do którego się zwracał zatopionym był w myślach.
— Jakże idzie z nawracaniem? — zapytał po milczeniu, które O. Guarini uszanował.
— Z nawracaniem? tu? w samém gnieździe herezyi — rzekł Ojciec — tu, gdzie katolicka kaplica dzwonami odezwać się nie może, gdzie protestantyzm panuje, wre i pożera jak rdza? Postępy są małe, a dusze które nasze sieci rybacze wyciągają na brzeg, nie wiele przez się warte. Potomstwo ich opłaci chyba trud apostolski. Do innych herezyi nowa nam jeszcze przybywa, z którą walka będzie trudniejszą niż ze wszystkiemi innemi.
— Cóż to jest znowu?
— Jak wszystkie herezye nie nowa, ale ten co apostołuje, człek możny, człek dobréj wiary, natchniony, wyegzaltowany, ofiarny. Nie z dogmatem walczyć mamy, bo u niego dogmat podrzędną sprawą, ale z nową społecznością jaką chce zbudować. Fałsz przybiera tu blask i jasność prawdy. W lasach, w dali od miasta, na wykarczowanych nowinach, gmina Braci Morawskich, coś nakształt zakonu, ścisłą regułą objętego, już się stworzyła i żyje.
— Cóż to jest? mówcie — z zajęciem podchwycił gość — nie słyszałem nic.
— Dziwny zagorzalec, reformator nie wiary ale społeczeństwa i życia, w imie Zbawiciela i miłości Jego, tworzy świat nowy. Królem téj rzeczypospolitéj Chrystus. Osobno rozdzielone, ale w jedném miejscu, żyją chóry niewiast, chóry dziewic, chóry mężczyzn, chóry dzieci. Łączy ich tylko nabożeństwo wspólne i agapy skromne, wieczerze ubłogosławione modlitwą. Możny pan hrabia Zinzendorf, nadał gminie grunta i sam jest jéj kapłanem i kaznodzieją. Praca i modlitwa, ścisła karność i miłość braterska, są prawidłami życia nowéj Braci Morawskiéj, a raczéj Herrnhutów.
Gość słuchał z natężoną uwagą.
— I dopuściliście aby się to gniazdo herezyi niebezpiecznéj rozsiadło tu, gdzie już ona panuje?
— Starałem się przeszkodzić, dotąd napróżno — rzekł Guarini — zjeżdżały komissye, były badania: Zinzendorf będzie wygnanym...
— Ale tam dziać się muszą szkarady? — odparł gość.
— Najściślejsze badanie nic nie wykryło zdrożnego. Ludzie różnych nawet wyznań, związani w jedną tę dziwną społeczność, która ma majętność wspólną, w któréj nie ma ubogich, w któréj sierot nie ma, gdzie jest jedna rodzina pod jednym ojcem Chrystusem...
Wykrzyk podziwu i oburzenia wyrwał się z piersi słuchającego.
— Horrendum! — zawołał — a małżeństwa...
— Jak najostrzéj zachowywane, lecz przy ich wierze w bezpośredni rząd Zbawiciela i natchnienie Jego, wiecie jak się one zawiązują?
Młodzieńcy ciągną losem małżonki, a stadła są przykładne.
— Cóż to za dziwne prawicie mi rzeczy; lecz to są zdala pochwycone wieści, to niemożliwe...
— Sam tam byłem — odparł Guarini — sam patrzałem na idące modlić się chóry, na dziewice z ponsowemi wstążkami, na zamężne w niebieskich, na wdowy w białych.
Gość westchnął. — Spodziewam się że nie ścierpicie, aby się to pod bokiem waszym rozrastało.
— Musimy im odciąć głowę — szepnął Guarini — Zinzendorf zostanie wygnanym, gmina się rozpierzchnie.
— Najlepiéjbyście uczynili, nasadzając przeciwko nim duchowieństwo luterskie.
— Ono w tém nic zdrożnego widziéć nie chce.
— A Zinzendorf, zetknęliście się z nim?
— Tak jest i nieraz, bo nie unika ani katolików, ani duchownych; owszem, rad dysputować, tylko nie o teologii, ale o pierwszych chrześcianach, ich żywocie i miłości Zbawiciela, jako osi, na któréj świat się chrześciański obracać powinien.
Mówili jeszcze, gdy staruszek przez półotwarte drzwi począł ręką domagać się, aby O. Guarini wyszedł. Ten pośpieszył do sieni, poprosiwszy wejrzeniem gościa o pozwolenie.
W sieniach stał kamerdyner królewski. Królewicz wzywał do siebie spowiednika swojego.
Trzeba więc było pożegnać gościa, któremu podano światło, papier i co było potrzeba do pisania i rozgospodarował się tu jak we własnym domu. Tymczasem Padre Guarini wkładał suknię swą czarną i pożegnawszy nieznajomego, szybko już poprzedzany przez kamerdynera, śpieszył do królewicza.
W téj saméj salce w któréj go wiadomość o śmierci ojca zastała, siedział Fryderyk w krześle z nieodstępną fajką, z głową spuszczoną i tak milczący jak zwykle. Pomarszczone czoło tylko świadczyło, że umysł pracować musiał.
Gdy O. Guarini wszedł, królewicz podniósł się szybko; ale jezuita go uprzedził i zlekka na krześle przytrzymał, całując jego rękę. W pewném oddaleniu stał Sułkowski, który na chwilę nie odstępował pana swojego. Twarz jego promieniała tryumfem i niecierpliwością drgała, ale się nastrajał do obowiązkowéj żałoby.
O. Guarini daleko więcéj było wolno, pomimo urzędowego smutku, wiedział iż trocha roztargnienia będzie pożądaną; przybrał więc minę niemal wesołą i przysiadł na nizkim tabureciku przy królewiczu, patrząc mu w oczy, mówił po włosku i z żywością Włocha.
— Pomodlić się trzeba za naszego wielkiego zmarłego, ale zagryzać się tém co jest losem nieuchronnym wszystkich śmiertelnych, co naturalne i konieczne, nie godzi się. Zbyt natężony smutek zdrowiu szkodzi, a W. K. Mość i czasu nie masz. Trzeba panować, rządzić, a dla nas się zdrowo i czerstwo i wesoło chować.
Królewicz się napół uśmiechnął i głową pokiwał.
— Widziałem w przedpokoju Frosch’a (był to nadworny błazen królewicza), ten teraz jakby go kto w occie namoczył, skulony płacze że się śmiać nie może i że ze Storchem (drugi trefniś) figlów mu płatać nie wolno. Jeden w jednym, drugi w przeciwnym kącie, patrzą na siebie i języki sobie tylko pokazują.
— A to musi być pocieszne! — szepnął królewicz — ale mnie tego widziéć niewypada; nawet jutro przy obiedzie; nie, niewypada: żałoba!
Guarini zmilczał.
— Frosch jest bardzo pocieszny, ja go lubię — odezwał się królewicz i spojrzał na Sułkowskiego, który się przechadzał pocichu. Padre usiłował coś z twarzy odgadnąć, ale oprócz dumy i zadowolenia w Sułkowskim nic nie dostrzegł. Królewicz wskazał na niego palcem
Uwagi (0)