Brühl - Józef Ignacy Kraszewski (do biblioteki .txt) 📖
Powieść historyczna oparta na faktach. Postać Henryka Brühla została przez J.I. Kraszewskiego wykorzystana do narysowania przekonującego obrazu dworskich intryg w czasach saskich.
Prawdziwy Henryk Brühl był urzędnikiem Augusta III. Przez wiele lat swojej politycznej kariery stał się mistrzem politycznych intryg, dzięki którym udało mu się skoncentrować w swoich rękach sporą władzę. Ta historyczna postać służy Kraszewskiemu do barwnego opisu świata dworskiej polityki pierwszej połowy XVIII wieku. Tytułowy bohater sympatii nie budzi, i budzić nie może — do władzy i majątku dochodzi obłudą, kłamstwem i intrygami. Kraszewski swoją książką wpisuje się w nurt krytyki epoki saskiej w polskiej historii. Brühl jest drugą częścią trylogii poświęconej tej epoce i kontynuacją powieści Hrabina Cosel.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Brühl - Józef Ignacy Kraszewski (do biblioteki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Signore — rzekła, zbliżając się do niego — jesteście niepoprawni. Tu z nami nic wam nie grozi.
Palec położyła na ustach.
— Ja się nie lękam gróźb żadnych — westchnął Watzdorf — ambicyi innéj nie mam, oprócz bym został zawsze uczciwym człowiekiem, a jeśli mnie wsadzą do Koenigsteinu, nie będę narażony na pokuszenie. A i to coś znaczy.
— O! bogdajbyś nie był prorokiem! — rzekł Hasse, składając ręce. Myślcie, co chcecie, lecz mówić...
— Cóżbym miał za zasługę z myśli, gdybym jéj między ludzi nie rzucał... — odpowiedział już we drzwiach Watzdorf — A zatém dobréj i najlepszéj nocy państwu!
I zniknął.
— Nie ma wątpliwości — odezwał się Hasse — że skończy tam, gdzie powiedział; może tylko, jeśli celi nie ma wolnéj w Koenigsteinie, dostanie się do Sonnensteinu lub Pleissenburga.
I westchnął a Faustyna mu odpowiedziała westchnieniem.
Nazajutrz, ktoby się był wpatrzył w fizyognomią miasta, na które od dnia wczorajszego spadła żałoba, zaledwieby w niéj dostrzegł oznaki żalu, ale niepokój był wielki i ciekawość silnie rozbudzona.
Około zamku i pałacu na Taschenbergu krążyły ostrożnie kupki ludzi, usiłując odgadnąć, co się wewnątrz działo. Widać było ruch niezwykły, ale porządek w zaciąganiu wart, gwardyi i szwajcarów pozostał niezmieniony. Karety z zapuszczonemi oknami i zakryte lektyki przebiegały miasto w różnych kierunkach. Ruch ten był cichy jakiś i jakby stłumiony. Uroczyste i urzędowe oznaki żałoby jeszcze się były nie rozpoczęły, a serdecznego smutku na twarzach znać nie było. Na każdego wyjeżdżającego kuryera spoglądał tłum z ciekawością i domysłami, gonił go oczyma i szeptano sobie dokąd i poco mógł być posłanym. Nie śmiano jednak mówić głośno... Koenigstein był blizko i u steru, jak się zdawało, pozostać mieli ciż sami ludzie, myśl ta sama, bo królewicz, a dzisiejszy kurfirst, nadto czcił ojca, ażeby chciał co odmieniać; nadto mu był posłusznym nawet po zgonie, aby się ważył coś począć z siebie i nadto był przyjacielem spokoju, żeby zmianami chciał sobie ściągać kłopoty. Domyślano się tylko, że Brühl padnie, a Sułkowski się podniesie nad wszystkich, a jakie będą rządy nowe? tego nikt odgadnąć nie umiał.
Brühl już naówczas zamieszkiwał kamienicę w Nowym-Rynku, koło niéj było cicho. Wiedziano tylko, że on wczoraj odwiózł klejnoty, korony, precyoza i całą tajną królewską kancelaryą. Co się działo na zamku i w pałacu na Teschenbergu, o tém z ulicy tylko po przebiegających i przejeżdżających sądzić było można. Powozy zajeżdżały i odchodziły, lektyki się mijały, posłańcy krzyżowali.
Cały dzień spłynął tak w zagadkowéj ciszy i pozornym spokoju. Pomniejsi urzędnicy wypatrywali znaków na ziemi i niebie, komu się kłaniać, a na kogo pluć mieli.
Hennicke powiernik Brühla, były ów lokaj, którego i teraz, gdy się już radzcą zwał, pocichu jeszcze tém imieniem mianowano, siedział z rana w swoim domu, przytykającym do Brühlowskiego na Nowym-Rynku.
Za owych czasów, gdy jeszcze ani marzył do jak wysokich dojdzie zaszczytów, Hennicke ożenił się był z prostą dziewczyną służebną, która naówczas nie miała za sobą nic, oprócz trochę młodości i wdzięku. Dziś, gdy oboje znikło, pani radczyni Hennicke, dobra zresztą kobieta, była utrapieniem dla męża, bo się z nią pokazać nie mógł, tak jawne nosiła w ruchach i obejściu się całém ślady pierwotnego pochodzenia. Mimo przywiązania swego do męża i pana, męczyła go gadatliwością i drobnostkami. Właśnie się jéj pozbywszy, ziewał podparty na łokciu, gdy do jego mieszkania wszedł, nie oznajmując się wcale, szybko i niespodzianie mężczyzna dosyć przystojny, śmiały, znać dworak, ubrany wykwintnie, choć już cały w czerni, średniego wieku i żywych oczów roztropnych.
Z twarzy nic wnioskować nie było można, oprócz że mu na bystrości nie zbywało i na przebiegłości, jakiéj wymaga życie wśród wiecznie krzyżujących się intryg, które, jak koła mijających się wozów, pochwycić i zgnieść mogą człowieka. Wchodzący rzucił kapelusz na krzesło, dobył tabakiereczkę z kieszeni i zażył z niéj szczyptę, podając ją na przywitanie Hennickemu, który nań ciekawie spojrzał.
— No, jakże myślisz; co będzie? — zapytał przybyły, zamykając tabakiereczkę i wsuwając ją do kamizeli.
— Nic nie myślę, czekam i patrzę — odparł Hennicke zupełnie spokojnie.
— Brühl? jak ci się zdaje?
Spojrzeli sobie w oczy...
— Co mówią? — spytał Hennicke.
— Każdy mówi to, czegoby sobie życzył: jedni, że Brühla wypędzą, a bodaj do kalkulacyi pociągną i wsadzą; drudzy, że Brühl innych wygoni, pozasadza i zdusi.
A wam jak się zdaje?
— Ja wam mówiłem, że mnie się nic a nic nie zdaje — odparł Hennicke — jeśli Brühla wsadzą, ja pomogę popychać, jeśli Brühl ich zdusi, pomogę dusić. Dzięki Bogu nie stoję jeszcze tak wysoko, abym padając, kark skręcił.
Przybyły rozśmiał się.
— To rzeczywiście jedyna rozumna polityka wyczekiwanie, a jak najmniéj się mięszać do rzeczy i stać sobie na boku.
— Tak! tak panie radzco Globig — z pół-uśmiechem dodał Hennicke wstając z krzesła — naprzód się wyrywać niedobrze, w tyle zostawać niebezpiecznie, środka się trzymać i na wszystkie strony patrzéć: to rozum.
— Ale — rzekł ciszéj — między nami powiedziawszy, idę z waćpanem o zakład... o co się podoba... stawić nawet jestem gotów moją żonę przeciw młodszéj innéj, bo mnie dziś okrutnie zmęczyła gadaniną, że... (zbliżył się do ucha), że Brühl się utrzyma, a gdy się utrzyma, stawię znowu co chcecie, że z nim nie wytrzyma nikt, i że oto dzisiejszego dnia inaugurujemy panowanie J. K. Mości Brühla I-o, które aby jak najdłużéj trwało, Boga błagajmy. Obu nam panie radzco, będzie z tém bardzo dobrze... ale wy pewnie z zamku? na Boga, co w zamku? co słychać?
— Nic, cicho jak w grobie; sposobi się żałoba. Ojciec Guarini przemyka się od kurfirsta do kurfirstowéj, Sułkowski na straży stoi od rana, a Brühl nie wiem nawet, co się z nim dzieje...
— Znajdzie się! — szepnął Hennicke.
— Królewiczowa, zszedłszy na kurfirsta żonę i pozbawiona królewskiéj korony, podobno temu nie rada.
— To ją Brühl zrobi królową... — rozśmiał się Hennicke.
W tej chwili coś zatętniało pod oknem, oba rzucili się patrzéć; oddział gwardyi już z krepami na rękawach i pookrywanemi krepą zbrojami, pędził ku zamkowi. Kamerdyner dworski w liberyi wielkiéj wchodził do kamienicy. Hennicke rzucił się ku drzwiom... Globig wziął za kapelusz... Puknięto, wszedł ogromny mężczyzna z maleńkim biletem w ręku. Hennicke rzucił nań okiem, a Globig z za niego utopił także wzrok ciekawy w karteczce; nie mógł jéj jednak przeczytać, bo ją gospodarz zaraz wetknął do kieszeni; zbliżył się do kamerdynera i odprawił go kilką cichemi słowami.
Zostali znowu sami.
— Nie ma w tém tajemnicy — odezwał się Hennicke z uśmiechem — potrzeba wiele pieniędzy, musimy powymiatać zasieki. Nie ma ich, ale muszą być.
Globig i on wzięli za kapelusze oba.
— Hennicke... spodziewam się, że my z sobą zawsze.
— Nawet gdyby padać przyszło? — rzekł u drzwi stojący gospodarz, krzywiąc twarz ironicznie.
— A pocóż — odparł szybko Globig — owszém, gdy jeden pada, drugi powinien zostać i twardo stać, aby go podnieść. Gdy się przyjdzie do góry piąć, to razem.
— A gdy padać, to kułakiem w kark? — spytał Hennicke.
— Nie, tego nie wymagajmy od siebie, cha! cha! — podali sobie ręce.
Hennicke już wychodził, gdy w przedpokoju ukazał się nowy przybylec: postać wysoka, długa, chuda, ręce cienkie, nogi jak laski, twarz przeciągła, niepiękna, ale pełna życia i pojętności.
— Patrzcie! i ten tu! — rozśmiał się Hennicke. Globig uderzył ręką po boku.
Długi mężczyzna wszedł, kłaniając się.
— No, panowie! cóż się dzieje? co? padamy, czy idziemy w górę?
— A niecierpliwi! — krzyknął gospodarz — czekajcie.
— Gdy idzie o skórę — odparł przybyły.
— Panie radzco Loss, nasze skóry wszystkie trzy razem zszyte, jeszcze wygodnego siedzeniaby nie pokryły. Na szerszych plecach się tam wszystko rozstrzyga. Słyszeliście co?
— Co? to co wszyscy przewidywali: Sułkowski pierwszym ministrem.
— Ciekawa rzecz? — syknął Hennicke szydersko — Sułkowski katolik w protestanckiéj Saxonii nie może być prezydentem rady, chybaby się nawrócił na lutra, a gdyby to uczynił, królby mu w oczy napluł i dał kolanem... nie mówiąc już o królowéj.
— A wiesz, że masz słuszność — przerwał Globig — mnie to na myśl nie przyszło.
— Zapomnieliście o tém — zawołał Loss, pokazując długie zęby w uśmiechu — że N. Pan może zmienić prawo.
— Bez zwołania sejmu? — spytał Hennicke.
— Chociażby... jest tu panem — mówił Loss — to przecież nie rzeczpospolita polska, gdzie szlachta robi co chce, a król się kłaniać jéj musi.
Hennicke chrząknął, bo chód szybki dał się słyszéć u drzwi i w téjże chwili wchodził już szeroko je otwierając słuszny, barczysty, otyły mężczyzna, który zrazu stanąwszy, kapelusza nawet nie zrzuciwszy i nie witając nikogo, przypatrywał się zgromadzeniu.
Był to trzeci radzca Stammer.
— Cóż to, sejm? — zapytał zwolna, obnażając głowę.
— Niespodziany — przerwał trochę markotno Hennicke — doprawdy, gotowi pomyśléć, że my tu konspirujemy.
— Kto dziś na co patrzy i o czém myśli? to się dopiéro zacznie jutro — rzekł Stammer — dziś każdy o sobie duma i rozlicza się z sumieniem, czy przeciwko wschodzącemu słońcu nie zgrzeszył, kłaniając się zachodzącemu; bo to wiadoma rzecz, że stanąwszy twarzą do zachodu, czémś inném musi się człek obrócić na wschód.
Rozśmieli się pp. radzcy.
— Stammer, ty co wiesz wszystko — zawołał Globig — co słychać?
— Dzwony, dzwony, dzwony! — rzekł Stammer — gdybym co innego i posłyszał nawet, bądźcie pewni, że strzegłbym się cokolwiek mówić: kto dziś z nas wié, co wróg a co przyjaciel? Milczéć należy, jedném okiem płakać a drugiém się śmiać i cicho, cicho, cicho! Hennicke z kapeluszem... — rzekł po małym przestanku — wychodzisz?
— Muszę... — przepraszając oczyma przytomnych, odezwał się gospodarz — służba.
— Tak! tak — najważniejsza — dodał Stammer. Każdy służy dziś sobie... nie ma więcej wymagającego pana.
— W istocie, nie wiecie nowego nic? — zcicha rzekł Globig zbliżając się do Stammera.
— Owszem, wiem mnóstwo rzeczy, ale ich nie powiem, z wyjątkiem jednéj wiadomości.
Wszyscy się zbliżyli.
— My Sasi dołem, Polacy górą! Nasze kurfirstowstwo już w kieszeni, więc o nas się nikt nie zatroszczy; ale korony polskiéj nam trzeba, więc Sapiehowie, Lipscy, Czartoryscy, Lubomirski, Moszyński, Sułkowski, na przodzie.
— Sułkowskiego położyliście na ostatku? — spytał szydersko Loss... ho! ho!
— Dla tego że on powinien być na początku — rzekł Stammer — a teraz ponieważ czas gorący choć na dworze zimno... żegnam panów.
Włożył kapelusz na głowę i wysunął się pierwszy. Za nim powoli wyszli drudzy. Na ostatku został gospodarz, który znać osobno iść chciał, bo się przypóźnił wydając jakieś rozkazy.
Z bramy domu każdy z nich obejrzawszy się ostrożnie, pociągnał w inną stronę.
W rynku tylko kupki ludu i żołnierzy przemaszerowujących widać było. Z równą ciekawością rozpytywano, badano, dowiadywano się po innych domach saskiéj stolicy, ale do wieczora nikt nic pewnego powiedziéć nie umiał.
Już zmierzchało, gdy lektyka się zatrzymała przed domem w którym mieszkał O. Guarini. Pokój ten gdzieśmy go widzieli z Brühlem był jego gabinetem. Tu tylko przyjmował poufałych gości, spowiednik królewicza i królewiczowéj, najmniéj widoczna a największa owa potęga na dworze. Skromnych bardzo obyczajów i wymagań staruszek, nie potrzebował dla siebie rozległego pomieszczenia, ale go przyjęcie licznych, dostojnych nieraz gości wymagało. Całe téż piętro zajmował Padre, a wedle tego kogo miał u siebie, obchodziło się pokojem w którym na kanapie leżała gitara, lub salonem w surowym stylu umeblowanym, albo pokojami w których mieściła się iego biblioteczka, obrazy i inne zbiory.
Z lektyki wysiadł słusznego wzrostu mężczyzna w ciemnym stroju świeckiego człowieka, ze szpadą u boku. Twarz to była cudzoziemskiego typu, wielce arystokratycznego pokroju, rysów delikatnych i pięknych ale blada i zwiędła. Uśmiech nadzwyczajnéj słodyczy i łagodności ją okraszał. Wysokie czoło białe, oczy ciemne wypukłe, nos rzymski, wązkie usta, twarz ogolona starannie, nadawały mu cechę kawalera większego świata. Na ramionach miał płaszcz czarny, a u sukni koronki tylko białe i żadnych świecidełek.
Śmiałym krokiem przebiegłszy wschody, nieznajomy zadzwonił do drzwi, a gdy mu stary sługa Guariniego otworzył, nie pytając i nie oznajmiając się wcale wszedł w głąb sieni. Co widząc sługa podążył co prędzéj otworzyć mu drzwi, nie już gabinetu ale salki gościnnéj O. Jezuity.
Była ona ciemną, przybraną skromnie i pełną pobożnych godeł i obrazów. Trochę pyłu na sprzętach dawało się domyślać, że tu mało kto gościł zwyczajnie.
W pokoju tym i teraz nie było nikogo, ale O. Guarini w téjże chwili wyszedł z gabinetu usłyszawszy bieganie i zobaczywszy przybyłego; nieco zdumiony, z największą pokorą zniżył przed nim głowę, założywszy ręce na piersiach.
Przybyły zbliżył się doń i oba pocałowali się w ramiona, ale Guarini zniżył się prawie do ręki.
— Nie spodziewaliście się mnie — rzekł prędko stłumionym głosem gość — ja sam nie wiedziałem że tu dziś będę. Domyślicie się co mnie tu sprowadza... chwila obecna jest najwyższéj wagi.
— Wysłałem już wczoraj po instrukcye — odparł cicho gospodarz.
—
Uwagi (0)