Fabryka Absolutu - Karel Čapek (biblioteki w internecie txt) 📖
Jeżeli Bóg jest wszędzie, to czy można go stamtąd wyekstrahować? Inżynier Marek jest wynalazcą technologii, która ze spalanej materii wzywa Absolut w stanie czystym.
W pobliżu ludzie zaczynają prorokować i uzdrawiać, a kiedy przedsiębiorczy kapitalista, pan Bondy, rozpoczyna masową produkcję Karburatorów, sprzedawcy masowo rozdają towar za darmo, pracownicy banków przekazują potrzebującym pieniądze, i tylko chłopi pozostają odporni na epidemię altruizmu. Kościół początkowo się wzbrania, ale ostatecznie kapituluje, zawiera umowę z Absolutem i uroczyście organizuje jego deifikację. Tymczasem uwolniony Absolut szuka sobie pracy. Można by pomyśleć, że powinno to rozwiązać wszystkie problemy ludzkości…
W swojej antyutopii z 1922 r. Karel Čapek ukazuje szeroką panoramę kapitalistycznego społeczeństwa: fabrykantów, dziennikarzy, duchownych, naukowców i zwykłych robotników. Historia oddziaływania przedziwnego wynalazku stanowi kanwę, na tle której wyraziście zarysowuje się krytyka stosunków społecznych, niosąca głęboko humanistyczne przesłanie.
- Autor: Karel Čapek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Fabryka Absolutu - Karel Čapek (biblioteki w internecie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karel Čapek
Gałęzie głębokich lasów zgrzytają i skrzypią. Z ciężkim trzaskiem łamie się sosna i miażdży młododrzew. Ale te ostre dźwięki są jakby porozmiatane i porozwiewane gwiżdżącym huczącym, skuczącym, ostrym, przerywanym hukiem wiatru. Gdy huk na chwilkę ustaje, słyszysz pod nogami piskliwy chrzęst zmarzłego śniegu, jakbyś deptał po tłuczonym, sproszkowanym szkle.
Nad Spindelmühle toruje sobie drogę posłaniec telegrafu. W wysokim śniegu wędruje się diabelnie ciężko. Posłaniec ściągnął czapkę na uszy i owiązał ją czerwoną chustką. Na rękach ma wełniane rękawice, a na szyi pstrokaty szal i jeszcze mu zimno. No, myśli sobie, za półtorej godziny wygrzebię się przecie na Niedźwiedzi Dół, a na schodzenie pożyczę sobie sanki. Diabli nadali, że ludziom chce się posyłać depesze w taką niepogodę!
Koło Dziewczęcej Kładki wichura porwała posłańca i pokręciła nim sobie w kółko. Zdrętwiałymi rękami złapał się za słupek tablicy turystycznej. — Jezus Maria — rzekł sobie — ależ to musi przecie ustać wreszcie! — Naprzeciwko niego w wolnej przestrzeni pędziła masa śniegu, jak obłok. Coraz bliżej, jest tuż, teraz tylko wstrzymać oddech... Tysiące igiełek kłuje go w twarz, włazi za kark; w spodniach jest gdzieś szczelina i przez nią dobiera się śnieg do gołego ciała. Pod zmarzłym ubraniem człowiek jest mokry. Obłok przeleciał i posłaniec ma ochotę wrócić na pocztę. Inżynier Marek — powtarza sobie adres depeszy — to nawet nietutejszy. Ale telegram jest express. Kto wie, o co tam chodzi. Może rodzina, czy ja wiem...
Przycichło trochę i posłaniec ruszył przez Dziewczęcą Kładkę i wzdłuż potoku pod górę. Śnieg skrzypiał pod ciężkimi butami i było mu rozpaczliwie zimno. Wiatr zawył znowu i całe masy śniegu walą się z drzew prosto na głowę posłańca i za kołnierz. Po plecach spływa mu strumyczek lodowatej wody. Ale najgorsze to, że sypki śnieg jest diabelnie śliski, a droga idzie pod górę.
W tej właśnie chwili rozpętał się huragan śniegowy.
Waliło się z góry coś, jakby biały trzaskający mur. Zanim zdołał się odwrócić, cała wściekłość wichury zwaliła go śniegiem w twarz. Schylił się i ciężko dyszał. Zrobił parę kroków i upadł. Usiadł tyłem do wiatru, ale ogarnął go niepokój, że zostanie zasypany śniegiem. Wstał, próbując iść dalej, ale znowu się pośliznął i upadł na ręce. Wstał jeszcze raz i zjechał na brzuchu parę metrów w dół. Przytrzymał się drzewa i otwartymi ustami chwytał powietrze. Lazł teraz na czworakach. Do stu diabłów, muszę przecie dostać się na górę! Aby nie ugrząźć tutaj! Po twarzy spływał mu topniejący śnieg i pot. Śnieg go oślepiał, wydawało mu się, że zgubił drogę, zapłakał na głos i pełzał pod górę. Ale na czworakach lezie się ciężko, i to jeszcze w długiej kapocie. Stanął tedy i zmagając się z wichurą, ruszył naprzód. Gdy się posunął o pół kroku naprzód, to zjeżdżał dwa kroki na dół. Znowu posunął się trochę, ale się pośliznął i z twarzą w śniegu zjeżdżał ze zbocza. Gdy wstał, spostrzegł, że zgubił kij.
A tymczasem nad górami lecą chmary śniegu, zaczepiają się o skały, świszczą, stękają, wirują. Posłaniec szlocha, jakby miał czkawkę; wysilony i wystraszony zrobi krok, przystanie, żeby złapać powietrza, znowu krok, znowu odetchnąć i jeszcze krok... Jezu Chryste! Łapie się drzew. Która też może być godzina? Wyjął z kieszeni kamizelki swoją cebulę w żółtym przejrzystym futerale, lecz i do futerału wdarł się śnieg. Wszystko zalepione śniegiem. Może to już zapada mrok. Zawrócić? Ale przecież ja już muszę być na górze!
Ciosy wiatru przemieniły się w nieprzerwane wianie. Chmury walą się prosto po zboczu, ciemna brudnawa mgła jest pełna płatów śniegowych. Śnieg leci poziomo prosto w twarz i zalepia oczy, usta, nos. Mokrymi, zdrętwiałymi palcami trzeba ten na poły stopniały śnieg usuwać z uszu, z oczu... Posłaniec jest z przodu zawalony grubą, ciężką warstwą śniegu. Jego płaszcz zgina się ciężko, bo jest sztywny i ciężki jak deska. Do podeszew lgnie coraz więcej śniegu i buty stają się ciężkie jak ołów. A w boru coraz ciemniej. Przecież na Boga, nie może być więcej jak druga godzina!
Nagle zwalił się żółtozielony mrok i śnieg padał lawinowo. Kłaki śniegu duże jak pięść, wilgotne i ciężkie, lecą i wirują tak gęsto, że granica między ziemią a powietrzem znika. Nie widać własnego nosa. Wdychasz kłaki śniegu, brniesz przez wirującą zawieję, która sięga ci wysoko ponad głowę, stąpasz na ślepo jak kret ryjący sobie ścieżkę w śniegowej masie. Jedyny instynkt: iść naprzód. Jedyne pragnienie: oddychać czymś innym, niż śniegiem. Coraz trudniej wyciągać nogi ze śniegu. Brniesz przez zaspę, która sięga ci poza kolana. Wyrywasz nogę z gąszczu śnieżnego, który natychmiast zamyka się za tobą.
Tymczasem gdzieś tam po miastach, na dole, padają rzadkie płatki śniegu i zaraz topnieją w czarnym błocie. W sklepach zapalają światło, w kawiarniach jasno, ludzie siedzą pod lampami elektrycznymi i szemrzą, że taki dzisiaj paskudny, ciemny dzień. Niezliczone światła rozbłyskują po wielkim mieście i iskrzą się w wodnistym błocie.
Jedyne światełko świeci na zawianej śniegiem górskiej łące. Z trudem przebija się przez padający śnieg, zdaje się kręcić, przygasać, ale płonie i żyje. Buda w Niedźwiedzim Dole świeci.
Była już godzina piąta, a więc całkiem ciemno, gdy przed Niedźwiedzią Budą zatrzymało się coś bezkształtnego. To „coś” rozłożyło grube, białe skrzydła i zaczęło tłuc nimi o siebie i zdzierać grube pokrywy śniegu. Spod śniegu ukazał się płaszcz, spod płaszcza wyjrzały nogi i zaczęły wściekłe tłuc w kamienny próg, żeby się uwolnić od przylepionego śniegu. Był to pocztowiec ze Spindelmühle.
Wszedł do Budy i ujrzał przy stole chudego pana. Chciał go pozdrowić, ale głos zawiódł go zupełnie. Ozwał się tylko taki łagodny syk, jaki wydaje para ulatująca ciasnym otworem. Chudy pan wstał.
— Ależ, człowieku, gdzież to ciebie diabli noszą w takiej zamieci? Przecież mogłeś w tym bardzo łatwo skręcić kark!
Pocztowiec kiwnął głową i zasyczał niewyraźnie.
— Rozumu nie masz, człowieku! — zrzędził chudzielec. — Panienko — wołał na kelnerkę — niech no pani przyniesie gorącej herbaty! No, gadajcie, ojciec, gdzie was tu licho niosło? Na Niedźwiedzią Budę?
Posłaniec zaprzeczył ruchem głowy i otworzył skórzaną torbę. Była pełna śniegu. Z trudem wygrzebał z niej telegram tak zamarzły, że chrzęścił.
— Chchichcharek? — wyszeptał.
— Co? — pytał chudy pan.
— In-ży-nier... Ma-rek?... — sylabizował posłaniec z wielkim wysiłkiem i z wyrzutem w spojrzeniu.
— To ja jestem Marek — zawołał chudy pan. — Czy jest co dla mnie? Dawaj pan prędzej!
Inżynier Marek otworzył depeszę. Było w niej:
Twoje przypuszczenia potwierdzone. Bondy.
Więcej nic.
W redakcji gazety „Lidové Noviny” praca szła na całego. Telefonista krzyczał w tubę telefoniczną, kłócąc się zaciekle z panienką z centrali. Szczękały nożyce, trzaskała maszyna do pisania, a pan Keval siedział na stole i bujał nogami.
— Kazanie na Wacławskim Placu pierwszy sort — mówi półgłosem. — Jakiś anarchista głosi tam dobrowolne ubóstwo. Szczuje ludzi, że byli jako te lilie polne. Brodziszcze ma po pas. Aż strach, ileż teraz jest takich brodatych chłopów. Każdy jak apostoł.
— Mhm — odpowiedział stary pan Rejzek, grzebiąc w arkuszach Agencji Telegraficznej.
— Od czego też rosną takie wielkie brodziska? — zastanowił się pan Keval. — Nie sądzi pan, panie Rejzek, że i na to może mieć wpływ ten Absolut? Wiesz pan, boję się, że i ja tak obrosnę. Pomyśl pan: po sam pas!
— Mhm — rzekł z wielkim zastanowieniem pan Rejzek.
— Na placu Havliczka jest dzisiaj nabożeństwo Wolnej Myśli. A na placu Tyla wyczynia cuda proboszcz Nowaczek. Zobaczy pan, że znowu dadzą sobie po zębach. Wczoraj uzdrowił ten Nowaczek chromego od urodzenia. Potem był pochód, a ten chromy sprał jakiegoś Żyda. Złamał mu trzy żebra, czy nawet więcej. Że niby tamten był syjonista.
— Mhm — przyświadczył pan Rejzek, podkreślając i przekreślając różne wiadomości.
— Dzisiaj na pewno będzie znowu bijatyka — mówił Cyryl Keval. — Postępowcy mają meeting na Staromiejskim Rynku. Znowu wywrzaskują swoje „Precz z Rzymem”! A pater Nowaczek organizuje Machabejczyków, wie pan, taką katolicką, zbrojną bojówkę. Będzie grubszy szpas. Arcybiskup zakazał Nowaczkowi robienia cudów, ale ta wielebnostka wściekła się po prostu. Nawet umarłych już wskrzesza.
— Mhm — zgodził się pan Rejzek i kreślił dalej.
— Pisała do mnie matka — rozwodził się Cyryl Keval półgłosem. — Tam u nas na Morawach, koło Hustopecza i w okolicy, mocno się sierdzą na Czechów. Że to heretyki, bezbożniki i niedowiarki, że wynajdują jakichś nowych bogów i jeszcze to i owo. Zastrzelili tam gajowego za to, że Czech. Wszędzie się kotłuje.
— Mhm — przyznał pan Rejzek.
— Nawet w synagodze się pobili — dodał pan Keval. — Syjoniści okrutnie sprali tych, co wierzą w Baala. Trzech tam zatłukli na śmierć. A komuniści, wiesz pan, rozpadli się... Byłbym o tym zapomniał, a to takie szpasowne. Teraz będą mistyczni komuniści, niby lewica. Potem idą Christianie, Marianie, Scjentyści, Rezurekcjoniści, Joannici włókiennicy, Joannici metalowcy, Joannici górnicy i jeszcze coś siedem partyj116. Teraz urywają sobie łby o Kasy Chorych117 i domy robotnicze. Dzisiaj wpadnę między nich; zobaczy się... Na popołudnie ostre pogotowie, ale tymczasem Koszary Wrszowickie posłały ultimatum Koszarom Czernińskim, domagając się uznania Wrszowickiego dogmatu o Trzech Stopniach Odkupienia. A jeśli się nie zgodzą, to mogą stawić się na Sandberku i będzie bitwa. Wrszowickie Koszary zabarykadowały się, żołnierze poustawiali karabiny maszynowe na oknach i wypowiedzieli wojnę. Oblega ich siódmy pułk dragonów. Straż zamkowa i cztery lekkie baterie. Po upływie sześciu godzin ma się rozpocząć strzelanie. Hej, panie Rejzek, co za uciecha być na świecie w takie czasy!
— Mhm — mruknął pan Rejzek.
— Aha, na uniwersytecie też niczego sobie — wywodził półgłosem dalej pan Keval. — Tam wydział przyrodniczy i historyczny dały sobie zdrowo po zębach. Wydział przyrodniczy odrzuca objawienie i wyznaje panteizm. Na czele stoją profesorowie, a dziekan Radl sam niósł sztandar. Historycy obsadzili bibliotekę w Klementinum i bronili się rozpaczliwie, tłukąc przeciwników głównie księgami. Dziekan Radl dostał w łeb oprawnym Velenowskim i zginął na miejscu. Widać wstrząs mózgu. Arne Novak został ciężko poraniony jednym z tomów Odkryć i Wynalazków. W końcu historycy zasypali napastników zbiorowym wydaniem pism Jana Vrby. Teraz pracują tam saperzy. Wygrzebali dotychczas siedmiu zabitych, między nimi trzech docentów. Uważam, że zasypanych jest najwyżej trzydziestu.
— Mhm — przy wtórzył pan Rejzek.
— A Sparta118, proszę pana — gadał Keval jakby w łagodnym natchnieniu — ogłosiła jako jedynego boga starogreckiego Dia, podczas gdy Slavia jest za Światowidem. W niedzielę będzie mecz na Letniej między obu bogami. Oba kluby, prócz kopaczek, będą uzbrojone także w ręczne granaty. Prócz tego Slavia ma podobno karabiny maszynowe, a Sparta jedno działo dwunastocentymetrowe. Ogromny popyt na bilety. Zwolennicy obu klubów zbroją się gorączkowo. Będzie na co popatrzeć. Myślę, że Zeus wygra.
— Mhm — rzekł pan Rejzek — ale teraz mógłby pan przejrzeć pocztę.
— Przejrzeć można — zgadzał się pan Cyryl Keval. — No cóż, człowiek przyzwyczaił się nawet do Boga. Co nowego w Agencji?
— Nic osobliwego — mruczał pan Rejzek. — Krwawe demonstracje w Rzymie. W Ulsterze się tłuką. Wiesz pan, irlandzcy katolicy... St. Kilda została zdemolowana. W Budapeszcie pogromy. We Francji schizma. Pojawili się tam znowu waldensowie, a w Monasterze nowochrzczeńcy. W Bolonii wybrano antypapę, niejakiego patera Marcina z braci bosych119. I tak dalej. Niech pan przejrzy listy, dobrze?
Cyryl Keval zamilkł i otwierał list za listem. Było ich kilkaset sztuk. Przeczytał ich ledwo sześć, i już nie mógł wytrzymać.
— E, proszę pana, wszystko to na jedno kopyto — zawołał. — Na przykład to... Z Chrudzimia120. Szanowna Redakcjo! Jako stary prenumerator, niezawodnie zainteresuje to Szanownych Panów i Czytelników oraz całą publiczność — co za styl pokiełbaszony, rzekł Keval — wielki cud, który uczynił miejscowy proboszcz Zakoupil... — I tak dalej. W Jiczynie121 cud uczynił magazynier spółdzielni, a w Beneszowie kierownik szkoły. W Chocieborzu122 nawet jakaś trafikantka123, wdowa Jirakowa. Jakże tu czytać to wszystko!
Przez chwilę panowała znowu robotna cisza.
— Psiakość, panie Rejzek, wiesz pan, co byłoby sensacją pierwszej klasy? Prawdziwą kaczką indyjską? — zapalał się znowu Keval. — Oto, żeby się gdzieś coś stało w sposób naturalny, bez cudu. Ale pewno nikt by w to nie chciał wierzyć. Poczekaj pan, wymyślę coś naturalnego.
Znowu chwila ciszy.
— Ech, proszę pana — jęczał KevaL — Nie umiem wymyślić nic naturalnego. Gdy się nad tym zastanowić, to w gruncie rzeczy wszystko jest cudowne. Wszystko, co istnieje, jest jakąś magią.
Wszedł do pokoju redaktor naczelny.
— Który z panów ekscerpował „Trybunę”? Ona ma wiadomości, których my nie mieliśmy.
— Jakie wiadomości? — pytał pan Rejzek.
— W rubryce gospodarczej. Amerykańskie konsorcjum zakupiło na Oceanie Spokojnym wyspy i odnajmuje je. Taki malutki atol koralowy za pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Wielki popyt także z europejskiego kontynentu. Akcje już po dwa tysiące i siedemset. G. H. Bondy ma akcji za sto dwadzieścia milionów. A my tej rzeczy nie podaliśmy!
Naczelny redaktor pourągał chwilę i trzasnął drzwiami.
— Uważajcie, panie Rejzek — odezwał się Keval — mam ciekawy list. Szanowna Redakcjo! Darujcie, panowie, że ja, stary patriota, pamiętający złe czasy ucisku i pochmurne dni niewoli, podnoszę głos swój oskarżający i proszę Was, abyście bystrym piórem swoim przedłożyli narodowi zatroskany i wielce zaniepokojony głos nasz, starych patriotów itd. A dalej: — Widzimy nasz sławny naród starożytny podszczuwany brat przeciwko bratu. Niezliczone partie, sekty i kościoły, jako wilcy gryzą się i w nienawiści duszą się wzajemnie... — Jakiś stary stryjaszek, bo ma ogromnie roztrzęsione pismo... — A odwieczny nasz nieprzyjaciel obchodzi nas wokoło jako lew ryczący i rzuca w lud germańskie hasło: Precz z Rzymem! A jest w tym popierany przez fałszywych patriotów, którzy nad upragnioną jedność narodową swój interes partyjny wynoszą. Widzimy okiem ducha zbliżanie się nowych Lipan, kiedy to Czech przeciwko Czechowi pod osłoną jakoby haseł religijnych występował i na niego nastawał, aż i pole całe trupami usiane było. I zaprawdę spełni się słowo Pisma o królestwie w sobie rozdzielonym. I stanie się wielkie rąbanie i siekanie jako powiadają nasze prawdziwe, bohaterskie rękopisy...
— Przestań pan — prosił pan Rejzek.
— Niech pan poczeka, on tu gromi przerost partyj124 i kościołów. Powiada, że to dziedziczna choroba czeska...
Uwagi (0)