Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖
Rafael de Valentin postanawia popełnić samobójstwo. Jego życie zupełnie się nie układa — stracił rodzinę, nie udało mu się zrobić kariery dramaturga ani filozofa, przeżywa nieszczęśliwe miłości, a na dodatek traci ostatnie pieniądze w kasynie.
Przypadek jednak sprawia, że Rafael trafia do sklepu z dziełami sztuki, a tam znajduje fragment jaszczuru (skóry przeznaczonej m.in. do wyrobu galanterii) z inskrypcją w sanskrycie. Zdaniem sklepikarza, kto posiada ten talizman, może spełniać swoje marzenia, za każdym razem jaszczur jednak będzie się kurczył, aż zniknie, a właściciel umrze. Po zakupie jaszczuru, Rafael spotyka przyjaciół i postanawia rozpocząć nowe życie.
Jaszczur należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Aż do ostatniej zimy pędziłem owo spokojne i pracowite życie, którego starałem się dać ci słaby obraz. W pierwszych dniach grudnia roku 1829 spotkałem Rastignaca, który mimo opłakanego stanu mej odzieży ujął mnie pod ramię i w sposób prawdziwie braterski spytał o moje losy. Wziąwszy się na lep jego serdeczności, opowiedziałem mu pokrótce i moje życie, i moje nadzieje. Zaczął się śmiać; nazwał mnie wraz geniuszem i głupcem. Jego gaskońska wymowa, jego znajomość świata, dostatek, jaki zawdzięczał swej obrotności, podziałały na mnie w nieprzeparty sposób. Rastignac oznajmi mi, iż umrę w szpitalu zapoznany jak lada głupiec, malował mój kondukt, pogrzebał mnie we wspólnym dole nędzarzy. Rozwinął mi teorię szarlatanizmu. Z tą sympatyczną werwą, która daje mu tyle uroku, ukazał mi wszystkich genialnych ludzi jako szarlatanów. Oświadczył, że brak mi jednego zmysłu i że to stanie się przyczyną mej śmierci, o ile będę tkwił samotnie przy ulicy des Cordiers. Wedle niego, powinienem bywać w świecie, oswajać ludzi z dźwiękiem mego nazwiska i wyzuć się z owego potulnego nieboraka, w którego skorupie nie do twarzy jest wielkiemu człowiekowi za życia.
— Głupcy — wykrzyknął — nazywają ten sposób życia karierowiczostwem, moraliści potępiają go pod mianem rozpusty; nie troszczmy się o ludzi, patrzmy na wyniki. Ty pracujesz? Otóż nie zrobisz nigdy nic. Ja jestem zdolny zarazem do wszystkiego i do niczego, leniwy jak suseł: i ot, osiągnę wszystko. Wszędzie mnie pełno, rozpycham się, robią mi miejsce; chwalę się, wierzą mi; robię długi, płacą je! Rozpusta, mój drogi, to system polityczny. Życie człowieka przejadającego majątek bywa niekiedy wyborną spekulacją; lokuje swój kapitał w przyjaciołach, w przyjemnościach, w protektorach, w stosunkach. Przemysłowiec zyskuje milion? Przez dwadzieścia lat nie śpi, nie pije, nie bawi się; wysiaduje swój milion, obnosi go po całej Europie; nudzi się, oddaje się wszystkim diabłom, jakie człowiek wymyślił; po czym bankructwo, jak to widywałem, zostawia go często bez grosza, bez reputacji, bez przyjaciół. Marnotrawca to zgoła co innego! Ten bawi się życiem, puszcza konie na wyścigach. Jeżeli przypadkiem straci majątek, ma widoki zostać jakim generalnym poborcą, ożenić się dobrze, być sekretarzem ministra, ambasadora. Ma jeszcze przyjaciół, reputację i wciąż pieniądze. Znając sprężyny świata, manipuluje nimi na swoją korzyść. Czy ten system jest logiczny, czy też ja jestem wariat? Czyż to nie jest morał komedii, którą gra się co dzień w świecie? Twoje dzieło jest skończone — ciągnął po pauzie — talent masz olbrzymi! Otóż znalazłeś się tam, skąd ja wychodzę. Trzeba ci teraz samemu przygotować własny sukces, to pewniejsze. Musisz zawrzeć sojusz z koteriami, pozyskać sobie chwalców. Ja pragnę wejść do spółki z twoją sławą, będę jubilerem, który oprawi diamenty twej korony... Na początek bądź tu jutro wieczór. Wprowadzę cię do pewnego domu, gdzie bywa cały Paryż, nasz Paryż, Paryż ludzi pięknych, milionerów, sław, słowem ludzi, których słowa są złotem jak u Chryzostoma. Kiedy ci ludzie uznają jakąś książkę, książka staje się modną; jeżeli jest naprawdę dobra, dali patent na geniusz, ani wiedząc o tym. Jeżeli masz spryt, mój chłopcze, zapewnisz los swojej Teorii, zrozumiawszy lepiej teorię Losu. Jutro wieczór ujrzysz piękną hrabinę Fedorę, królową mody.
— Nigdy o niej nie słyszałem...
— Jesteś Kafrem — odparł Rastignac, śmiejąc się. — Nie znać Fedory! Osoba na wydaniu, która posiada blisko osiemdziesiąt tysięcy funtów renty i która nie chce nikogo lub której nikt nie chce! Chodząca zagadka kobieca, paryżanka na wpół Rosjanka, Rosjanka na wpół paryżanka! Kobieta, u której wychodzą wszystkie produkty romantyczne nieoglądające światła dziennego, najpiękniejsza kobieta w Paryżu, najbardziej urocza! Nie jesteś nawet Kafrem, jesteś tworem pośrednim pomiędzy Kafrem a zwierzęciem... Bądź zdrów, do jutra.
Okręcił się na pięcie i znikł, nie czekając odpowiedzi, nie dopuszczając myśli, aby rozsądny człowiek mógł nie chcieć być przedstawionym Fedorze. Jak wytłumaczyć to magiczne działanie imienia? FEDORA prześladowała mnie niby zła myśl, z którą człowiek stara się paktować. Głos jakiś mówił mi: „Pójdziesz do Fedory”. Daremnie broniłem się temu głosowi, krzycząc, że kłamie; miażdżył wszystkie moje rozumowania tym imieniem: Fedora. Ale to imię, ta kobieta, czy nie były symbolem wszystkich moich pragnień, tematem mego życia. Imię to budziło sztuczną poezję wielkiego świata, migotało ucztami wykwintnego Paryża i świecidłami próżności. Kobieta jawiła mi się ze wszystkimi zagadnieniami namiętności, które mnie oblegały. To nie była może kobieta ani imię, ale wszystkie moje złe instynkty, które prężyły się w mej duszy, aby mnie kusić na nowo. Hrabina Fedora, bogata i nieposiadająca kochanka, opierająca się pokusom paryskim, czyż nie była wcieleniem moich nadziei, moich wizji? Tworzyłem sobie kobietę, rysowałem ją sobie w myśli, marzyłem o niej. W nocy nie spałem, byłem jej kochankiem, zamknąłem w kilku godzinach całe życie, życie miłości, syciłem się jego płodnymi, palącymi rozkoszami. Nazajutrz, niezdolny wytrzymać męczarni, jaką było dla mnie oczekiwanie wieczoru, wypożyczyłem jakąś powieść i spędziłem dzień na czytaniu, uniemożliwiając sobie w ten sposób myślenie albo rachowanie czasu. W czasie czytania imię Fedory rozlegało się we mnie niby dźwięk słyszany w oddali, który nie wstrząsa, ale przykuwa uwagę. Posiadałem na szczęście jeszcze dosyć przyzwoity czarny frak i białą kamizelkę; co się tyczy pieniędzy, z całego majątku zostało mi jakieś trzydzieści franków, które posiałem gdzieś wśród moich rzeczy, po szufladach, aby pomiędzy pięciofrankówką a jakimś zachceniem wznieść ciernistą zaporę poszukiwań oraz wędrówek po pokoju. Ubierając się, szukałem mego skarbu w oceanach papieru. Skąpy stan mej sakiewki może ci dać pojęcie, czym była suma, którą pochłonęły rękawiczki i dorożka: schrupały chleb na cały miesiąc z góry. Tak już jest! Nigdy nam nie brak pieniędzy na nasze kaprysy, spieramy się o cenę jedynie rzeczy użytecznych lub potrzebnych. Rzucamy niedbale złoto tancerkom, a targujemy się z robotnikiem, którego zgłodniała rodzina czeka zapłacenia rachunku. Iluż ludzi ma na sobie ubranie za sto franków, gałkę u laski z diamentem, a je obiad za dwadzieścia pięć su! Zdaje się, że rozkosze próżności nie wypadają nam nigdy dość drogo. Rastignac stawił się punktualnie; uśmiechnął się z mej metamorfozy, żartując sobie ze mnie; po drodze do hrabiny udzielił mi paru miłosiernych rad co do sposobu zachowania; odmalował mi ją jako osobę skąpą, próżną i podejrzliwą; ale skąpą z przepychem, próżną z prostotą, a podejrzliwą z wdziękiem.
— Znasz moje zobowiązania — rzekł — i wiesz, ile bym stracił na zmianie bogdanki. Obserwowałem Fedorę bezinteresownie i chłodno, spostrzeżenia moje muszą być przeto trafne. Zamierzając cię jej przedstawić, myślałem o twoim losie; toteż uważaj z nią na każde słowo; ma piekielną pamięć, a spryt jej mógłby doprowadzić do rozpaczy dyplomatę: odgadłaby chwilę, w której mówi prawdę. Mówiąc między nami, zdaje się, że cesarz nie uznał jej małżeństwa, gdyż ambasador rosyjski zaczął się śmiać, kiedym mu o niej wspomniał. Nie przyjmuje jej i kłania się jej dość lekko, kiedy ją spotyka w Lasku. Bądź co bądź, należy do kółka pani de Sérizy, bywa u pań de Nucingen i de Restaud. We Francji reputacja jej jest nieskazitelna; księżna de Carigliano, marszałkowa najbardziej bacząca na pozory z całej koterii bonapartystów, często spędza lato u niej na wsi. Wielu młodych elegantów — jeden syn para Francji — ofiarowało jej nazwisko w zamian za majątek; odprawiła ich grzecznie z kwitkiem. Może wrażliwość jej zaczyna się dopiero od tytułu hrabiego? Czyż nie jesteś margrabią? Śmiało naprzód, jeżeli ci się Fedora spodoba. Oto co się nazywa udzielać instrukcji!
Żart ten nasunął mi myśl, że Rastignac pragnie się zabawić i pobudzić mą ciekawość; jakoż, moja improwizowana namiętność doszła do szczytu, kiedyśmy się znaleźli w sieni strojnej kwiatami. Szedłem po szerokich schodach wysłanych dywanem, widziałem dokoła siebie wszystkie wymysły angielskiego komfortu; serce mi biło; rumieniłem się, zaparłem się mego urodzenia, moich uczuć, dumy, byłem w tej chwili pociesznym mieszczuchem. Cóż! Przybywałem wprost z poddasza, po trzech latach ubóstwa. Nie umiałem jeszcze, oślepiony tymi drobnostkami życia, cenić ponad nie owych nabytych skarbów, owych olbrzymich kapitałów intelektualnych, które stanowią bogactwo człowieka w chwili, gdy władza wpadnie mu w ręce, nie miażdżą go zaś, ponieważ praca myśli przysposobiła go zawczasu do walki politycznej.
Ujrzałem kobietę lat około dwudziestu dwu, średniego wzrostu, biało ubraną, otoczoną kręgiem mężczyzn i trzymającą w ręku wachlarz z piór. Widząc wchodzącego Rastignaca, wstała, podeszła ku nam, uśmiechnęła się z wdziękiem, rzuciła mi melodyjnym głosem parę pochlebnych słów z pewnością przygotowanych. Przyjaciel nasz oznajmił mnie jako wschodzący talent, a zręczność jego, jego gaskońska swada, zjednały mi sympatyczne przyjęcie. Stałem się przedmiotem powszechnej uwagi, co mnie zawstydziło; szczęściem Rastignac wspomniał o mej skromności. Spotkałem tam uczonych, pisarzy, ex-ministrów, parów Francji. W chwilę po moim zjawieniu rozmowa potoczyła się swoim torem; czując, że trzeba mi podtrzymać moją reputację, skupiłem się; po czym, nie nadużywając głosu, skoro mi przypadł, starałem się w słowach mniej lub więcej ciętych, głębokich lub dowcipnych ująć dyskusję. Zrobiłem pewne wrażenie. Po raz tysiączny w życiu Rastignac był prorokiem. Skoro salony napełniły się na tyle, aby każdy odzyskał swobodę ruchu, przewodnik mój ujął mnie pod ramię, aby mnie oprowadzić po salonach.
— Nie zdradzaj zbytniego zachwytu hrabiną — rzekł — odgadłaby powód odwiedzin.
Salony były urządzone z najwyszukańszym smakiem. Ujrzałem wyborne obrazy. Każdy pokój miał, jak u najzamożniejszych Anglików, swój odrębny charakter: jedwabne obicia, ornamenty, kształt mebli, najdrobniejszy szczegół, wszystko harmonizowało z zasadniczą intencją. W gotyckim buduarze, którego drzwi ginęły za ciężkimi oponami, obicia, zegar, wzory dywanów były gotyckie; sufit przecięty ciemnymi rzeźbionymi belkami ściągał oko płaszczyznami pełnymi wdzięku i oryginalności; boazerie artystycznie zdobione; nic tu nie psuło harmonii, nawet okna o barwnych i drogocennych witrażach. Zdumiałem się na widok nowoczesnego saloniku, w którym artysta rozwinął całą dzisiejszą sztukę dekoracyjną, tak lekką, miłą, powabną, dyskretną, oszczędną w złoceniach. Panowała tam czuła i mglista atmosfera niemieckiej ballady, mała świątynia miłości z roku 1827. Żardiniery pełne rzadkich kwiatów rozlewały woń. Dalej, za tym salonem, w amfiladzie ujrzałem złocony pokój w stylu Ludwika XIV; w zestawieniu z naszym współczesnym zdobnictwem, tworzył dziwny, ale miły kontrast.
— Mieszkanko miałbyś wcale niezłe — rzekł Rastignąc z uśmiechem, w którym przebijała lekka ironia. — Czy to nie jest pokusa? — dodał, siadając.
Naraz wstał, wziął mnie za rękę, zaprowadził do sypialni i pokazał pod baldachimem z białego muślinu i białej mory rozkoszne, łagodnie oświetlone łóżko, istne łóżko młodej wróżki zaręczonej z duchem.
— Czy to nie jest — wykrzyknął z cicha — nadmiar bezwstydu, zalotności i zuchwalstwa, aby nam pozwolić podziwiać ten tron miłości? Nie oddać się nikomu, a pozwolić każdemu złożyć tu swój bilet wizytowy! Gdybym był wolny, chciałbym widzieć tę kobietę złamaną, płaczącą pod mymi drzwiami...
— Jesteś więc tak pewny jej cnoty?
— Najśmielsi z naszych don Juanów, ba nawet najzręczniejsi, wyznają, że przegrali z nią sprawę, kochają się w niej jeszcze i są jej oddanymi przyjaciółmi. Czy ta kobieta nie jest zagadką?
Te słowa wtrąciły mnie w rodzaj pijaństwa, zazdrość moja już lękała się o przeszłość. Drżąc ze szczęścia, wróciłem spiesznie do salonu, gdzie zostawiłem hrabinę. Spotkałem ją w gotyckim buduarze. Zatrzymała mnie uśmiechem, posadziła przy sobie, zagadnęła o moje prace i zdawała się nimi żywo zainteresowana, zwłaszcza gdy jej zacząłem wykładać mój system żartobliwie, zamiast go uczenie rozwijać profesorskim językiem. Ubawiła ją wiadomość, że wola ludzka jest to materialna siła podobna do pary; że nic w świecie duchowym nie oprze się tej potędze, kiedy człowiek jakiś przyuczył się ją skupiać, rozrządzać jej sumą, kierować stale na dusze strumień tej płynnej masy; że człowiek ten może wedle chęci wszystko zmieniać odnośnie do ludzkości, nawet zasadnicze prawa natury. Zarzuty Fedory świadczyły o niejakiej inteligencji; na chwilę przyznałem jej słuszność, aby jej pochlebić, po czym zdruzgotałem jej kobiece rozumowania jednym słowem, zwracając uwagę na jakiś codzienny życiowy fakt, np. sen, fakt pospolity na pozór, ale w gruncie pełen zagadek niedocieczonych dla uczonego. Obudziłem jej ciekawość. Hrabina zadumała się chwilę, gdy rzekłem, że nasze myśli są to istoty uorganizowane, zupełne, które żyją w niewidzialnym świecie i wpływają na nasze losy. Na dowód przytoczyłem jej myśli Kartezjusza, Diderota, Napoleona, które prowadziły, które prowadzą jeszcze całą epokę. Miałem zaszczyt rozerwać tę damę; żegnając mnie, prosiła, abym ją odwiedził; mówiąc stylem dworskim, udzieliła mi wstępu na pokoje. Czy że wziąłem, wedle mego chwalebnego zwyczaju, formę grzeczności za głos serca, czy że Fedora ujrzała we mnie jakąś bliską sławę i chciała pomnożyć swoją galerię uczonych, zdawało mi się, żem zrobił
Uwagi (0)