Chłopi - Władysław Stanisław Reymont (jak czytać książki przez internet TXT) 📖
Powieść Władysława Reymonta, za którą otrzymał Nagrodę Nobla w 1924 roku, publikowana w tomach między 1904 a 1909 rokiem. To utwór przedstawiający losy społeczności zamieszkałej we wsi Lipce.
Fabuła powieści obejmuje 10 miesięcy i opisuje losy Macieja Boryny, jego rodziny i innych mieszkańców Lipiec. Ukazuje zarówno problemy społeczne, z którymi spotykają się chłopi, jak i przedstawia ich codzienność, święta oraz tradycje, życie uzależnione od pór roku i pogody, wpisuje także chłopów w tradycję historyczną, a także skupia się na indywidualnych przeżyciach. Chłopi to wnikliwe studium nad rzeczywistością chłopską, powieść panoramiczna, realizująca założenia nautralizmu i realizmu.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chłopi - Władysław Stanisław Reymont (jak czytać książki przez internet TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Szymek zebrał w taczki, co jeno1938 miał, i skradając się cichuśko kole1939 chałupy wydostał się nad staw.
Wieś spała kiej1940 zabita, nawet pies nie zaszczekał, a w cichości słychać było jeno bulgotanie wody przeciskającej się przez zapuszczone stawidła1941 młyna.
Na drogach, przycienionych sadami, było jeszcze tak ciemno, że ledwie kajś niekaj1942 zamajaczyła bielona ściana, zaś staw tyla jeno przezierał z nocy, co tym lśnieniem odbijających się gwiazd.
Ale dochodząc matczynej chałupy zwolnił kroku, pilnie nasłuchując, gdyż w opłotkach jakby ktosik chodził z cichym a nieustającym mamrotem.
— Kto tam? — posłyszał naraz głos matki.
Zdrętwiał i stał z zapartym oddechem, nie śmiejąc się poruszyć, zaś stara nie doczekawszy się odpowiedzi znowu jęła chodzić.
Widział ją kieby1943 cień snującą się pod drzewami; macała sobie drogę kijaszkiem i chodziła odmawiając półgłosem litanię.
— Tłuką się po nocy kiej Marek po piekle — pomyślał, ale westchnął jakoś żałośnie i cichuśko, strachliwie przemknął się dalej. — Gryzie ich moja krzywda! Gryzie! — powtórzył z głęboką uciechą, wychodząc na szeroką, wyboistą drogę za młynem i naraz pognał, jakby go cosik popędzało, nie bacząc już na doły ni kamienie.
Wstrzymał się dopiero pod krzyżem, na rozstajach dróg podleskich. Za ciemno było jeszcze stawać do roboty, więc se przysiadł pod figurą odzipnąć nieco i poczekać.
— Złodziejska godzina, nie sposób rozeznać zagona od boru — mruczał brodząc oczyma po świecie. Pola stały jeszcze potopione w rozmrowionych ciemnościach, ale na niebie już się coraz barzej jarzyły złociste smugi świtania.
Dłużył mu się czas, że jął się pacierza, ale co jeno1944 tknął ręką orosiałej ziemi, to gubił słowa i spominał se z lubością, jako już idzie na swoje, na gospodarkę.
— Mam cię i nie popuszczę — myślał hardo, radośnie i z niezmierną zapamiętałością kochania wżerał się rozgorzałymi ślepiami w skołtunione pod lasem ciemnoście, kaj już czekały na niego te sześć morgów kupione od dziedzica.
— Przygarnę ja was, sieroty kochane, i nie opuszczę, póki życia! — mamrotał ściągając kożuch na rozmamlane piersi, bo go był chłód ździebko przejmował, i wsparłszy się w krzyż plecami, zapatrzony w świtania zachrapał rychło zmorzony śpikiem.
Już pola szarzały kiej1945 wody szeroko rozlane, a siwe od rosy zboża trącały go rozruchanymi kłosami, gdy zerwał się na nogi.
— Dzień kiej wół, pora na robotę — szepnął przeciągając koście1946 i klęknął pod krzyżem do pacierza, ale nie trzepał na pytel1947, jak to zawdy1948 robił, bele1949 jeno zbyć, a dużo nawzdychać, a w piersi się nagrzmocić i tyla się nażegnać, jaże1950 kulas1951 zdrętwieje: dzisiaj było inaczej, o wspomożenie bowiem Pańskie zabłagał rzewliwie i tak ze wszystkiej duszy, jaże mu łzy pociekły, i obejmując Jezusowe nóżki zaskamlał wpatrzony wiernymi ślepiami w Jego twarz umęczoną i świętą:
— Dopomóż, Jezu miłosierny! Rodzona mać1952 me1953 ukrzywdziła, Tobie się jeno oddawam1954, sierota! pomóż! Dyć1955, kiej1956 ten ostatni, na ciężki wyrobek staję! Juści, com grzeszny, ale me spomóż, Panie miłosierny, to już na mszę dam abo i na dwie! Świec nakupię, a jak się dorobię, to nawet baldach sprawię! — prosił i przyobiecywał, serdecznie przywierając wargami do krzyża, obszedł go na kolanach, ucałował pokornie ziemię i wstał wielce skrzepiony i dufny w siebie.
I mocnym się poczuł, i gotowym już na wszystko, i tak dobrej myśle1957, że ująwszy ciężkie taczki pchał je kiej1958 piórko, hardo tocząc oczami po Lipcach leżących niżej, a całych jeszcze we mgłach, z których jeno kościelna wieża biła wysoko, grając w zorzach pozłocistym krzyżem.
— Obaczycie! Hej! obaczycie! — krzykał radośnie, wchodząc na swoje gronta. Leżały tuż pod lasem, jednym bokiem przywarte do pól lipeckich, ale Boże się zmiłuj, co to były za gronta! Kawał dzikiego ugoru, pełen dołów po cegielni, szutrowisk1959 i kamionek obrosłych cierniami. Dziewanny, psi rumianek i końskie szczawie bujnie się pleniły po wzgórkach, a kaj niekaj1960 z trudem wynosiła się pokręcona sosenka, to kępa olch lub jałowców, zaś po dołkach i młakach1961 sitowia i trzciny burzyły się kiej młode bory. Słowem, ziemia była taka, co pies by nad nią zapłakał, że nawet sam dziedzic odradzał, ale chłopak się uparł.
— W sam raz la mnie! Uredzę i takiej!
I Mateusz go odwodził, ze strachem spoglądając na to dzikie wywieisko, kaj jeno pieski folwarczne odprawiały swoje wesela, ale Szymek cięgiem prawił swoje, a w końcu twardo powiedział:
— Rzekłem! Każda ziemia dobra, jak się jej człowiek dołoży!
I wziął ją, bo dziedzic sprzedał tanio, po sześćdziesiąt rubli morgę, i jeszcze przyobiecał pomoc w drzewie i różnościach.
— Hale, co bym ta nie miał poredzić! — wykrzyknął oblatując ją rozgorzałymi oczyma i złożywszy taczki na miedzy jął obchodzić swoje granice, znaczone nawtykanymi gałęziami.
Chodził z wolna i w takiej cichej a głębokiej radości, jaże1962 serce biło mu kiej1963 młotem i gardziel zatykało. Chodził układając sobie w głowie po porządku, co robić i od czego zaczynać. Przecież to miał robić la siebie, la Nastusi, la przyszłego rodu Paczesiów, to się tak był sprężył w mocy i srogiej ochocie, jako ten głodny wilk, gdy przychwyci barana i dorwie się żywego mięsa.
I obszedłszy całe pole jął rozważnie wybierać miejsce pod chałupę.
— Rychtyk najlepsze, wieś naprzeciw i bór pod bokiem, łacniej będzie o drzewo i ciszej na zimę — rozważał i oznaczywszy kamieniami cztery węgły ściepnął1964 kożuch, przeżegnał się i splunąwszy w garście wziął się do równania ziemi a karczunków.
Dzień się już był podniósł złocisty, od wsi leciały porykiwania stad wypędzanych na paszę, skrzypiały żurawie, ludzie wychodzili do roboty, turkotały po drogach wozy i niesły się przeróżne głosy wraz z leciuśkim wiaterkiem, któren zaswywolił we zbożach, wszystko szło jak co dnia, tylko Szymek, nie bacząc na nic, jakby się zapamiętał w pracy, niekiedy jeno prostował grzbiet, odzipiał, przecierał oczy zalane potem i znowu przypinał się do ziemi kieby ta pijawka nienasycona, mamrocząc cięgiem wedle swego zwyczaju do każdej rzeczy, jakby do czegoś żywego.
Jął się był właśnie wyważania wielgachnego kamienia i prawił:
— Wyleżałeś się, odpocząłeś, to mi teraz możesz chałupę podeprzeć.
A wycinając krze tarniny, mówił ze szydliwym prześmiechem:
— Nie broń się, głupie! myśli, co mi się oprze! Hale! ostawie cię to, byś portki ozdzierało, co?
Zaś do kamionek odwiecznych rzekł:
— I was ruszę, ciężko gnieść się na kupie! Bruk z waju wyrychtuję kole obory, jak u Borynów!
A niekiedy nabierając oddechu ogarniał swoją ziemię miłującymi oczami a szeptał gorąco:
— Mojaś ty! Moja! Nikto mi cię nie wydrze!
I współczując tej biedocie zachwaszczonej, płonej, nieurodzajnej i opuszczonej, dodawał pieszczotliwie kieby1965 do dzieciątka:
— Poczekaj ździebko1966, sieroto, uprawię cię, napasę, wyceckam, że rodzić będziesz jak i drugie1967. Nie bój się, dogodzę ci, dogodzę.
Słońce się podniesło1968 na pola i zaświeciło mu prosto w oczy.
— Panie Boże zapłać! — wyrzekł przymrużając oczy. — Na gorąc znowu idzie i suszę — dodał, bo wynosiło się srodze rozczerwienione.
Pokrótce ozwała się i sygnaturka na kościele, a nad lipeckimi kominami podnosiły się z wolna modrawe słupy dymów.
— Podjadłbyś se tera, gospodarzu, co? — przyciągnął pasa — jeno ci już matka dwojaków nie przyniesą, nie — westchnął smutnie.
I na podleskich rolach zaroiło się od ludzi, stawali, jak i on, do roboty na co dopiero nabytych ziemiach; dojrzał Stacha Płoszkę, orzącego w parę tęgich koni.
— Mój Jezu, kiedy to dasz choćby jednego — pomyślał.
Wachnik Józef zwoził kamienie na fundamenta chałupy, Kłąb ze synami okopywał rowem swoją ziemię, a Grzela, wójtów brat, przy samym krzyzie1969 nade drogą coś długo rozmierzał tyką.
— Miejsce jakby wybrane pod karczmę — zauważył Szymek.
Grzela oznaczywszy kołkami wymierzony plac przyszedł z pozdrowieniem.
— Ho, ho! robisz, widzę, za dziesięciu! — podziw miał w oczach.
— A bo mi to nie potrza? Cóż to mam? Jedne portki a te gołe pazury! — mruknął nie odrywając rąk od roboty.
Grzela poradził mu to i owo i wrócił do swojego, a po nim zachodziły i drugie, kto z dobrym słowem, kto na pogwarę, a kto jeno wykurzyć papierosa i zębów naszczerzyć, ale Szymek odpowiadał coraz niecierpliwiej, że już w końcu ostro krzyknął na Pryczka:
— Robiłbyś swoje i drugim nie przeszkadzał! Świątki se juchy robią!
I ostał sam, bo go już omijali.
Słońce podnosiło się coraz wyżej, wisiało już nad kościołem, niesło się niepowstrzymanie zalewając świat ślepiącą jasnością i żarem, wiater się był kajś zadział, że już gorąc bez przeszkody ogarniał ziemię rozmigotaną przysłoną, w której zboża pławiły się kieby w tym rozbełtanym, cichuśkim wrzątku.
— Mnie ta rychło nie spędzisz — rzekł jakby przeciw słońcu i dojrzawszy Nastusię ze śniadaniem wyszedł naprzeciw, łapczywie zabierając się do dwojaków.
Nastusia jakoś markotnie spozierała po polach.
— A bo się to co urodzi na takich zdziarach i mokradłach!
— Wszystko się urodzi, obaczysz, co i pszenicę miała będziesz na placki.
— Czekaj tatka latka, jak kobyłę wilcy zjedzą.
— Nie zjedzą, Nastuś! Gront jest, to i łacniej przeczekać, dyć całe sześć morgów nasze — prawił pojedając z pośpiechem.
— Juści, to ziemi pewnie ugryzie! A jak to przezimujemy?
— Moja w tym głowa, nie turbuj się1970! O wszyćkim1971 deliberowałem1972 i wszyćkiemu najdę1973 zaradę! — Odsunął puste dwojaki, przeciągnął koście i powiódł ją pokazując i tłumacząc.
— W tym miejscu stanie chałupa! — zawołał radośnie.
— Stanie! Z błota ją pewnie ulepisz kiej1974 jaskółka!
— A z drzewa i gałęzi, i z gliny, i z piasku, i z czego się jeno da, bele tylko w niej przetrzymać z jakiś roczek, póki się nie wspomożemy.
— Sielny1975 dwór, widzę, zamyślasz! — warknęła niechętnie.
— Wolę w budzie niźli u kogo na komornym.
— Mówiła Płoszkowa, żeby się do nich sprowadzić na przezimowanie, i sama się ochfiarowała dać nam izbę, z dobrego serca.
— Z dobrego serca. A juści, pewnikiem chce zrobić na złość matce, dyć się żrą ze sobą kiej te psy. Torba zapowietrzona, nie potrzebuję jej dobrości. Nie bój się, Nastuś, wyrychtuję ci taką chałupę, że i okno będzie, i komin, i wszyćko, co ino potrza. Obaczysz, że jak ament w pacierzu1976 tak za trzy niedziele1977 stanie gotowa, żebym se miał kulasy1978 urobić, a stanie.
— Hale, sam to pewnie postawisz!
— Mateusz mi pomoże, przyobiecał!
— Nie dałaby to matka jakiego wspomożenia? — powiedziała lękliwie.
— Żebym skapiał, a prosił ich nie będę! — wykrzyknął, ale widząc, co jeszcze barzej posmutniała, wielce się sfrasował i kiej przysiedli pod żytem, jął jękliwie tłumaczyć:
— A mogę to, Nastuś? Jakże, wygnała me i na ciebie pomstuje.
— Mój Boże, żeby choć jaką krowinę dali, a to jak te najgorsze dziadaki, przez1979 niczego, jaże1980 strach pomyśleć.
— Będzie i krowa, Nastuś, będzie, jużem se jedną upatrzył.
— Bo to ani chałupy, ani bydlątka, ani nic! — zapłakała przytulając się do niego, obcierał jej oczy, głaskał po głowinie, ale że i jemu robiło się żałośnie, co dziw sam nie beknął1981, to porwał się na nogi, chycił1982 za łopatę i krzyknął jakby srodze zgniewany.
— Bój się Boga, kobieto, tylachna1983 roboty, a ty jeno1984 wyrzekasz?
Podniesła1985 się, pełna ciężkich turbacji1986 a trosk niemałych.
— Bo jeśli z głodu nie pomrzem, to nas wilki zjedzą na tym wywieisku.
Rozgniewał się na dobre i bierąc1987 się do roboty rzekł twardo:
— Masz buczeć i pleść bele1988 co, to lepiej ostań se1989 w chałupie.
Chciała się przygarnąć do niego i udobruchać, ale ją odepchnął.
— Hale, pora tera na jamory1990, juści1991! — dał się jednak ugłaskać, choć się ta jeszcze sierdził1992 na babie gadanie, że odeszła spokojna i nawet wesoła.
— Loboga! Dyć i kobieta człowiek, a po człowieczemu nie wyrozumie. Płacze jeno a lamenty, samo z nieba nie spadnie, jak się kulasami nie wyrobi. Kieby te dzieci, to śmiech, to płacz, to złoście i wyrzekania! Loboga!
Mamrotał przypinając się do roboty, że wnet zapomniał o całym świecie.
I już tak pracował dzień w dzień, o pierwszym świcie się zrywał i wracał późnym wieczorem, że często gęby nie ozwarł1993 do nikogo przez cały dzień, jadło przynosiła mu Tereska albo kto drugi, gdyż Nastusia odrabiała przy księżych ziemniakach.
Zrazu zaglądał do niego ten i ów, ale że nierad był pogwarom, to jeno z dala poglądali dziwując się jego niestrudzonej pracy.
— Kwarda1994 jucha! Kto by się to był spodział — mruknął Kłąb.
— A bo to nie Dominikowe nasienie! — wykrzyknął ze śmiechem ktosik drugi, ale Grzela, któren go od samego początku pilnie obserwował, rzekł:
— Prawda, że
Uwagi (0)