Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖
Klasyka powieści dla młodzieży, opowieść o dorastaniu czwórki sióstr March, napisana na podstawie przeżyć autorki i jej sióstr. Zabawy i radości, upokorzenia i smutki bohaterek, z których najmłodsza liczy 12, zaś najstarsza 16 lat, zostały przedstawione pod znaczącym tytułem. Każda z sióstr przechodzi przemianę, przeżywa przełomowe doświadczenie, zamykające na zawsze czasy niewinnego dzieciństwa i wprowadzające w świat dorosłości. Chociaż określenie „nastolatki” powstało i upowszechniło się dopiero sto lat później, autorce z wielką trafnością udało się zobrazować okres, w którym dziewczynki przestają być dziećmi i stają się młodymi kobietami.
Powieść, opublikowana w 1868, natychmiast odniosła sukces wydawniczy i uznanie krytyki. Czytelnicy domagali się dalszego ciągu, więc Alcott szybko napisała następną część, sprzedawaną przez pewien czas w Wielkiej Brytanii jako Dobre żony, później wydawaną jako drugi tom tego samego tytułu. W kolejnych latach ukazały się następne dwie części cyklu o siostrach March. Książka doczekała się adaptacji scenicznych i radiowych, na jej podstawie powstało siedem filmów, kilka seriali telewizyjnych i seriali anime.
- Autor: Louisa May Alcott
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Louisa May Alcott
— Czy na pewno nie grozi jej niebezpieczeństwo? — szepnęła Ludka, patrząc ze skruchą na złocistą główkę, która mogła zniknąć dla niej na zawsze pod zwodniczym lodem.
— Z całą pewnością, moja droga. Nie zraniła się i pewnie się nawet nie zaziębi, boście ją troskliwie okryli i prędko przynieśli do domu! — odparła matka wesoło.
— Artur zrobił to wszystko, nie ja, bo ją zostawiłam własnym siłom. Mamo, gdyby umarła, to byłaby moja wina. — Padła koło łóżeczka, gwałtownie płacząc, i ze skruchą opisywała całe zdarzenie. Gorzko oskarżała swoje twarde serce i z łkaniem wyrażała wdzięczność, że oszczędzono jej tak ciężkiej i zasłużonej kary.
— Mój szkaradny temperament jest temu winien! Staram się go hamować i czasem zdaje mi się, że go już poskromiłam, lecz właśnie w takiej chwili następuje jeszcze gorszy wybuch. Ach, mamo! Co ja mam robić? Co robić? — wołała biedna z rozpaczą.
— Czuwaj nad sobą i módl się, moja droga. Nie ustawaj w wysiłkach i nie sądź, że nie zdołasz pokonać wad — rzekła pani March, obejmując zaczerwienioną twarzyczkę, i ucałowała tak tkliwie zroszony policzek, że Ludka jeszcze serdeczniej się rozpłakała.
— Ty nie wiesz, mamo, nie możesz się nawet domyślać, jak mi z tym źle. Gdy wpadnę w szał, zdaje mi się, że mogłabym się wszystkiego dopuścić. Robię się tak dzika, że z radością zadawałabym największe przykrości. Boję się, że jakimś strasznym czynem zatruję sobie życie i wszyscy będą mnie nienawidzić. Ach, matko, pomóż mi!
— Pomogę, dziecko moje, pomogę. Nie płacz tak gorzko, ale zapamiętaj dzisiejszy dzień i z całej duszy postanów, że się już nie powtórzy. Ludko droga, wszyscy miewamy pokusy, i daleko większe niż twoje. Czasem całe życie schodzi na ich pokonywaniu. Myślisz, że twój temperament jest najgorszy w świecie, a tymczasem mój był taki sam.
— Twój, matko? Jak to? Przecież ty się nigdy nie gniewasz! — Ludka ze zdziwienia przez chwilę zapomniała o dręczącym ją sumieniu.
— Przez czterdzieści lat starałam się go wyleczyć, ale zdołałam tylko nieco poskromić. Nie ma dnia, żeby mnie nie ogarniał gniew, lecz nauczyłam się nie okazywać go i mam nadzieję, że kiedyś zupełnie go wykorzenię, chociażby mnie to miało kosztować drugie czterdzieści lat.
Cierpliwy i pokorny wyraz twarzy, którą tak bardzo kochała, był lepszą lekcją dla Ludki niż najrozumniejsze kazanie, najostrzejsze wymówki. Od razu ją pocieszyło współczucie, zaufanie i świadomość, że matka ma takie same wady i stara się je poprawić. Stała się cierpliwsza w stosunku do swoich ułomności i wzmocniła w sobie chęć wyleczenia się z nich, chociaż piętnastoletniej dziewczynie czterdziestoletni okres czuwania nad sobą i modlenia się wydawał się bardzo długi.
-– Mamo, czy ty z gniewu zaciskasz czasem tak mocno usta i wychodzisz z pokoju, gdy ciotka March gdera albo cię ludzie drażnią? — zapytała Ludka, czując, że ta rozmowa jeszcze bardziej zbliża ją i przywiązuje do matki.
— Tak, nauczyłam się hamować porywcze słowa, a gdy czuję, że mogą się wymknąć mimo woli, odchodzę na chwilę i strofuję się, żem taka słaba i zła — rzekła pani March z westchnieniem i uśmiechając się, porządkowała roztargane włosy Ludki.
— Jakim sposobem nauczyłaś się milczeć, mamo? Na tym najbardziej mi zależy, bo zanim się spostrzegę, już mi się wyrwie ostre słowo, a im więcej mówię, tym gorsza się robię, tak dalece, że sprawia mi to przyjemność, gdy obrażam ludzi, wygaduję straszne rzeczy. Powiedz mi, jak sobie radzisz, mamo droga?
— Moja droga matka dopomagała mi w tym zazwyczaj.
— Tak samo, jak ty nam — przerwała Ludka, całując ją z wdzięcznością.
— Ale ją straciłam, będąc niewiele starsza od ciebie, i przez kilka lat musiałam walczyć sama, bo duma nie pozwalała spowiadać się komuś innemu z moich słabości. Ciężkie czasy przeszłam, moja Ludko, i wylałam dużo gorzkich łez nad swoją niemocą, nie widząc postępu mimo usiłowań. Potem zjawił się twój ojciec i byłam taka szczęśliwa, że łatwo mi było być dobrą. Ale gdy miałam cztery córeczki wkoło siebie, dawne pokusy wróciły, bo nie jestem cierpliwa z natury i bardzo się dręczyłam, gdy czegoś moim dzieciom brakło.
— Biedna matko! Któż ci wówczas pomagał?
— Twój ojciec, Ludko. On nigdy nie traci cierpliwości, nigdy nie wątpi, nie narzeka, lecz zawsze ufa, pracuje i czeka z taką pogodą duszy, że wstyd mnie ogarnia, gdy się inaczej zachowuję. On mi dopomagał, pocieszał mnie i nauczał, że dla przykładu muszę się starać o cnoty, których pragnę dla moich dziewczynek. Łatwiej mi przychodziło czynić to dla was niż dla siebie. Przestraszony lub zadziwiony wzrok którejś z was, gdy się szorstko odezwałam, powstrzymywał mnie bardziej niż wszelkie słowa, a miłość, poszanowanie i ufność moich dzieci były najsłodszą nagrodą za to, że usiłowałam stać się kobietą godną naśladowania.
— Ach, mamo, chciałabym być choć w połowie tak dobra jak ty! — wykrzyknęła Ludka bardzo wzruszona.
— Mam nadzieję, że będziesz daleko lepsza, moja droga, ale musisz „czuwać nad swym wewnętrznym nieprzyjacielem” — jak zwykł mówić ojciec, bo ci zasępi albo zatruje życie. Otrzymałaś przestrogę, zapamiętaj ją więc i staraj się z duszy i z serca opanować żywy temperament, zanim ci spowoduje większe troski i wyrzuty sumienia niż dziś doznałaś.
— Postanawiam spróbować, mamo, szczerze postanawiam, ale musisz mi pomagać, przypominać i powstrzymywać od uniesień. Widziałam nieraz, że ojciec z palcem na ustach wpatrywał się w ciebie z bardzo życzliwą, ale surową twarzą i zawsze zaciskałaś wówczas usta albo wychodziłaś z pokoju. Czy to było napominanie z jego strony? — spytała Ludka łagodnie.
— Tak, prosiłam, żeby mi pomagał w ten sposób. Nigdy o tym nie zapominał i bronił mnie przed szorstkimi słowami tym znakiem i życzliwym spojrzeniem.
Ludka spostrzegła, że matce oczy zachodzą łzami i usta drżą, gdy mówi. Bojąc się, że powiedziała zbyt wiele, szepnęła z niepokojem:
— Czy to źle, że cię obserwowałam i że wspomniałam o tym? Nie chciałam być niedelikatna, ale tak miło jest mówić ci wszystko, co myślę, i czuć się tutaj bezpieczną i szczęśliwą.
— Możesz mi wszystko mówić, moja Ludko, bo to jest dla mnie największym szczęściem i chlubą, gdy czuję, że moje dziewczęta ufają mi i wiedzą, jak je kocham.
— Myślałam, że cię zmartwiłam.
— Nie, moja droga, ale rozmowa o ojcu przypomniała mi, jak bardzo tęsknię, jak wiele mu zawdzięczam i jak wiernie powinnam czuwać i pracować, żeby zastał swe córeczki bezpieczne i dobre.
— Jednak namawiałaś go do wyjazdu i nie płakałaś przy rozstaniu, a teraz nie narzekasz i nie okazujesz, że ci brak jakiejś pomocy — rzekła Ludka z podziwem.
— Oddałam, co mam najlepszego, ukochanemu krajowi i wstrzymywałam łzy, póki ojciec nie odjechał. Dlaczego mam narzekać, kiedy oboje spełniliśmy prosty obowiązek i z pewnością tym szczęśliwsi będziemy, gdy się skończy? Co się tyczy pomocy, to mam ją od jeszcze lepszego przyjaciela niż twój ojciec. On mnie pociesza i wspiera. Moje dziecię, dla ciebie troski i pokusy dopiero się zaczynają i może ich być dużo, ale je pokonasz i przeżyjesz wszystkie, jeżeli się nauczysz oceniać potęgę i miłosierdzie Niebieskiego Ojca. Im bardziej będziesz Go kochać i ufać Mu, tym się staniesz mniej zależna od ludzkiej władzy i mądrości. Jego miłość i opieka nigdy się nie nuży i nie zmienia, nie może ci być odebrana, lecz może się stać źródłem życiodajnego spokoju, szczęścia i siły. Wierz w to całym sercem, polecaj Bogu drobne troski, nadzieje, grzechy i smutki tak śmiało i ufnie, jak mnie je opowiadasz.
Ludka w milczeniu mocniej uścisnęła matkę i wśród panującej ciszy wyrwała jej się z serca modlitwa bez słów, najszczersza, na jaką się kiedykolwiek zdobyła. W tej smutnej, a jednak błogiej godzinie poznała bowiem nie tylko gorycz wyrzutów sumienia i rozpaczy, lecz także słodycz zaparcia się siebie i panowania nad sobą. Poprowadzona za rękę przez matkę, zbliżyła się bardziej do przyjaciela, który przyjmuje każde dziecię z miłością silniejszą niż ojcowska i tkliwszą niż macierzyńska.
Amelka poruszała się i wzdychała przez sen, a Ludka, jak gdyby chcąc zaraz naprawić swój błąd, patrzyła na nią z takim wyrazem twarzy, jakiego nigdy nie miała.
— Pozwoliłam słońcu zajść nad moim gniewem, nie chciałam jej wybaczyć, a dziś, gdyby nie Artur, byłoby za późno! Jak mogłam być tak zła! — rzekła półgłosem, pochylona nad siostrą, ostrożnie głaszcząc wilgotne włosy rozrzucone na poduszce.
Zdawało się, że Amelka usłyszała te słowa, otworzyła bowiem oczy i wyciągnęła ramiona z uśmiechem przenikającym na wskroś serce Ludki. Nie powiedziały ani słowa, lecz uściskały się mocno pomimo kołder i wszystko zostało wybaczone i zapomniane w jednym serdecznym pocałunku.
— Nie mogło się stać nic lepszego niż to, że dzieci dostały odry właśnie teraz — rzekła Małgosia w pewien kwietniowy dzień, pakując z siostrami podróżny kufer w swym pokoju.
— A jak to ładnie ze strony Anusi Moffat, że nie zapomniała obietnicy.
— Dwa tygodnie zabaw to będzie wspaniała sprawa! — odezwała się Ludka, podobna do wiatraka, gdy układała suknie długimi rękami.
— I pogoda ładna. Tak mi się to podoba! — dodała Eliza, składając porządnie wstążeczki na szyję i do włosów w swym najładniejszym pudełku, które pożyczała na tę ważną okazję.
— Ja też bym chętnie pojechała, żeby się bawić i ubierać w te piękne rzeczy — rzekła Amelka z pełnymi ustami szpilek, gdyż artystycznie napychała poduszeczkę siostry.
— Wolałabym, żebyście wszystkie jechały, ale skoro nie możecie, zapamiętam swoje przygody, żeby je opowiedzieć, gdy wrócę. Przynajmniej tym się wam odpłacę za tę dobroć, że pożyczacie mi swoje rzeczy i pomagacie w pakowaniu się — rzekła Małgosia, patrząc na skromną wyprawę, której nie brakowało niczego, o ile jej się zdawało.
— Co ci mama dała ze skrzyni? — spytała Amelka, która nie była obecna przy otwarciu cedrowego kufra, gdzie pani March przechowywała dla córek szczątki dawnej świetności: jedwabne pończochy, pięknie rzeźbiony wachlarz i niebieską szarfę. — Miałam ochotę na jedwabną liliową suknię, ale nie ma czasu jej przerobić, więc muszę przestać na mojej starej tarlatanowej54.
— Będzie ładnie wyglądała na mojej nowej muślinowej spódnicy i szarfa ją ozdobi. Żałuję, że połamałam koralową bransoletę, bo mogłabyś ją wziąć! — powiedziała Ludka, która lubiła obdarowywać i pożyczać, ale jej rzeczy były zawsze w tak złym stanie, że nikt z nich nie mógł korzystać.
— W tej skrzyni jest ładna staroświecka perła, ale mama mówi, że naturalne kwiaty lepiej zdobią młodą panienkę, a Artur obiecał mi ich dosyłać, ile tylko zechcę — odparła Małgosia. — Więc cóż wezmę ze sobą? Na spacery nową czarną suknię, ufryzuj mi pióro do kapelusza, Elizo, na niedzielę i mniejsze przyjęcia popelinową, za ciężka na wiosnę, prawda? Jedwabna fiołkowa byłaby taka ładna, ach, Boże!
— Mniejsza o to. Masz tarlatanową na wielkie zabawy, a w bieli zawsze wyglądasz jak anioł — powiedziała Amelka, przyglądając się skarbczykowi ozdób, w których kochała się jej dusza.
— Stanik przy niej niewycięty i ogon za krótki, ale ujdzie. Niebieska suknia domowa tak dobrze wygląda po odwróceniu i przystrojeniu, że mi się zdaje, iż kupiłam nową. Jedwabne okrycie trochę niemodne, a kapelusz nie taki jak Salusi. Nie chciałam nic powiedzieć, ale się bardzo zawiodłam na parasolce. Prosiłam mamę o czarną z białą rączką, a przez zapomnienie kupiła zieloną z brzydką, żółtawą laską. Jest trwała i porządna, więc nie powinnam narzekać, ale wiem, że będę się jej wstydzić przy jedwabnej parasolce Anusi, ze złoconym czubkiem — rzekła, wzdychając, i spojrzała bardzo niechętnym wzrokiem na swą parasolkę.
— Zamień ją — doradziła Ludka.
— Nie będę tak niemądra, żeby obrazić mamę, kiedy sobie zadała tyle trudu, by mi to wszystko kupić. To nierozsądne z mojej strony i nie chcę się tym kierować. Największą moją pociechą są jedwabne pończochy i para długich rękawiczek. Kochana jesteś, Ludko, że pożyczasz mi swoich. Zdaje mi się, że jestem tak bogata, a nawet elegancka, mając dwie pary nowych i jedną upraną na częstszy użytek.
Mówiąc to, rzuciła weselsze spojrzenie na pudełko z rękawiczkami.
— Anusia Moffat ma niebieskie i różowe kokardy przy nocnych czepeczkach, czy nie przypięłabyś mi także jakichś, Ludko? — zapytała, gdy Eliza wniosła stos śnieżnych muślinów, prosto z rąk Anny.
— Nie, wykwintne czepki nie uchodzą przy skromnych i nieozdobionych sukniach. Ubogie osoby nie powinny się stroić — rzekła Ludka stanowczo.
— Ciekawa jestem, czy będę kiedyś tak szczęśliwa, żeby mieć prawdziwe koronki przy sukniach i kokardy przy czepeczkach? — odezwała się Małgosia niecierpliwie.
— Powiedziałaś parę dni temu, że będziesz zupełnie szczęśliwa, jeżeli tylko pojedziesz do Anusi Moffat — zauważyła Eliza po swojemu spokojnie.
— Prawda, powiedziałam, jestem szczęśliwa i nie będę utyskiwała. Ale zdaje mi się, że im więcej ktoś ma, tym więcej pragnie, prawda? Już wszystko upakowałam prócz balowej sukni, bo tę mamie zostawiam — rzekła Małgosia weselej, spoglądając na napełniony do połowy kufer i na tarlatanową białą suknię, odświeżoną już i naprawioną, którą pretensjonalnie nazywała swoim „strojem balowym”.
Nazajutrz piękny był dzień i Małgosia wyjechała wesoło na dwa tygodnie nowych wrażeń i rozrywek. Pani March niechętnie przystała na te odwiedziny, obawiając się, że wróci jeszcze mniej zadowolona ze swego stanu, ale tak nalegająco prosiła, przy tym Salusia obiecała czuwać nad nią, a nadzieja przyjemności tak była rozkoszna po całej zimie ciężkiej pracy, że wreszcie matka uległa, a córka pojechała skosztować
Uwagi (0)