Emancypantki - Bolesław Prus (internetowa wypozyczalnia ksiazek .txt) 📖
Właścicielka sławnej warszawskiej pensji, pani Latter, jest kobietą niezależną. Miała dwóch mężów, jeden z nich zmarł, drugi również uchodzi za zmarłego, choć losy jego owiane są tajemnicą. Samodzielnie wychowała dwoje dzieci i silną ręką kieruje instytucją wychowawczą dla panien. Jedną z jej pomocnic jest pracująca jako „dama klasowa” dziewiętnastoletnia Madzia Brzeska, którą cechuje dobroć serca, naiwność oraz… zdumiewająco niska samoocena. Zmagania tych bohaterek z życiem, z otaczającą rzeczywistością stanowią temat powieści Emancypantki Bolesława Prusa.
Oprócz tych dwóch głównych postaci, przez karty powieści przewija się cały korowód kobiet rozmaicie ustosunkowujących się do nowoczesnej wówczas idei emancypacji, jednolicie natomiast cechujących się hiperemocjonalnością lub wręcz skłonnością do histerii, jak np. emancypantka w stylu brytyjskim, panna Howard. Z powieści, której akcja osadzona została w latach 70. XIX w., drukowanej w latach 90. (w odcinkach w „Kurierze Codziennym” w 1890 r., wyd. całości w 1894 r.), nie dowiemy się o tym, czym istotnie był wówczas ruch na rzecz wyzwolenia kobiet w Polsce — w tym celu lepiej sięgnąć po teksty Żmichowskiej (np. opracowane przez Boy'a listy). Dowiemy się natomiast wiele o potocznych opiniach, funkcjonowaniu plotki oraz obowiązujących obyczajach. Ukazana przez Prusa rzeczywistość społeczna, w której funkcjonowały kobiety, niezależnie od zamierzeń autora robi wstrząsające wrażenie.
Powieść o emancypacji kobiet w sposób zadziwiający przeistoczyła się pod piórem pozytywistycznego pisarza w powieść o pieniądzach: o kredycie, kapitale, zyskach i kosztach, materialnych podstawach bytu, o ekonomii zakreślającej horyzont aspiracji.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Emancypantki - Bolesław Prus (internetowa wypozyczalnia ksiazek .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Obejrzał go, pocałował w czoło i prawił:
— Wiesz ty, że twój dziad, Stefan, komenderował naszą brygadą?... Aaa... co to był za żołnierz!... W ogień i wodę poleciałby za sztandarem i — za spódnicą... Jeżeli i ty wdałeś się w niego, no to niech was nie znam!...
Profesor przedstawił pana Stefana doktorowi Brzeskiemu, który siedział na krześle zgięty i nieruchomy.
— Toś pan chyba wczoraj wrócił z zagranicy? — zapytał doktór. — Straciłem tam syna...
— O, tylko już daj pokój z synem!... — zawołał major. — Gdybyś się o niego nie starał, nie byłbyś stracił.
— Łatwo ci żartować, bo nie masz dzieci... — westchnął doktór.
— Jak to?... Co to?... — wybuchnął major. — Owszem, tym więcej cierpię, że nie tylko nie wiem, który mi umarł, ale nawet nie wiem, jak mu było na imię. Syn... syn... syn!... I my umrzemy, choć także jesteśmy synami. Nie spadliśmy jak żaby z deszczem...
— Miał dwadzieścia siedem lat — mówił jednostajnym głosem doktór — pracował na siebie, ba!... na nas, i umarł... Nic nie wiemy, co się z nim dzieje, czekamy listu z Moskwy, a tu przychodzi telegram z Wiednia... Taka dziwna śmierć...
— Szczególniej dla ciebie dziwna! — wtrącił major. — Małoś to ludzi wyprawił na tamten świat?
Solski spojrzał na majora z wymówką; starzec spostrzegł to i odparł:
— Gorszysz się?... Mój kochany, gdybym ja mu nie lał pomyj na łeb, to jutro leliby mu zimną wodę. Po co on ma siedzieć jak sowa w dziupli i dumać?... Niech klnie, niech płacze, niech się modli, to i ja będę mu pomagał!... Ale za te dumania będę drwił i sobaczył, aż mu krew popłynie oczyma.
Rzeczywiście doktór podniósł głowę i spojrzał na swoich gości mniej apatycznym wzrokiem.
— A jeszcze w dodatku — rzekł — córka wstępuje do szarytek. Straszna rzecz, jak nieszczęście nigdy samo nie chodzi.
— W tej właśnie sprawie przyszliśmy... — wtrącił Dębicki.
Solski podniósł się z krzesła.
— Panie doktorze — zaczął — sądzę, że nazwisko moje nie jest panu obcym...
— A tak... Byliście oboje z siostrą przyjaciółmi Madzi. Wiem, wiem...
Uścisnął Solskiego, który pocałowawszy go w ramię rzekł wzruszony:
— Panie, mam zaszczyt prosić o rękę pańskiej córki Magdaleny...
— Albo ona już moja!... — odparł doktór.
— Tere fere!... — zawołał major. I całując drugi raz w głowę Solskiego, mówił:
— Owszem, oddajemy ci Madzię, tylko odbierz ją zakonnicom... Powiadam ci, Solski — prawił starzec wytrząsając mu ręką pod nosem — jeżeli ona zrobi na tobie dobry interes, boś słyszę magnat, to ty na niej zrobisz tysiąc razy lepszy. Niech mnie diabli porwą, jak tu stoję, że milszej i szlachetniejszej dziewczyny nie znajdziesz na całym świecie...
Aż ochrypł stary, tak wrzeszczał.
— Właśnie — zaczął Dębicki — chcieliśmy się naradzić nad sposobami wydobycia panny Magdaleny...
— Dajcież spokój — odezwał się doktór — przecież jej tam nie więżą...
— Co tu radzić?... — przerwał major. — Ty, mój Solski, nie radź się ojca ani tego drugiego niedołęgi — profesora. Tylko jeżeli płynie w tobie krew dziada, wyjdź na podwórze, gdzie dają jeść kaczkom, i przypatrz się kaczorowi.
Co robi zakochany kaczor?... Myślisz, że wzdycha albo naradza się z kim?... Gdzie tam... On naprzód zjada swoją porcję i porcję panny, a potem — bez żadnych madrygałów — bierze ukochaną za czub i prowadzi do urzędnika stanu cywilnego. Taki był nasz dawny system, dobry system. Ale spróbuj z babą ceregieli — a nie wybrniesz z tarapatów!
Uchwalono, że jeszcze dziś pójdą do Madzi: ojciec, major i Dębicki, i oświadczą Solskiego.
— Głupie te oświadczyny! — mruczał major. — Ja, dopóki nie mówiłem nic, miałem szczęście w miłości, ale niech tylko odezwałem się z komplimentem czy oświadczeniem, zaraz pokazywali mi drzwi... Czy to baby umieją gadać?... czy rozumieją ludzki język!...
Około godziny drugiej Solski pożegnał hotelowe towarzystwo, a doktór, Dębicki i major także opuścili numer i wolnym krokiem, przystając i oglądając się, ciągnęli w stronę Tamki. Major opowiadał, jak za jego czasów wyglądała Warszawa: który dom zwalono, a który przebudowano; gdzie były odwachy, a gdzie kawiarnie. Niejednokrotnie też zatrzymywali się przed sklepowymi wystawami, które gniewały majora.
— Ci kupcy — mówił — którym przez okna można cały sklep obejrzeć, wyglądają jak chorzy z wiecznie otwartym gardłem. Co ja bym miał przed lada błaznem wywracać kieszeń i prezentować mój majątek, jak gdyby mnie posądzali, żem go ukradł?
Tak idąc i rozmawiając, niespełna w godzinę znaleźli się w instytucie Św. Kazimierza i poprosili matkę Apolonię do parlatorium.
Tu wystąpił major i oświadczył sędziwej zakonnicy, że Madzia już nie będzie szarytką, ponieważ prosił o jej rękę pan Stefan Solski, wnuk jenerała pieszej brygady.
— Zapewne, gdyby Madzia wyszła za mąż, byłoby to najlepiej, ale... niech panowie pogadają z nią samą — odpowiedziała matka Apolonia.
Posłano po Madzię. Ukazała się po upływie kilku minut, mizerna, w czarnej sukni i białym czepeczku na głowie.
Dębicki spojrzawszy na nią postanowił nie odzywać się; ale major nie stracił energii.
— Wyglądasz, moja kochana — rzekł — jak strach na wróble... Ale nie o to chodzi. Pan Solski (słuchaj z uwagą!), wnuk mego jenerała, prosi o twoją rękę. A my wszyscy zgadzamy się.
Madzia zarumieniła się, potem zbladła. Chwilę milczała przyciskając ręką serce, następnie odparła cicho:
— Ja nie wyjdę za mąż...
— Ależ zastanów się — przerwał major — przecież to Solski prosi o twoją rękę. Wnuk mego jene...
— Ja nie mogę wyjść za mąż.
— Trzysta tysięcy!... — krzyknął major, ostro patrząc na matkę Apolonię. — Dlaczego nie możesz wyjść za mąż?
Madzia milczała.
— Widzę — rzekł starzec siniejąc — że tej dziewczynie spętano nie tylko wolność, ale nawet język... Niechże pani będzie łaskawa, zrobi cud, ażeby nam wyjaśniła przyczynę swego postanowienia — zwrócił się do szarytki.
— Moje dziecko — rzekła matka Apolonia — powiedz panom, dlaczego nie chcesz wyjść za mąż.
Madzia spojrzała na matkę Apolonię błagalnym wzrokiem, ale staruszka miała spuszczone oczy.
— Trzeba koniecznie?... — spytała Madzia.
— Tak.
— Nie mogę wyjść za mąż... — zaczęła Madzia głosem drżącym i bezdźwięcznym — nie mogę wyjść za mąż, bo...
— Bo co? — spytał major.
— Bo należałam do innego — dokończyła Madzia.
Dębicki obejrzał się za kapeluszem, doktór podniósł smutne oczy na córkę, matka Apolonia patrzyła w ziemię... Tylko major nie stracił otuchy.
— Cóż to znaczy: należałam do innego? Powiedz, już nie ma co taić...
— Jeden pan... — zaszlochała Madzia — jeden pan całował mnie...
Zakryła twarz rękoma i odwróciła się od swoich sędziów.
— Ile razy tak było?... — spytała matka Apolonia.
— Raz, ale... bardzo długo...
— Jak długo?
— Może z pięć... może z dziesięć minut...
— Nie może być... — mruknął Dębicki. — Zbyt długo zatamowany oddech...
— Et!... głupiutka jesteś, kochanko — westchnął major. — Ażeby zaś pan Solski miał jeszcze jeden powód do zazdrości, to...
Objął Madzię i pocałował w oba policzki zalane łzami.
— Biegnij teraz na rynek — mówił — i każ otrąbić, żem cię całował... Moje dziecko, gdyby na niebie zapisywano: ile razy całujemy ładne dziewczęta, nigdy nie zobaczylibyśmy słońca... Takie zebrałyby się chmury z napisów.
— Możesz odejść, Madziu — odezwała się matka Apolonia.
Madzia zniknęła za drzwiami.
— No, dobrze — znowu zabrał głos major. — Wyprawiłaś pani dziewczynę, a tymczasem my nic nie wiemy...
— Szanuję wiek pański — odparła zakonnica — ale...
— Naprzód nie szanuj pani mego wieku, bo nie wiadomo, kto z nas starszy... Po wtóre...
— A po wtóre — przerwała stanowczo matka Apolonia — tylko jedno z nas może pozostać w tym pokoju: pan albo ja...
Major osłupiał. Wnet jednak zebrawszy myśli, rzekł do Dębickiego:
— Nie mówiłem, że bylem odezwał się przy babach — zaraz wypychają mnie za drzwi?...
Prędko wybiegł na dziedziniec i zaczął nabijać tytoniem ogromną fajkę, którą dotychczas ukrywał pod paltotem.
— Bardzo panią przepraszam — odezwał się zakłopotany doktór — za mego przyjaciela. Ale starzec... jak dziecko...
— Proszę pana — rzekła z uśmiechem zakonnica — widujemy gorzej chorych...
— Z czymże wracamy? — wtrącił Dębicki, kolejno spoglądając na doktora i na szarytkę.
Matka Apolonia wzruszyła ramionami.
— Słyszeli panowie — odparła. — Myślę jednak że przede wszystkim biedne to dziecko musi się uspokoić.
— I ja tak sądzę.
— Nadto zaś — dodała zakonnica — moim zdaniem... należałoby powtórzyć panu Solskiemu dzisiejszą rozmowę...
— Zapewne... tak... — odpowiedział profesor.
Pożegnali obaj staruszkę i wyszli do majora, który zaglądał do nich przez okno.
O piątej nad wieczorem Solski był w parlatorium i niecierpliwie oczekiwał na matkę Apolonię.
Gdy ukazała się, powiedział, kim jest, i prosił, ażeby mu pozwolono zobaczyć pannę Brzeską.
— Przepraszam pana — odparła staruszka — ale Madzia jest tak rozstrojona, że nawet nie chciałabym zawiadamiać jej o pańskich odwiedzinach.
— Więc kiedyż?... — spytał usiłując zapanować nad sobą.
— Powiem jej o tym za kilka dni.
— Więc dopiero za kilka dni mogę się zobaczyć?
Zakonnica lekko zmarszczyła brwi; nie podobał jej się ten nacisk.
— Zobaczyć się z nią?... — powtórzyła. — To chyba nieprędko nastąpi...
— Zdaje mi się, że pani zna moje zamiary względem panny Brzeskiej?...
— Znam, panie, i szczerze pragnęłabym, ażeby się spełniły. Dlatego... niech pan przyjmie ode mnie radę...
— Słucham...
— Przede wszystkim pozwólcie jej wrócić do równowagi moralnej, której biedne dziecko zostało pozbawione. Niech uspokoi się i odzyska zdrowie...
— Kiedyż pani przypuszcza?... — zapytał z prośbą w głosie.
— Uspokoić się może za kilka miesięcy, jeżeli... nie zajdzie nic nowego...
— Pani — rzekł wyciągając rękę. — Czy sądzi pani, że mogę mieć nadzieję?... Że serce panny Magdaleny zwróci się kiedy do mnie?
Staruszka spojrzała na niego surowo.
— Tylko Bóg wie o tym — odparła.
Wolne Lektury to projekt fundacji Nowoczesna Polska – organizacji pożytku publicznego działającej na rzecz wolności korzystania z dóbr kultury.
Co roku do domeny publicznej przechodzi twórczość kolejnych autorów. Dzięki Twojemu wsparciu będziemy je mogli udostępnić wszystkim bezpłatnie.
Jak możesz pomóc?
Przekaż 1% podatku na rozwój Wolnych Lektur:
Fundacja Nowoczesna Polska
KRS 0000070056
Dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur i pomóż nam rozwijać bibliotekę.
Przekaż darowiznę na konto: szczegóły na stronie Fundacji.
Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur.
Ten utwór jest w domenie publicznej.
Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3.
Fundacja Nowoczesna Polska zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2)
Uwagi (0)