Budnik - Józef Ignacy Kraszewski (czytelnia internetowa darmowa .txt) 📖
Budnik to robotnik leśny, który przybył na tereny wschodniej Rzeczpospolitej z Mazowsza, gdzie zajął się karczowaniem lasów, produkcją smoły i drobnych materiałów budowlanych. Budnicy zamieszkiwali lasy, w których stawiali małe budowle mieszkalne, tzw. budy, od których pochodzi ich nazwa.
Budnikiem był Bartosz, bohater powieści Kraszewskiego, który mieszkał w małej chacie ze swoimi dziećmi — synem Maciejem i córką Julusią. O dom dba jego bratowa, wdowa, pani Pawłowa. Wiedzie on skromne, ale szczęśliwe życie. W jego córce zakochany jest panicz Jan, dziedzic pobliskiego folwarku. Chce to wykorzystać pani Pawłowa, która pragnie wysłać dziewczynę na służbę do dworu, by zapewnić rodzinie lepsze życie. Bartosz jest przeciwny temu pomysłowi, ale sytuacja się zmienia, gdy wraz z Maciejem zostają aresztowani. Wówczas Pawłowa realizuje swój plan i Julusia udaje się do dworu.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Budnik - Józef Ignacy Kraszewski (czytelnia internetowa darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Otóż widzicie, że ja się niedarmo boję; bo trzeba wam wiedzieć, że on córkę strasznie kocha, a nie bez myśli on ze strzelbą od was uciekł.
Marcin się zadumał.
— Jakto — spytał — a za to przebicie ręki dworakowi nie było sprawy?
— Coto chcecie! to insze czasy były! A szlachcic i czuł że niedarmo dostał i Panu Bogu dziękował, że się na tem skończyło. Bo taki nie umarł z tego, tylko zkaleczał. Chodzi biedaczysko do dziś dnia za jałmużną; a pewno go znacie: Jeremiasz.
— Jakże nie!
Przerwał rozmowę śmiech dziki, z którym przebudziła się Julusia z odrętwienia, w jakiem leżała i powoli powstawać poczęła. Maciej pośpieszył do niej. Pawłowa i Marcin przystąpili także, a podniósłszy ją osłabłą z ziemi, położyli w alkierzu na łóżku.
Budnicy podjadłszy i zapiwszy wodą, pokładli się spać na ziemi, Maciej poszedł na znajome wyżki, prowadząc z sobą nieodstępnego Burka swojego; Pawłowa tylko częstując Marcina, którego prosiła aby z nią został, trzęsła się ze strachu i krokiem od pieca ruszyć się nie śmiała.
Koguty piały już po północku, a wszyscy w chacie spali lub drzemali, łuczywo ciemno się dopalając trzaskało na kominie, gdy szybki chód dał się słyszeć koło drzwi i sieni najprzód, potem izba otwarła się z kolei.
Pawłowa, która się była z płaczu zdrzemnęła, chwyciła się równemi nogami, postrzegła wchodzącego Bartosza i padła jak nieżywa na ziemię, wołając na głos:
— Nie zabijaj! nie zabijaj!
Budnicy rozespani popodnosili głowy z posłania, nie wiedząc co się to stało.
Starzec wszedł, popatrzał i popychając nogą Pawłowę leżącą na ziemi z niejakiem obłąkaniem, zawołał ponuro:
— Precz gadzino! precz ztąd! niech cię oczy moje nie widzą! niech tu noga twoja nie postanie! Precz! uciekaj! lub...
Osłabły ze strachu Marcin, wypchnął natychmiast Pawłowę za drzwi, obawiając się jak mówił później, aby Bartosz nieszczęścia jakiego nie zrobił.
Obejrzał się wkoło budnik, potoczył oczyma krwią zaszłemi, westchnął i powolnie poszedł ku alkierzowi, wziąwszy w rękę łuczywo z pieca.
Gdy na progu ukazała się postać jego, uśpiona jeszcze Julusia wstrząsła się, krzyknęła przeraźliwie i tuląc się pod kołdrę, zawołała: — Ojciec! ojciec!
— Tak! tak! to ja dziecko moje! — ze łkaniem łagodnie odezwał się starzec — to ja! nie lękaj się biedna! Nie przyszedłem cię sądzić, ale pocieszać.
— A! zabijesz mnie! zabijesz!
— Julusiu! opamiętaj się, to ja!
Dziecię krzyczało coraz mocniej, stary płakał wielkiemi łzy, które mu grochem spadały na brodę. Rzucił ogień, załamał ręce i usiadł przy jej łóżku. Powolnie przyciągnął ku sobie jej głowę rozpaloną i ręce ostygłe. — Dziecię moje, Julusiu, nie obawiaj się. Wiem wszystko, tyś nic nie winna! ludzie Bogu odpowiedzą za ciebie, za mnie.
— O! jam niewinna! — powtórzyła dziewczyna.
— To ja! ojciec z tobą, nie zbójcy i nie łotry, jakiemi cię tu otoczyli bezemnie. A! nie ujdzie im to! Bóg świadek! O! nie przebaczę! Ale ty, tyś niewinna!
— Ojciec, ojciec! odezwała się cichszym i spokojniejszym głosem — wy mnie nie zabijecie, jakeście zabili matkę!
Starzec krzyknął boleśnie i ukląkł przy łożu.
— Boże! — zawołał — sroga kara twoja! Za brak miłosierdzia i przebaczenia, tyś mnie i dziecku nie przebaczył, tyś litości nie miał nad nami. Bądź wola Twoja! — Julusiu, chodź ze mną, pójdziemy ztąd daleko. Ja cię poprowadzę, a jeśli iść nie podołasz, poniosę, ale iść nam ztąd potrzeba! To miejsce hańby!
Na te słowa wyrzeczone prawie z czułością, z błaganiem i prośbą, dziewczyna powstała jakby ze snu, odgarnęła czarne swe włosy, i strumieniem dawno nieznanych łez, bo płakała suchemi dotąd oczyma, oblała powrót chwilowy do przytomności. Twarz swoję skryła w załamanych rękach.
— Chodź! chodź! dach to nie nasz! ziemia obca, cały dom skalany ich obrzydłemi podarkami! wszystko zmienione, cudze. Ustroili nas na świadectwo naszej hańby. Nie! ani chwili tu dłużej, chodźmy!
Julusia powstała nagle i jakby oprzytomniona powtórzyła: — chodźmy.
Wychodząc chciała wziąć na siebie nowe odzienie, ale stary precz je odrzucił i nogami podeptał, a zdzierając z siebie sukmanę, okrył nią drżące dziecko.
— To moje, rzekł i czyste! Nic nie ma na tem prócz łez. Nic ztąd nie weźmiem, prócz iskry z mojego ogniska — nic!
I wyszedł z nią na próg pierwszej izby, w której rozbudzony Maciej i budnicy stali przypatrując się, słuchając i nie spełna co się działo rozumiejąc.
Dziewczyna ledwie się na nogach utrzymać mogąc, chwiała, słaniała, a szła za ojcem. Ten wziął głownię z ogniska i wyszedł milczący za próg. Wszyscy za nim na podwórze.
Tu opuścił na chwilę rękę córki i zatykając żar w słomianą strzechę świeżo poszytej szopki co obok stała, rzekł do Julusi: — Czekaj, niech oczy napasę pożarem!
Wiatr wkrótce rozdął płomień na dachu i posunął go na suche dranice domostwa.
W milczeniu zgrozy, podziwienia, przestrachu, budnicy niezrozumiale coś między sobą szeptali, nie wiedząc co począć. Maciej tylko głośnawo mówił do siebie:
— Ale jakże się ślicznie pali! Ot! ot i chata! Taki się spali! Dalibóg się spali, a tam i kiełbasy są.
Na wzgórzu stojąc, oświecony ogniem pożaru, z długą brodą, w jednej szarej koszuli, ze strzelbą na ramieniu, starzec poglądał na płonące domostwo, ale suchem okiem. Julusia osłabiona zsunęła się na ziemię, a w jej wejrzeniu znać było błysk powracającej przytomności. Niekiedy wlepiała źrenice w ogień, to znów w ziemię wilgotną na której spoczęła.
Rozdęty wichrem pożar, rozległ się na dachu i zaglądał wewnątrz; w oborze ryczało bydło i rwały się becząc kozy, do których dym już zachodził. Czerwone blaski oświecały dolinę i las cały; ptastwo na gałęziach budziło się i świergotało.
Tymczasem i wczesny dzień letni blado zarysowywał się na wschodzie. Starzec gdy pewien był, że domostwa ludzie uratować nie potrafią, bo całe płomienie objęły, pochwycił rękę córki i nie oglądając się nawet na syna, poszedł w las wielkim krokiem. Maciej poskrobał się tylko w głowę, ruszył ramionami i machinalnie pociągnął za ojcem. Burek za Maciejem.
Budnicy zostali milczący i osłupieni.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
We dworze było spokojnie. Jan powrócił nocą i rzucił się na łóżko odprawując sługi. Ale sen odbiegł od niego daleko; rzucał się, kręcił, pił wodę i wino stojące przy łóżku — napróżno. Coraz to większa trawiła gorączka, większy nim miotał niepokój. Czego? nie wiedział. Sto razy powtarzał sobie: Cóż mnie ta dziewczyna ma obchodzić? Albożto pierwsza? Albożto tak wielka zbrodnia? Dam im co zechcą: nagrodzę, obdarzę, zapłacę.
A w sercu czuł przecie, że zapłacić nie był w stanie, że nienagrodzonego nagrodzić nie mógł, a na duszy wiecznie mu kamieniem występek ciężyć będzie.
— Głupstwo! — powtarzał — głupstwo!
A przecież ani usnąć, ani się uspokoić nie mógł. — Oszalała! małoż szalonych na świecie? Cóżem ja temu winien. Lekarz mówi, że miała usposobienie. Tak jest, jam nie winien, usposobienie winno. Albożem chciał tego? A i to nawet przejdzie! to przejdzie!
Mogłaż ona myśleć, że ją pokocham, tak, że się wreszcie ożenię? Cha! cha! szaleństwo! Ja z nią! — I śmiał się sucho, straszliwie błyskając oczyma.
— Co mi tam! co mi tam!
Zaledwie się położył, ktoś do drzwi zapukał; wszedł służący.
— Panie!
— Czego chcesz i poco wchodzisz?
— Jakaś kobieta, Pawłowa.
— Czego chce Pawłowa?
— Nie wiem panie.
— Zawołaj ją tutaj.
Stara wpadła drżąca i zapłakana. — Ach! nieszczęście! paniczu! nieszczęście!
— Cóż się wam stało?
— Bartosz powrócił.
— I cóż z tego?
— A! i mnie wypędził i chatę zapalił, a sam z córką uszedł gdzieś w las.
— Z córką? w las? — powtórzył nieprzytomnie Jan. — No to cóż? niech idą sobie z Bogiem!
— Gdzież ja się nieszczęśliwa podzieję!
— Dadzą ci kąt! — Skinął ręką.
— Paniczu, bój się Boga! — zawołała wychodząc Pawłowa — nie żartuj a strzeż się, on ci gotów co złego zrobić!
— On? mnie! I Jan rozśmiał się, ruszając ramionami z dumą, pogardą i gniewem.
W tydzień potem znowu zgraja była we dworze, znów hulanka u pana Jana i przyjaciół huk, bo ci na zawołanie, tylko świsnąć jak na psy. Znowu konie skaczą, znów szczekają wyżły i gończe, butelki strzelają, panowie się śmieją.
Wśród tych gości wesołych, on chmurny choć się żywo obraca, choć mile mówi, głośno się śmieje, zachęca do hulanki, podsuwa kieliszki i wyzywa opowiadania obnażone a bezwstydne. Często wpół żartu wyrwie mu się westchnienie, potoczy dokoła oczyma, jakby się czego spodziewał albo lękał; zamilknie, siądzie i zamyśli się.
— Coto u licha Jasiowi? — dopytują się przyjaciele.
— A kat go wie! niezdrów może.
— On? daj Boże, aby moje konie takie zdrowe jak on były!
— To ta dziewczyna o której mówią, że z miłości dla niego oszalała, niepokoić go musi. Wszak o niej wiecie; ja ją widziałem, śliczna!
— Oszalała! Patrzcie! Ale boto on czasem zadaleko posuwa żarty. Wiecie, mnie raz poszczuł chartami.
— Myślał żeś lis i niewiele się omylił.
— Ogona mu tylko braknie.
— No! no! dość tego! Wyż mnie prześladujecie, o Arystydesy!
— Co za erudycja!
— Patrzcieno jak Jan dziko spogląda, to nie jest wzrok jego zwykły.
Jan się zbliżył, umilkli.
— A co? na polowanie? — odezwali się niektórzy.
— Chcecie? jedźmy!
— Jedźmy — rzekł Jan — każę wam konie posiodłać, psy posmyczyć i z chartami.
— Cóż? po zasiewach?
— Co wam do tego! znajdę obłogi, a pójdzie zając w żyto, no, to i my za nim.
— Szalony!
— Co wam do tego!
Wydano natychmiast rozkazy, gdy służąca pani podkomorzynej, która już dowiedziała się o polowaniu, przyszła od swojej pani przypomnieć, że to było święto uroczyste.
— Ale dajże mi pokój Nastusiu!
— Pani sama prosi pana!
Jan zamyślił się trochę, i gdy przyjaciele przyjmowali Nastusię otaczając ją kółkiem, on pobiegł do matki.
Naprzeciw nadchodzącego syna, który rzadkim był u niej gościem, podkomorzyna wyszła aż do sieni, i całując go w głowę: — Moje drogie dziecko, czy teżto prawda, że macie jechać na polowanie? Wszakcito uroczyste u nas święto.
— Kochana mamo, już po objedzie.
— Jeśli chcecie koniecznie, czemużby nie jutro?
— Dla mnie dziś, jutro, to wszystko jedno, ale moi panowie gwałtem się dziś napierają.
— No! to Bóg z niemi, niechaj sobie jadą, daj im konie i psy, a sam zostań. Przyszedłeś do matki, posiedzielibyśmy choć godzinkę razem, ja cię tak rzadko widuję!
— Moja mamo, ale toby było niegrzecznie.
Matka umilkła.
— A przytem — dodała uśmiechając się panna Tekla — wszak dziś wedle łacińskiego kalendarza nie jest święto.
Podkomorzyna nic nie powiedziała.
— Kiedy tak koniecznie chcecie...
— O ja! nic a nic! przejadę się tylko, głowa mnie trochę boli.
— A widzisz moje biedne dziecię, możeby
Uwagi (0)