Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖
Szkocja za czasów wojen napoleońskich. Krótko po ukończeniu szkoły przez Jacka Caldera do jego domu rodzinnego przybywa kuzynka, piękna Edie, której ojciec (stryj Jacka) niedawno zmarł.
Ta zadziwiająco piękna młoda dama, wykształcona, bogata, o nienagannych manierach szybko podbija serce kuzyna oraz jego przyjaciela. Wkrótce jeden z nich zostaje wybrany, zaś drugi odrzucony. Jednak przezwyciężywszy zazdrość, młodzieńcy wciąż się przyjaźnią. Pewnego dnia ratują od śmierci z wycieńczenia rozbitka, zamożnego, tajemniczego cudzoziemca. Niebawem okaże się, że jego obecność wprowadzi zarówno miłosny ferment, jak i wojenne obawy…
Artur Conan Doyle to szkocki pisarz tworzący w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Znany przede wszystkim jako autor cyklu przygód Sherlocka Holmesa. Groźny cień to jego powieść z 1892 roku.
- Autor: Arthur Conan Doyle
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Arthur Conan Doyle
Żadne z nas nie lubiło tak z nim namiętnie rozmawiać, żadne nie potrafiłoby zadawać tak kunsztownych pytań.
Kazała sobie opisywać strój królowych, ich ruchy, uczesanie, wygląd, dywany, po których stąpały, pragnęła wiedzieć, czy noszą szpilki we włosach, ile piór na kapeluszu, aż dziwiłem się w końcu, skąd mu się brała cierpliwość odpowiadać na to wszystko i jak mógł zauważyć te wszystkie szczegóły!
Każde jej pytanie zaspakajał z pełnym wyrozumienia uśmiechem. I tak barwnie opowiadał te błahostki, tak widać po nim było, że chce ją rozśmieszyć i zabawić, iż nieraz mimo woli pytałem się w duchu, jakim to cudem się dzieje, że ciągle jest taka sztywna, czemu okazuje mu twarz tak bardzo różną od tej, którą miała choćby dla nas.
Minęło lato, jesień, potem upłynął pokaźny szmat zimy, a my ciągle wiedliśmy spokojne i względnie szczęśliwe życie.
Zaczął się rok 1815.
Wielki cesarz ciągle przebywał na Elbie i rozpacz żarła mu nielitościwe serce, a zebrani w Wiedniu ambasadorowie ciągle jeszcze kłócili się o sposób podzielenia pomiędzy siebie tej dumnej, lwiej skóry, teraz, kiedy mu jarzmo włożyli na szyję i zmusili do stłumienia groźnych dla siebie pomruków.
My zaś, w naszym zapadłym kątku Europy, cali pochłonięci byliśmy przez drobiazgowe, drobne, a jednak niezbędne czynności, przez starania koło owiec, częste wyprawy na targ do Berwick z bydłem, wreszcie przez wieczorne pogawędki przy ogniu, podsycanym ciągle świeżym torfem.
I nie przychodziło nam nawet do głowy, że czyny tych wysokich i potężnych dygnitarzy mogą mieć jakikolwiek wpływ na nasze losy.
Co zaś do wojny, zgodnie przecież przyznawali wszyscy, że skoro cień złowieszczy znad głów naszych rozwiał się już na zawsze i jeśli przy tym Sprzymierzeni nie pokłócą się przypadkiem z sobą, tedy może minąć pięćdziesiąt lat i nawet więcej, zanim w Europie zabrzmi jeden choćby wystrzał.
W tym także mniej więcej czasie zdarzył się wypadek, który w tej chwili ostrymi liniami rysuje się w mojej pamięci. Zdaje się, że to zaszło przed końcem lutego i chcę go tu opowiedzieć, zanim ruszymy dalej.
Wiecie zapewne, jak wyglądały pograniczne wieże alarmowe?
Były to olbrzymie, ze złomów budowane stołby54, rozsypane w pewnej między sobą odległości wzdłuż linii dzielącej prowincje i tak obmyślane, by dawać mogły schronienie i opiekę tamecznym55 mieszkańcom przeciwko maruderom i bandytom.
Kiedy Percy ze swoimi ludźmi zapuszczał się głębiej w pogranicze, wszyscy ściągali z trzodami na podwórzec wieży, zamykano ciężką bramę i natychmiast zażegano chrust, przygotowany od dawna na szczycie.
Był to umówiony sygnał, na który miały odpowiadać wszystkie inne wieże.
I migotliwe płomyki rozwijały się prędko w długi szereg, dosięgały zboczy Lammermuir, niosły nowinę do Pentlandu, potem do Edynburga. Tak oto bywało w owych odległych czasach. Bo teraz wszystkie te starożytne wieżyce waliły się już w gruzy i sterczały ostrymi kantatami rozsypujących się murów, martwe, opuszczone, ciche. Milczenie rozdzierał tylko chwilami krzyk ptactwa, z upodobaniem gnieżdżącego się wśród ruin.
W szkolnych i dziecinnych latach niezmiernie lubiłem włóczyć się tam całymi nieraz godzinami, a w wieży spod Corriemuir zebrałem nawet sporą liczbę rzadkich jajeczek do mojego zbioru.
Aż teraz kiedyś oto ojciec wyprawił mnie do Armstrongów z Laidlaw z jakimś pilnym poleceniem. Folwark ich znajdował się dwie mile od Ayton — po dziś dzień zamieszkiwany jeszcze przez ową zacną rodzinę.
Cały czas szedłem szparko i koło piątej, na krótko przed zachodem słońca, wracałem już na powrót wąską ścieżyną wijącą się wśród ogołoconych teraz z zieloności wzgórz — przede mną zaczynały się już rysować zębate mury West Inch — trochę na lewo ciemniały potężne ruiny strażnicy.
Potoki czerwonego światła, jakie wysyłały horyzontalne już promienie słońca, oblewały martwe złomy żywą, jaskrawą barwą, w dali, za krwistą plamą wieży majaczyło ciemnozielonawe morze, szedł od niego jakiś szept dziwny, kojący... Była cudna przedwieczorna chwila.
Wytężałem oczy, chcąc zabrać w duszę więcej tych usypiających blasków i nagle, w jednym z wyłomów w murze, dostrzegłem ciemną sylwetkę człowieka.
Zatrzymałem się prawie bezwiednie, zdziwiony niepomiernie tym odkryciem, co bowiem mogła mieć do czynienia istota ludzka o tej właśnie porze — przecież to był luty, więc ani gniazd, ani ptaków.
Stanowczo było to coś niezwykłego i natychmiast postanowiłem wyświetlić podejrzaną sprawę.
Odłożyłem więc na bok zmęczenie i śpiesznym krokiem skierowałem się ku opuszczonej wieży.
Trawa zarastała obficie całą potrzebną do przebycia przestrzeń, toteż zbliżałem się prawie bez szmeru i wkrótce dosięgłem dużego wyłomu, który niegdyś stanowił główne wejście.
Rzuciłem ukradkowe spojrzenie do środka.
Wewnątrz, tuż przy murze majaczyła smukła sylwetka de Lappa, pilnie coś śledzącego ciągle tym samym otworem.
Zwrócony był do mnie profilem.
Nie ulegało wątpliwości, że dotąd nie widział mnie wcale, gdyż patrzył bez przerwy w kierunku West Inch.
Postąpiłem krok naprzód, pod stopami mymi zatrzeszczały obficie rozesłane po dziedzińcu gruzy... Nieznajomy drgnął nagle, odwrócił się błyskawicznym ruchem i utopił we mnie wzrok palący.
Nie należał jednak do tych, których coś nieprzewidzianego mogłoby niespodzianie zaskoczyć lub zmieszać. Wyraz dumnych rysów nie zmienił się ani na jotę, owa twarz zagadkowa równie dobrze mogła wyrażać w tej chwili, że czekał mnie tu od roku, jak i to, że niepożądaną mu była ta właśnie obecność. A przecież w orlich oczach paliło się coś, co mi mówiło, że dałby z pewnością wiele, żeby pozbyć się mnie jak najprędzej.
— Hallo! — wyrzekłem, nie ukrywając bynajmniej zdziwienia. — A pan co tutaj robi?
— Mógłbym zapytać o to samo — odparł gniewnie.
— Przyszedłem tu tylko dlatego, żem dojrzał pana w wyłomie.
— Ja zaś po to, by rozejrzeć się w tych wspaniałych ruinach — zaczął mówić prędko i jakby wzburzony — wiesz pan i sam zresztą mogłeś już niejednokrotnie zauważyć, że niezmiernie interesuje mnie wszystko, co ma jakikolwiek związek z rzeczami wojskowymi, tego rodzaju wieżyce są oczywiście z ich liczby. A teraz poczekaj tu na mnie chwilkę, drogi przyjacielu.
Silnym ruchem ujął wystającą krawędź muru, zawisł w otworze i znikł z moich oczu.
Ale ciekawość moja zbyt już była zaostrzona, by mógł ją oszukać tak łatwo.
Przechyliłem się także i usiłowałem dostrzec, co on robi.
Stał tuż przy baszcie, szczelnie przyciśnięty do szarego muru i poruszał gorączkowo ręką. Wyglądało to na jakiś tajemniczy sygnał.
— Co pan robi?! — wykrzyknąłem ze zdumieniem.
I pędem wybiegłem z dziedzińca, chcąc jak najprędzej stanąć przy nim i zobaczyć, komu daje te dziwaczne znaki.
— Zanadto pozwalasz sobie, mój panie! — wybuchnął cudzoziemiec zirytowanym głosem. — Nie przypuszczałem, że ośmielisz się zajść tak daleko. Każdy gentleman ma prawo postępować, jak mu się podoba, nie radziłbym więc panu trudnić się szpiegostwem. I jeśli nadal mamy zostać przyjaciółmi, to tylko pod warunkiem, że każdy z nas ma zapewnioną całkowitą swobodę swych kroków.
— Nie lubię tych tajemnic — odpowiedziałem szorstko — a ręczę, że nie podobałyby się z pewnością i ojcu.
— Ojciec pański może kiedy zechce rozmówić się ze mną, zresztą nie ma tu żadnych sekretów — oznajmił suchym, groźbę kryjącym tonem — wszystkie lęgną się w zbyt bujnej wyobraźni pana! Ach! Irytują mnie tylko te głupstwa!
Odwrócił się pogardliwie i, nie kiwnąwszy nawet głową, wzburzonym krokiem puścił się w stronę West Inch.
Po chwili namysłu udałem się za nim, w przyzwoitej jednak odległości. Cały mój poprzedni humor pierzchnął gdzieś daleko, w duszy zaś coraz jaśniej rysowało się dziwne przeczucie, że oto knuje się coś niedobrego, nie miałem tylko najmniejszych choćby wskazówek, coby to mianowicie być mogło.
I ani się spostrzegłem, kiedy przeniosłem się myślą do dnia pojawienia się tego człowieka, długiego wśród nas pobytu i mnóstwa szczegółów, które pojedyncze i luźne, nie stanowiły wprawdzie nic podejrzanego, a jednak związane w pewien ciągły łańcuch, nabierały cech istotnie tajemniczych i niejasnych.
Kogo on oczekiwał w sygnałowej wieży?
Czyżby był szpiegiem lub może miał wspólnika trudniącego się szpiegostwem, a te ruiny byłyżby56 miejscem ich schadzek?
Nie, to niedorzeczność.
Cóżby mógł szpiegować w spokojnym hrabstwie Berwick?
Zresztą, major Elliott znał go przecież bliżej i o powodach pobytu w West Inch musiał być poinformowany dokładnie — czyżby siwa głowa zasłużonego żołnierza schylała się przed tym nieznajomym z takim niezwykłym szacunkiem, gdyby znajdował w tym cośkolwiek niejasnego?
Wtem z boku usłyszałem głośne pozdrowienie. Spojrzałem szybko w tym kierunku i na najbliższej pochyłości ujrzałem właśnie majora, powoli spuszczającego się w dolinę. Na smyczy prowadził ulubionego buldoga, Boundera.
Nie cierpieliśmy go wszyscy, gdyż zwierzę było złe, złośliwe i na sumieniu miało już niejednego pokaleczonego człowieka — jednak stary żołnierz darzył go niezmiennym przywiązaniem i nie ruszał się z domu bez ukochanego ulubieńca, na nalegania sąsiadów zakładając mu jedynie mocny, skórzany rzemień i obrożę.
Nagle major chorą swą nogą zawadził o gałąź janowca i zachwiał się mocno, a odzyskując równowagę, wypuścił smycz z ręki i prawie natychmiast przeklęte zwierzę pomknęło naprzód, błyskawicznie zbiegając w dolinę.
Ciarki mi przeszły po grzbiecie i każdy chyba zrozumie, że położenie moje nie należało wcale do najzabawniejszych, gdyż w pobliżu nie było nie tylko kamienia lub kija, ale nawet najnędzniejszego patyka.
Major przywoływał go wprawdzie rozpaczliwym krzykiem, zdaje się jednak, iż głos ten jątrzył tylko na próżno buldoga, ponieważ biegł coraz prędzej. Na szczęście znałem jego imię i „ośmielałem się” żywić nadzieję, że to wywalczy względy należne starej znajomości.
I kiedy już rzucał się na mnie, ze zjeżoną sierścią, krwią zaszłymi oczyma i pianą na brzydkim pysku, krzyknąłem całą siłą płuc młodych i zdrowych.
— Bounder! Bounder!!
Co wywołało tyle upragniony skutek, gdyż przesadził mnie potężnym susem i skoczył, jak szalony w kierunku idącego spokojnie de Lappa.
Uszu cudzoziemca dosięgnął tymczasem cały ten niezwykły hałas, gdyż odwrócił się nagle, ogarnął nas bystrem spojrzeniem, i zaraz, zrozumiawszy niby o co chodzi, szedł dalej, założywszy w tył ręce i nie przyśpieszywszy wcale kroku.
Uczyniło mi się gorąco — pies nie znał go wcale.
Jąłem biec zatem tak prędko, jak tylko mi na to pozwalały nogi, chciałem przywołać zwierzę, a choćby tylko ostrzec tego, który zdawał się nie pojmować całej grozy chwili. Do dnia dzisiejszego nie rozumiem, co się potem stało. Buldog gotował się właśnie do skoku, gdy nagle spostrzegł dziwne ruchy, jakie pan de Lapp czynił wielkim i ostatnim palcem... I zaraz wściekłość znikła niby za dotknięciem laski czarnoksięskiej, pies zakręcił radośnie króciutkim ogonem i łasząc się, przypadł mu do nóg, pieszczotliwie opierając łapę o jego kolano...
— To pański pies, majorze? — spytał od niechcenia, gdy stary żołnierz zbliżył się, kulejąc i sapiąc mocno. — Śliczne zwierzę, prześliczne, co za rasa!
Major nie mógł zrazu odpowiedzieć, milcząc ocierał pot z czoła i oddychał ciężko. Nic dziwnego, całą tę przestrzeń przebył pędem!
— Obawiałem się, żeby panu nie zrobił co złego — wymówił wreszcie urywanym głosem.
— Ha, ha, ha! Wolne żarty, drogi panie! — zaprzeczył nieznajomy z uśmiechem. — Piękne, łagodne zwierzę. Ogromnie lubię psy rasowe i ogromnie się cieszę z dzisiejszego spotkania, majorze, gdyż ten oto młody człowiek, któremu, między innymi, winien jestem wiele, ma niezmierną ochotę ogłosić mnie za szpiega. Czy nie odgadłem, Jocku? — dodał złośliwie, zwracając się do mnie.
Tak mnie przeraziły te niespodziewane słowa i nagły zwrot w rozmowie, iż głosu nie mogłem dobyć z gardła. Podobno zaczerwieniłem się jak burak i spuściłem oczy. Wyobrażam sobie, jaką musiałem mieć minę!
— Pan mnie znasz, majorze — ciągnął de Lapp nielitościwym tonem — mam więc nadzieję, że mu powiesz, jako57 rzecz sama w sobie jest zupełnie niemożliwa?
— Tak, Jocku. Absolutnie i zupełnie! — powtórzył stary żołnierz z oburzeniem.
— Dziękuję — rzekł cudzoziemiec chłodno. — Powinieneś pan był wyrządzić mi tę przysługę. Co tam u pana słychać? Kolano pewnie ma się lepiej, myślę, że wkrótce wrócisz pan do ukochanego pułku?
— Czuję się dosyć dobrze — odparł z wdzięcznością major — wątpię jednak, czy kiedykolwiek będę jeszcze pułkownikiem, chyba że znów wybuchnie jaka wojna, a zdaje się, iż to nie nastąpi za mojego życia.
— Istotnie pan wierzy w swe słowa? — zagadnął de Lapp ze zwykłym, charakterystycznym półuśmiechem. Ha, zobaczymy. Nous verrons, nous verrons58, kochany przyjacielu.
Zdjął kapelusz, obrócił się na pięcie i zakręcił w stronę naszego folwarku.
Pan Elliott stał długo jeszcze niby wkuty w ziemię i ścigał niknącą sylwetkę zamyślonym wzrokiem.
A potem spytał, co było powodem, że wziąłem go za szpiega.
Opowiedziałem dokładnie wszystko, czegom59 był świadkiem w ruinach, na tym jednak skończyła się rozmowa, gdyż major nic nie odrzekł, w niczym mnie nie objaśnił, potrząsnął tylko głową i przy tym miał wyraz człowieka, którego coś trapi, kogoś, co nie może się pozbyć jakiejś dręczącej zagadki.
Od czasu owego zajścia w wieży alarmowej stosunek mój z nieznajomym zmienił się o wiele.
Nie umiałem pozbyć się myśli, że usiłuje ukryć przede mną jakąś tajemnicę, a raczej, że osobistość jego sama jest już zagadką, jak nieznana i ciągle jednakowo niedostępna była cała urozmaicona przeszłość.
Jeśli zaś, wypadkiem, uchylał się przed nami rąbek tej zasłony, to zwykle po to jedynie, by ukazać jakiś obraz krwawy, posępny, straszliwy.
Sam widok jego ciała już napełniał trwogą.
Kiedyś, pamiętam, w upalny dzień letni, kąpaliśmy się razem i wtedy zauważyłem po raz pierwszy, że cały pokryty jest bliznami. Nie licząc siedmiu czy ośmiu kres bardzo głębokich, miał boki rozorane
Uwagi (0)