Wehikuł czasu - Herbert George Wells (czytać ksiązki TXT) 📖
Czy natura mogłaby stworzyć coś doskonalszego niż brytyjski gentleman końca XIX wieku? Czy też po nim może nadejść już tylko degeneracja homo sapiens? Wehikuł czasu pozostawia nas — zafascynowanych malowniczą wizją roku 802 701 — bez jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
Podróżnik w Czasie trafia do niezwykłego, kwitnącego świata odległej przyszłości. Szybko jednak orientuje się, że ta sielanka to tylko pozór: ludzka kultura wypaliła się i zamiera… na gruzach dawnej cywilizacji żyją nędzni i słabi potomkowie naszego gatunku.
Przyczyn upadku ludzkości nie upatruje jednak autor, w przeciwieństwie do wielu późniejszych powieściopisarzy czy scenarzystów, w postępie technicznym, w jakimś potężnym wynalazku, który wymknął się spod kontroli twórców. Bohater powieści sam jest wynalazcą, zapalonym eksploratorem. Źródeł degeneracji i nieszczęść przyszłego człowieka doszukuje się w porządku społecznym: w niesprawiedliwości współczesnej sobie kultury, faworyzującej arystokrację kosztem krzywdy ludzi pracujących.
- Autor: Herbert George Wells
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wehikuł czasu - Herbert George Wells (czytać ksiązki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Herbert George Wells
Tu, w tym pokoju, do którego tak przywykłem, wydaje mi się to raczej smutnym snem niż rzeczywistą stratą. Lecz owego poranku zniknienie Weeny osamotniło mnie zupełnie — uczułem się straszliwie opuszczony. Pomyślałem o swoim domu, o tym ognisku, o niektórych z was, a wraz z tymi myślami przyszła tęsknota granicząca z bólem.
W tej wędrówce przez dymiące popioły pod jasnym niebem poranku uczyniłem był odkrycie. W kieszeniach spodni znalazłem jeszcze kilka zapałek bez pudełka: musiało pęknąć, zanim je zgubiłem.
Około ósmej lub dziewiątej z rana doszedłem do tej samej ławki z żółtego metalu, z której rozglądałem się był po świecie w wieczór mojego przybycia. Myślałem o pochopnych mych wnioskach tego wieczora i nie mogłem powstrzymać się od gorzkiego śmiechu ze swej łatwowierności.
Krajobraz był tak samo piękny, taka sama bujna roślinność, te same wspaniałe pałace i okazałe, dumnie piętrzące się ruiny, ta sama srebrna rzeka płynąca wśród dwóch żyznych brzegów. Wśród drzew tu i ówdzie migały mi przed oczyma wesołe szaty pięknego ludu. Niektórzy kąpali się w tym samym miejscu, gdzie uratowałem był Weenę, i nagle silny ból odezwał się w mej duszy. Jak plamy na krajobrazie wznosiły się kopuły nad wejściami do świata podziemnego: wiedziałem już teraz, co się ukrywa pod pięknem świata oświecanego przez słońce. Ludzie pędzili dnie tak miłe, jak miłe są dnie bydła w polu: jak bydlęta nie mieli nieprzyjaciół i nie dbali o żadne potrzeby; lecz czekał ich też taki sam koniec jak i bydlęta.
Gnębiła mnie myśl, że tak krótkotrwałe było marzenie ludzkiego rozumu, który sam działał na swą zgubę. Dopóty dążył bez wytchnienia do wykwintu i wygody, do równowagi społecznej, mając za cel trwałe bezpieczeństwo, aż osiągnął swe dążenie, ale tylko po to, aby w końcu ludzie doszli do tego, co ja ujrzałem! Musiał być jednak moment, kiedy życie i własność osiągnęły to absolutne bezpieczeństwo! Bogacz był spokojny o swe bogactwa i wygody, pracownik — o życie i zatrudnienie. Bez wątpienia, w tym doskonałym świecie nie było już sił niezużytych, nie było nierozwiązanych kwestii społecznych. I oto nastąpił wielki spokój ludzkości.
Ciągła zmienność, niebezpieczeństwa i trudy wyrabiają sprężystość umysłu. Jest to jedno z praw przyrody, na które nie zwracamy uwagi. Zwierzę doskonale przystosowane do otoczenia jest też i doskonałym mechanizmem. Przyroda ucieka się do inteligencji dopiero wtedy, kiedy nawyk i instynkt już nie wystarczają. Nie ma inteligencji, gdy nie ma zmiany i potrzeby zmiany. Inteligencja bywa udziałem tylko takich zwierząt, które napotykają ogromną rozmaitość niebezpieczeństw i potrzeb.
Jak już zauważyłem, człowiek podsłoneczny stał się wątłą piękną istotą, zaś podziemny mieszkaniec jedynie uosobieniem mechanicznej pracowitości. W owej epoce idealnej mechanizacji zabrakło jednakże równie idealnej ciągłości, która podtrzymywałaby trwale ten stan absolutnej mechanizacji. Widocznie z biegiem czasu w owym podziemnym świecie wyczerpały się dostarczane w jakiś sposób środki żywności. Matka-Potrzeba, stojąca na uboczu przez kilka tysięcy lat, wtargnęła znowu w podziemne regiony.
Morlokowie, pozostający w ciągłej styczności z machinami wymagającymi mimo wszystko trochę inteligencji prócz zwykłej rutyny, zachowali w odróżnieniu od podsłonecznych istot prawdopodobnie więcej przedsiębiorczości niż człowieczeństwa. Kiedy więc zabrakło im pożywienia, poszli za głosem pierwotnego instynktu. Taki był mój ostateczny pogląd na świat z roku 802 701. Teoria moja może być błędna, ze względu na ograniczenie ludzkiego rozumu, ale tak się owe rzeczy przedstawiały, i tak je z kolei wam przedstawiam.
Po znojach, wzruszeniach i okropnościach minionych dni, mimo smutku, jaki odczuwałem, owo miejsce, spokojny widok i ciepłe światło słoneczne prawdziwie mi się uśmiechały. Byłem bardzo zmęczony i senny i wkrótce moje teoretyzowanie przemieniło się w drzemkę. Schwytawszy już raz siebie na spaniu, uległem senności i położywszy się na murawie, zażyłem snu długiego i pokrzepiającego.
Przebudziłem się na krótko przed zachodem słońca. Czułem już teraz, że nie dam się pochwycić Morlokom we śnie; wstałem, przeciągnąłem się i poszedłem ku białemu sfinksowi. W jednej ręce miałem maczugę, drugą trzymałem na zapałkach w kieszeni.
Teraz spotkała mnie rzecz najmniej oczekiwana. Gdym zbliżał się do piedestału sfinksa, dostrzegłem, że wejście do niego stoi otworem. Brązowe klapy zostały opuszczone i weszły w swoje rowki.
Zatrzymałem się na chwilę, wahając się, czy wejść do środka. Wewnątrz znajdowało się małe pomieszczenie, a w kącie, na wzniesieniu, stał mój wehikuł czasu. Dźwignie miałem w kieszeni. Tak więc po wszystkich moich planach oblegania białego sfinksa, obmyślanych z takim wysiłkiem — nastąpiła oto dobrowolna kapitulacja! Odrzuciłem odłamany kawał stali, żałując, że na nic mi się już nie przyda.
A kiedym znalazł się u wejścia, przyszła mi do głowy nagła myśl. Przejrzałem bowiem nagle zamiary Morloków! Powstrzymując uśmiech radości, wszedłem przez brązową ramę do wnętrza i stanąłem przy wehikule czasu. Z podziwem zobaczyłem, że był wyczyszczony i nasmarowany oliwą. Przypuszczałem przedtem, że Morlokowie rozebrali go na części, starając się na chybił trafił poznać jego przeznaczenie. Gdy tak stałem i oglądałem wehikuł, znajdując przyjemność w samym już dotykaniu machiny, stało się to, co przewidywałem. Brązowe tablice zasunęły się nagle i zamknęły z łoskotem wyjście z piedestału. Znalazłem się w ciemnościach — złapany w zasadzkę. Był to podstęp Morloków. Uśmiechnąłem się tylko wesoło. Posłyszałem ich szmery i śmiechy... już się do mnie zbliżali.
Z zupełnym spokojem spróbowałem zapalić zapałkę. Wystarczyło tylko przymocować dźwignie i mogłem już zniknąć jak duch. Lecz nie zwróciłem uwagi na jedno, że był to obrzydliwy rodzaj zapałek, które zapalają się tylko przy potarciu o pudełko. Możecie więc wyobrazić sobie, jak prędko prysnął mój spokój. Małe bestie były tuż obok; oto jeden już mnie dotknął. Zacząłem machać dźwigniami na oślep i podczas tej operacji właziłem na siodło. Uczułem na sobie jedną rękę, potem drugą. Musiałem bronić dźwigni przed uporczywymi palcami i namacać zarazem miejsca, gdzie miałem je dopasować. W pewnej chwili omal nie wypadły mi z rąk. Gdy mi się jedna wysunęła na podłogę, musiałem walić na oślep głową w ciemnościach — słyszałem, jak zatrzeszczał łeb Morloka — by ją odzyskać. W porównaniu z walką w lesie byłem w dużo krytyczniejszym położeniu podczas tej ostatniej szarpaniny.
Wreszcie osadziłem ową dźwignię i wprawiłem machinę w ruch. Ręce, które mnie chwytały, nagle opadły. Ciemność zniknęła mi sprzed oczu. Znalazłem się w tym samym szarym świetle i w tym samym zgiełku, które opisałem poprzednio.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Mówiłem wam już o odurzeniu i mdłościach, jakie towarzyszą podróży w czasie. W drodze powrotnej nie siedziałem już w siodle jak należy, tylko przycupnąłem niepewnie na boku. Przez czas, którego określić nie zdołam, byłem jakby przykuty do machiny, która chwiała się i wirowała w biegu. Było mi wszystko jedno, dokąd jadę, a gdy nareszcie przemogłem się, by spojrzeć na tarcze zegarów, zdziwiłem się, że tak już daleko zajechałem. Jedna tarcza pokazuje dnie, inna tysiące dni, inna miliony i wreszcie tysiące milionów. I oto, zamiast przesunąć dźwignie w odwrotnym kierunku, posunąłem je naprzód, a gdy spojrzałem na wskazówki, zauważyłem, że ta, która pokazuje tysiące, biegnie w przyszłość tak szybko, jak wskazówka sekundnika w zegarku.
Gdy się tak posuwałem naprzód, szczególna zmiana zapanowała wśród otaczających mnie zjawisk. Falująca szarzyzna ściemniała i chociaż pędziłem dalej jak szalony, świadczące o malejącej szybkości migotanie przemijających dni i nocy stawało się z wolna coraz wyraźniejsze. Z początku wprawiło mnie to w duży kłopot. Zmiany kolejne dnia i nocy przechodziły coraz powolniej, podobnie też zwalniał się bieg słońca po sklepieniu niebios, w końcu zdawało się to trwać wieki i nad ziemią zapanował półmrok przerywany niekiedy blaskiem lecącej komety. Pręga światła wskazująca bieg słońca znikła już dawno, słońce bowiem przestało zachodzić: podnosiło się tylko i opadało na zachodzie, a z każdym opadnięciem stawało się większe i czerwieńsze. Zniknął też księżyc. Gwiazdy sunęły coraz powolniej, zamieniając się w płonące punkty światła. Wreszcie, na chwilę przed moim zatrzymaniem się, słońce, czerwone i ogromne, stanęło na poziomie bez ruchu, zdrętwiałe, jak wielka kopuła grzejąca tylko posępnym żarem, chwilami nawet zupełnie już gasnąca. Zdarzało się, że na moment rozbłysło świetnie, lecz potem znowu przybrało posępną purpurową barwę. Z owego zaniku wschodów i zachodów słońca wysnułem wniosek, że skończył się już na zawsze ruch Ziemi wokół swej osi. Zwróciwszy się jedną stroną ku Słońcu, Ziemia zastygła w spokoju, podobnie jak dziś zwrócony jest ku niej Księżyc. Bardzo ostrożnie, pamiętając, jakem się wywrócił, zacząłem hamować ruch. Wskazówki zwalniały biegu; wskazówka tysięcy stanęła, a dzienna przestała być mgiełką na tarczy. Poruszała się coraz wolniej i zobaczyłem oto zarysy opustoszałego wybrzeża.
Zatrzymałem się spokojnie, usiadłem na machinie i rozejrzałem się dokoła. Niebo utraciło barwę błękitną. Północny wschód był atramentowo czarny, a w czerni tej świeciły jednostajnie jasne, blade gwiazdy. Nad sobą miałem ciemnoczerwone bezgwiezdne niebo, jaśniejsze na południowym wschodzie od skrzącego się szkarłatu; legła tam bowiem przecięta przez horyzont olbrzymia kula słońca, czerwona i nieruchoma. Skały wokół mnie miały kolor ciemnoczerwony, a jedynym śladem życia, jaki mogłem dostrzec, była ciemna zieloność pokrywająca zbocza od południowego wschodu. Była to ta sama posępna barwa, jaką mają leśne mchy lub porosty w grotach, słowem, rośliny, które rosną w stałym półmroku.
Machina zatrzymała się na pochyłym brzegu. Morze rozciągało się na południowy zachód aż ku krańcom jaskrawo oświetlonej części widnokręgu, pod bladym sklepieniem niebios. Nie było grzywaczy ani fal, bo nie powiewał najlżejszy nawet wietrzyk. Słabe tylko, ociężałe tętno, podobne do delikatnego oddechu, wzdymało oleistą taflę, świadcząc, że wieczyste morze jeszcze porusza się i żyje. Wzdłuż obmywanego przez wodę brzegu ciągnęła się gruba warstwa soli — różowa na tle ciemnego nieba. Czułem ucisk w głowie; zauważyłem, że oddycham znacznie szybciej. Przypomniało mi to moją jedyną wycieczkę górską, z czego wnoszę, że powietrze było bardziej rozrzedzone niż obecnie.
Ponad pustym brzegiem usłyszałem rozdzierający krzyk i zobaczyłem coś na kształt białego dużego motyla, krążącego po niebie i znikającego za niewysokimi wzgórzami. Krzyk tego stworzenia był tak smutny, że mimo woli zadrżałem i silnie chwyciłem się machiny. Rozglądając się wkoło, zauważyłem, że to, co brałem za czerwoną skałę, zbliża się z wolna ku mnie. Wtedy spostrzegłem, że był to ohydny stwór, podobny do kraba. Wyobraźcie sobie kraba tej wielkości, co tamten stół, z licznymi nogami poruszającymi się z wolna i niepewnie, z olbrzymimi kleszczami w ustawicznym ruchu, z długimi wąsami podobnymi do biczów, drgającymi wciąż i macającymi, i wreszcie z oczyma na słupkach, iskrzącymi się po obu stronach metalowego czoła! Grzbiet miał pomarszczony i sfałdowany, a zdobiły go nierówne garby, tu i ówdzie upstrzone zielonawą inkrustacją56. Widziałem, jak macki potwora — wystające z przedziwnej paszczy — poruszały się podczas ruchu i dotykały ziemi. Wpatrzony w przerażające zjawisko, które sunęło ku mnie, uczułem naraz swędzenie na policzku, jak gdyby usiadła na nim mucha. Odpędziłem natręta ruchem ręki, lecz po chwili powrócił on jednak, gdyż natychmiast uczułem znowu dotknięcie na uchu. Sięgnąłem ręką i pochwyciłem coś podobnego do nitki, co szybko wyrwało mi się z dłoni. Odwróciłem się w strasznym udręczeniu i spostrzegłem, że pochwyciłem wąs innego kolosalnego kraba, który był tuż za mną. Jego złośliwe oczy poruszały się na słupkach, paszcza otwierała się z apetytem, a podniesione w górę olbrzymie kleszcze, pokryte śluzem roślinnym, już mnie chwytały. W jednej chwili oparłem rękę na dźwigni i pomiędzy tymi stworami a sobą zostawiłem miesiące. Znalazłem się jednak znowu na tym samym brzegu i ujrzałem znowu te same kraby, jak tylko zatrzymałem wehikuł. Pełzały już teraz całymi tuzinami, w mrocznym świetle, po zielonych płachtach roślinności.
Nie zdołam opisać owego widoku straszliwego spustoszenia, jakie zawisło nad światem. Czerwone niebo na wschodzie, ciemność na północy, martwe słone morze, skalisty brzeg rojący się od strasznych pełzających potworów, jednostajna, jadowita zieleń roślin podobnych do porostów, rozrzedzone powietrze, które drażniło płuca — wszystko to składało się na przerażającą całość. Przesunąłem się o tysiące lat i ciągle jeszcze widziałem to samo czerwone słońce — trochę tylko większe, trochę ciemniejsze — to samo umierające morze, to samo chłodne powietrze, ten sam rój skorupiaków pełzających wśród zielonych porostów i czerwonych skał. A na niebie zachodnim ujrzałem blady łuk, podobny do sierpa księżyca.
Tak podróżowałem, zatrzymując się w wielkich odstępach czasu, przeskakując po tysiąc i więcej lat, pchany naprzód żądzą zbadania tajemniczego losu Ziemi, wpatrując się ze szczególnym oczarowaniem, jak na zachodzie rośnie coraz większe i posępniejsze Słońce — jak na starej Ziemi opada fala życia. Wreszcie, w więcej niż trzydzieści milionów lat od dzisiejszych czasów, ogromna, do czerwoności rozżarzona kopuła Słońca zajmowała już blisko dziesiątą część nieba. Zatrzymałem się raz jeszcze, bo znikła już była rojąca się masa krabów, a czerwony brzeg wyglądał jakby zupełnie wymarły z wyjątkiem bladozielonych mchów i porostów. Teraz były na nim tylko białe plamy. Przejęło mnie ostre zimno. Rzadkie zrazu białe płatki spadały bez przerwy na ziemię. Na północnym wschodzie w świetle gwiazd błyszczały pod ciemnym niebem śniegi, a falująca linia pagórków miała barwę różową. Samo wybrzeże skute było lodem, który gromadził się tu masami, ale właściwy obszar słonego, krwawo zabarwionego oceanu w wiecznym zachodzie słońca był ciągle jeszcze wolny od lodu.
Rozglądałem się dokoła, szukając śladów życia zwierzęcego — jakaś nieokreślona trwoga
Uwagi (0)