Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖
Klasyka powieści dla młodzieży, opowieść o dorastaniu czwórki sióstr March, napisana na podstawie przeżyć autorki i jej sióstr. Zabawy i radości, upokorzenia i smutki bohaterek, z których najmłodsza liczy 12, zaś najstarsza 16 lat, zostały przedstawione pod znaczącym tytułem. Każda z sióstr przechodzi przemianę, przeżywa przełomowe doświadczenie, zamykające na zawsze czasy niewinnego dzieciństwa i wprowadzające w świat dorosłości. Chociaż określenie „nastolatki” powstało i upowszechniło się dopiero sto lat później, autorce z wielką trafnością udało się zobrazować okres, w którym dziewczynki przestają być dziećmi i stają się młodymi kobietami.
Powieść, opublikowana w 1868, natychmiast odniosła sukces wydawniczy i uznanie krytyki. Czytelnicy domagali się dalszego ciągu, więc Alcott szybko napisała następną część, sprzedawaną przez pewien czas w Wielkiej Brytanii jako Dobre żony, później wydawaną jako drugi tom tego samego tytułu. W kolejnych latach ukazały się następne dwie części cyklu o siostrach March. Książka doczekała się adaptacji scenicznych i radiowych, na jej podstawie powstało siedem filmów, kilka seriali telewizyjnych i seriali anime.
- Autor: Louisa May Alcott
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Louisa May Alcott
— Nie potrzebujesz być taka przykra, to tylko „lapse lingy”45, jak mówi pan Davis — odrzekła Amelka, rozśmieszając jeszcze bardziej tą łaciną. — Chciałabym mieć trochę tych pieniędzy, które Artur wydał na konia — dodała jakby do siebie, ale w nadziei, że siostra ją usłyszy.
— Dlaczego? — zapytała przyjaźnie Małgosia, bo Ludkę wypędził drugi wybuch śmiechu po tej powtórnej pomyłce Amelki.
— Są mi potrzebne! Jestem strasznie zadłużona, a dopiero za miesiąc otrzymam pieniądze na drobne wydatki.
— Zadłużona jesteś, Amelko? Co to znaczy? — spytała surowo Małgosia.
— Jestem winnam przynajmniej tudzin marynowanych cytryn, a nie mogę się za nie odwdzięczyć, póki nie będę miała pieniędzy, bo mama zakazała brać na kredyt w sklepie.
— Powiedz mi wszystko, czy teraz są w modzie marynowane cytryny? Dawniej była modna guma na piłki? — spytała Małgosia, powstrzymując się od śmiechu z poważnej, urzędowej miny Amelki.
— Panienki zawsze kupują sobie coś do jedzenia i trzeba robić jak one, bo inaczej posądzają o skąpstwo. Teraz są w zwyczaju marynowane cytryny, ssą je w czasie lekcji, chowając głowę pod ławkę, i wymieniają je w kąciku za ołówki, pierścionki ze szklanym oczkiem, papierowe lalki i tym podobne rzeczy. Jak panienka lubi koleżankę, to daje jej marynowaną cytrynę, jeżeli jest na którąś pogniewana, zjada sama w jej oczach i nie pozwala jej nawet oblizać. Wszystkie częstują się kolejno i mnie dawały już tyle razy, a nie mogłam się odwzajemnić, chociaż koniecznie wypada, bo jak wiesz, to są długi honorowe.
— Ile ci trzeba na kupienie cytrynek i odzyskanie dobrej opinii? — zapytała Małgosia, wyjmując woreczek.
— Ćwierć dolara wystarczy aż nadto i zostanie jeszcze kilka centów na poczęstowanie ciebie. Czy lubisz cytrynki?
— Nie bardzo, możesz zachować dla siebie moją cząstkę. Masz tu pieniądze, ale je oszczędzaj, bo to niezbyt wielka suma, jak widzisz.
— Dziękuję ci! Jak miło musi być mieć pieniądze na drobne wydatki! Będzie to dla mnie wielka uczta, bo w tym tygodniu nawet nie skosztowałam cytrynki. Przykro mi było przyjmować, nie mogąc się odwdzięczyć, a doprawdy, że już mi tęskno.
Nazajutrz Amelka spóźniła się trochę do szkoły, ale nie mogąc oprzeć się pokusie, z dumą łatwą do wybaczenia pokazała wilgotną paczkę z starego papieru, zanim schowała ją w najgłębszym kącie ławki. Przez kilka minut całą gromadkę przebiegała wieść, że Amelka March kupiła dwadzieścia cztery wyborne marynowane cytrynki — zjadła jedną po drodze — i ma zamiar częstować. Ta wiadomość całkiem pochłonęła uwagę jej koleżanek. Kasia Brown zaprosiła ją na następną swoją ucztę, Marynia Kingsley nalegała, żeby używała jej zegarka do wakacji, a Jenny Snow, złośliwa panienka, która jej nieszlachetnie docinała, że nie miewa cytrynek, schowawszy czym prędzej swą broń, oświadczała, że zrobi jej kilka trudnych zadań arytmetycznych. Ale Amelka nie zapomniała jej gryzących uwag o „pewnych osobach, których nosy nie są nadto płaskie, żeby wąchać cudze cytrynki, i które chociaż zadzierają głowę, nie są zbyt dumne, żeby o nie prosić”. Amelka zniweczyła też nadzieję „małej Snow” wzgardliwym telegramem: „Niepotrzebnie zrobiłaś się tak grzeczna, bo nic nie dostaniesz”.
Właśnie tego ranka pewna dostojna osoba zwiedzała szkołę i pochwaliła Amelkę za kolorowaną mapę. Ten zaszczyt rozjątrzył pannę Snow, a wbił w dumę pannę March, która puszyła się jak paw. Ale niestety, niestety, duma kroczy przed upadkiem i mściwa Snow z wielką zręcznością postawiła rzeczy odwrotnie. Gdy gość po zwykłej liczbie komplementów ukłonił się i odszedł, Jenny pod pozorem, że chce zapytać o coś ważnego, zawiadomiła nauczyciela, pana Davis, że Amelka March ma w ławce marynowane cytrynki.
A rzecz miała się tak, że pan Davis, uważając ten przysmak za kontrabandę46, uroczyście przysiągł, że publicznie ukarze uczennicę, która się dopuści tego nadużycia. Ten wytrwały człowiek po długiej i zażartej walce wygnał już gumę, zrobił fajerwerk ze skonfiskowanych romansów, zniósł prywatną pocztę, zakazał wykrzywiania się, przydomków, karykatur — i zrobił to wszystko, co było w mocy pojedynczego człowieka, utrzymywał bowiem kilkadziesiąt dziewcząt w karności. Bóg świadkiem, chłopcy dosyć wystawiają na próbę cierpliwość ludzką, ale dziewczęta daleko bardziej dręczą, zwłaszcza nerwowych mężczyzn. Pan Davis umiał dużo greki, łaciny, algebry i różnych „ologii”, więc był nazywany dobrym nauczycielem, a obejście, moralność, uczucia i przykład nie były uważane za rzeczy wielkiej wagi. Była to najnieszczęśliwsza chwila do oskarżenia Amelki i Jenny to wiedziała. Pan Davis widocznie napił się rano zbyt mocnej kawy, panował wschodni wiatr, wzmagający jego newralgię47, uczennice nie okazywały mu dosyć szacunku i z tych wszystkich powodów, mówiąc dosadnym, choć nieeleganckim językiem pensjonarek, był zły jak czarownica, a mrukliwy jak niedźwiedź. Słowo „cytryny” było jak iskra na beczkę prochu: zapałała mu twarz i z taką siłą uderzył w stół, że Jenny poskoczyła na swoje miejsce z niezwykłą szybkością.
— Panny, bądźcie łaskawe uważać!
Na ten surowy rozkaz ustał szmer i pięćdziesiąt par niebieskich, czarnych, szarych i ciemnych oczu posłusznie wpatrzyło się w jego groźne oblicze.
— Panno March, proszę do mego stołu.
Amelka usłuchała go na pozór spokojnie, lecz w głębi przejęta była trwogą, bo cytrynki ciążyły jej na sumieniu.
— Proszę przynieść cytryny, które są w ławce.
To niespodziane polecenie powstrzymało ją na miejscu.
— Nie bierz wszystkich — szepnęła sąsiadka, obdarzona wielką przytomnością umysłu.
Amelka szybko odłożyła pół tuzina, resztę zaś położyła przed panem Davisem w przekonaniu, że każdy człowiek mający ludzkie serce zmięknie, skoro ta rozkoszna woń uderzy jego nos. Na nieszczęście, pan Davis czuł szczególną nienawiść do modnej marynaty, a ten wstręt wzbudził w nim jeszcze większą złość.
— Czy nie ma więcej?
— Jest jeszcze trochę — wyjąkała Amelka.
— Natychmiast przynieś resztę.
Usłuchała, patrząc rozpaczliwie na paczkę.
— Czy z pewnością nie ma więcej?
— Ja nigdy nie kłamię.
— Przekonuję się. Teraz bierz po dwie sztuki tego szkaradzieństwa i wyrzucaj przez okno.
Wszystkie dziewczęta westchnęły, aż powstał lekki podmuch, gdy zniknęła ostatnia nadzieja i odebrano przysmak ich łaknącym ustom. Amelka, czerwona ze wstydu i złości, szła do okna i wracała dwanaście śmiertelnych razy, a za każdym razem para cytrynek, wyglądających tak pulchnie i soczyście, wypadała na ulicę. Żal panienek był tym większy, że z ich uczty korzystały z okrzykami radości irlandzkie dzieci, ich zawzięci wrogowie. Tego, tego już było za wiele. Wszystkie rzucały zapalczywe lub żałosne spojrzenia na nieubłaganego Davisa, a jedna z nich, namiętna miłośniczka cytrynek, zalała się łzami.
Gdy Amelka wróciła z ostatniej wędrówki, pan Davis chrząknął złowrogo i rzekł z naciskiem:
— Pamiętacie panny, co wam powiedziałem przed tygodniem? Przykro mi, że się to stało, lecz nigdy nie pozwalam przekraczać moich przepisów i nigdy nie łamię danego słowa. Panno March, wyciągnij rękę.
Amelka zadrżała i schowała obie ręce za siebie, zwracając ku niemu błagalne spojrzenie, przemawiające lepiej niż słowa, na które nie mogła się zdobyć. Była ulubienicą Davisa, nazywanego „starym”, i według mego przekonania, byłby złamał słowo, gdyby nie to, że oburzenie jednej krnąbrnej panny objawiło się gwizdnięciem, które, chociaż było ciche, rozjątrzyło gniewliwego jegomościa i przypieczętowało wyrok na winowajczynię.
— Poddaj rękę, panno March! — oto jaką odpowiedź dostała na swą niemą prośbę.
Zbyt dumna, żeby płakać lub uniewinniać się, zacisnęła zęby, wyzywająco odrzuciła w tył głowę i bez jęku wycierpiała dotkliwe plagi w wątłą dłoń. Nie trwało to długo, a uderzenia były niezbyt bolesne, ale pierwszy raz w życiu ktoś ją uderzył i tak się wstydziła, jak gdyby ją rzucił na ziemię.
— Teraz będziesz stała na podeście do przerwy — rzekł pan Davis, chcąc działać stanowczo.
Straszny wyrok! Dosyć już było przykro wrócić na miejsce i widzieć litościwe twarze przyjaciółek, a zadowolone nieprzyjaciółek, których wprawdzie miała niewiele, ale patrzeć na całą szkołę po tej świeżej hańbie zdawało się jej niepodobieństwem i przez chwilę doznawała wrażenia, jak gdyby mogła tylko paść na ziemię z sercem pękającym od płaczu. Gorzkie poczucie doznanej krzywdy i myśl o Jenny Snow dopomagały jej znieść to z pozornym spokojem. Stojąc na hańbiącym miejscu, wlepiła oczy w komin od piecyka, nad którym zdawało jej się, że widzi morze twarzyczek. Była tak nieruchoma i blada, że dziewczętom z trudnością udawało się pracować wobec tej zrozpaczonej osóbki.
Przez kwadrans ta dumna i wrażliwa dziewczynka cierpiała taki wstyd i ból, że nigdy ich nie zapomniała. Innym mogło się to wydawać rzeczą zabawną lub śmieszną, ale dla niej była to ciężka próba, bo przez dwanaście lat swego życia była wychowywana z miłością i nigdy jeszcze nie spotkał jej taki cios. Zapomniała, że pali ją ręka i boli serce, bo ją dręczyła myśl:
„Będę musiała powiedzieć to w domu i będą tak się wstydzić za mnie!”
Ten kwadrans wydał się jej godziną, ale nareszcie minął i słowo „przerwa” nigdy jeszcze tak mile jej nie zabrzmiało.
— Możesz odejść, panno March! — powiedział pan Davis, czując sam, że ma zakłopotaną minę.
Nieprędko zapomniał pełne wyrzutu spojrzenie Amelki, gdy nie odzywając się do nikogo, poszła prosto do przedpokoju, wzięła ubranie i opuściła to miejsce z silnym postanowieniem, że już tam nie wróci. Kiedy wróciła do domu, była w smutnym stanie i gdy starsze dziewczęta przybyły trochę później, przejęte oburzeniem, zaczęły się zaraz naradzać. Pani March niewiele mówiła, lecz była zasępiona i pocieszała smutną córeczkę, jak mogła najczulej. Małgosia zmoczyła bolącą rękę gliceryną i łzami, Eliza czuła, że nawet ukochane koty nie byłyby dla niej balsamem na takie zmartwienie, zagniewana Ludka odezwała się z pomysłem, żeby niezwłocznie zaaresztować pana Davisa, Anna zaś wygrażała pięścią „nikczemnikowi” i tak gniotła kartofle na obiad, jak gdyby jego miała pod tłuczkiem.
Prócz koleżanek nikt nie spostrzegł wyjścia Amelki, ale bystrookie dziewczęta zauważyły, iż po południu pan Davis był cichy, łagodny i niezwykle nerwowy. Przed samym końcem lekcji zjawiła się Ludka i z surową twarzą zbliżyła się do stolika, położyła list od matki, zabrała resztę rzeczy Amelki i wyszła, starannie obcierając błoto z obuwia na słomiance leżącej przy drzwiach, jak gdyby strząsała z nóg proch tego miejsca.
— Dobrze, pozwolę ci nie chodzić do szkoły, ale musisz co dzień uczyć się trochę z Elizą — rzekła pani March tego wieczoru. — Nie popieram kar cielesnych, szczególnie dla dziewcząt. Nie podoba mi się też sposób nauczania pana Davisa i towarzystwo, jakie tam miałaś, ale zanim cię poślę do innej szkoły, zapytam ojca o radę.
— To dobrze. Chciałabym, żeby wszystkie uczennice opuściły jego przestarzałą szkołę i obróciły ją w niwecz. Do szału mnie doprowadza myśl o tych doskonałych cytrynach — rzekła Amelka i westchnęła z miną męczennicy.
— Nie żałuję, żeś je straciła, bo przekroczyłaś przepisy i zasłużyłaś na karę za nieposłuszeństwo — surowo powiedziała matka.
Dziewczę, spodziewając się tylko współczucia, zmieszało się na te słowa.
— Czyżbyś była, mamo, zadowolona, że mnie spotkał wstyd wobec całej szkoły? — wykrzyknęła Amelka.
— Nie wybrałabym tej kary — odparła matka — ale kto wie, czy ona nie skuteczniejsza dla ciebie niż łagodna. Robisz się nadto próżna i zarozumiała, moja droga, i czas się poprawić. Masz dużo drobnych zalet i przymiotów, ale nie należy się nimi chełpić, bo chełpliwość psuje najpiękniejszą naturę. Prawdziwy talent lub przymiot nie mogą długo zostawać w ukryciu, a gdyby nawet i tak było, to nas powinna zadowalać świadomość, że je posiadamy i wprowadzamy w czyn. Największym wdziękiem każdej potęgi jest skromność.
— Tak jest — odezwał się Artur, grający w szachy z Ludką — znałem kiedyś dziewczynkę obdarzoną prawdziwym talentem do muzyki, ale nie wiedziała o nim. Nie zgadywała, jak miłe rzeczy komponuje w samotności, i gdyby nawet ktoś jej powiedział, to by nie uwierzyła.
— Chciałabym ją znać, może by mi pomogła, bo jestem tak nieudolna — rzekła Eliza, która stała przy nim, słuchając pilnie.
— Znasz ją i pomaga ci lepiej, niżby zdołał ktoś inny — odpowiedział Artur z tak figlarnym spojrzeniem wesołych czarnych oczu, że nagle zarumieniła się i ukryła twarz w poduszce od sofy, odurzona tym niespodzianym odkryciem.
Ludka pozwoliła Arturowi wygrać partię za tę pochwałę, lecz Eliza nie chciała już usiąść do fortepianu. Za to Artur ślicznie śpiewał i bardzo był wesoły, rzadko bowiem pokazywał posępną stronę swego usposobienia pannom March. Gdy odszedł, Amelka, która cały wieczór była zamyślona, rzekła nagle, jakby ją zajęła nowa myśl:
— Czy Artur jest wykształconym chłopcem?
— O tak, odebrał doskonałą edukację i ma wielki talent do muzyki. Będzie z niego dzielny człowiek, jeżeli się nie zepsuje i nie rozpieści — odrzekła matka.
— I nie jest zarozumiały? — spytała Amelka.
— Wcale nie. Dlatego taki miły i tak go wszyscy kochamy.
— Rozumiem. To ładnie być wykształconym i eleganckim, a nie popisywać się ani chełpić — dodała Amelka w zamyśleniu.
— Te zalety przebijają się zawsze w rozmowie i w zachowaniu, pomimo skromności, ale nie ma potrzeby się przechwalać — powiedziała pani March.
— Tak samo jak byłoby niewłaściwe, gdybyśmy włożyły wszystkie kapelusze, suknie i wstążki, jakie mamy, żeby pokazać je ludziom — dorzuciła Ludka i nauka moralna zakończyła się śmiechem.
— Dokąd idziecie, dziewczęta? — zapytała Amelka, wchodząc do ich pokoju pewnej soboty po południu; zastała je bowiem tajemniczo gotujące się do wyjścia, co obudziło jej ciekawość.
— Mniejsza o to, małe dziewczynki nie powinny zadawać pytań — cierpko odrzekła Ludka.
W młodocianym wieku nic nas tak nie
Uwagi (0)