Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖
Młyn na wzgórzu to powieść autorstwa Karla Gjellerupa wydana w 1896 roku. Akcja rozgrywa się na duńskiej wyspie Falster pod koniec XIX wieku.
Jakub, owdowiały młynarz, jest zakochany w pięknej Lizie. Wkrótce jednak dowiaduje się, że kobieta, którą tak kocha, ma romans z Jorgenem, parobkiem. Ta sytuacja staje się przyczynkiem do tragedii, która rozegra się w starym młynie…
Powieść Młyn na wzgórzu to summa modernistycznych tendencji literackich — obecnego nihilizmu i dekadentyzmu, psychologicznego podejścia do bohaterów, a także głębokiej refleksji moralnej, związanej z charakterystyczną dla epoki postacią femme fatale.
W 1917 roku Karl Gjellerup, duński dramaturg, poeta i powieściopisarz, otrzymał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości: za „różnorodną twórczość poetycką i wzniosłe ideały”.
- Autor: Karl Gjellerup
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup
A błazeńsko-dobroduszny dzban, siedzący obok, przemienił się równocześnie z dziwną szybkością w stylową urnę z prochami.
Pastor Schmidt pochwalił sympatycznym skinieniem okrągłej główki odpowiednie zachowanie się Smoka, który, zachęcony tym, westchnął jeszcze głębiej, zaciągnął się dymem niosącego pociechę cygara, wydmuchnął powoli kłąb dymu i śledził go niewymownie skupionym spojrzeniem, jak gdyby przeglądając na wskroś mgliste właściwości „wszystkiego co istnieje”.
— Niech pani wypije kroplę wina, droga pani Andersen — rzekł proboszcz, klepiąc pocieszająco i zachęcająco swą tłustą, białą ręką stuletni jedwab pokrywający otyły grzbiet towarzyszki — to pani posłuży... tylko kroplę!
— No, no, dwie także nie zaszkodzą, panie pastorze — oświadczył Smok, spostrzegając z prawdziwą radością serca, że hasłem jest „rozweselenie”. — Tak, mateczko! Łyk wina to najwłaściwsze dla człowieka, którego oblewała woda, ha, ha!... Dar boży, panie pastorze... raduje ludzkie serce... święte słowo, prawda?... Lej pan śmiało... — dodał, widząc, że kapłańska ręka, która rozważnie zawładnęła flaszką, zanim Smok zaofiarował swe usługi, napełniła kieliszek tylko do połowy. — Dobry towar, ten portwein... sam przywiozłem go z miasta... bo ten poczciwy Jakub... na ogół jest on smakoszem... zawsze to powiadam, że Jakub jest smakoszem, i dam mu to na piśmie... ale w tych dniach, mój Boże!...
Pełne troskliwości wstrząśnięcie głową i współczujące spojrzenie w stronę ogrodu, gdzie widać było wysoką postać młynarza, stojącego w odległości paru kroków od drzwi, dokończyły wymownie przerwane zdanie.
Pastor Schmidt skinął potwierdzająco i podał matce Smoka napełniony do połowy kieliszek, sam zaś na własny użytek nalał sobie więcej aniżeli skromną ilość brunatnego płynu — podzielał bowiem tylko częściowo korzystne mniemanie Smoka o portweinie.
— Trąćmy się zatem wszyscy z sobą — odezwał się sakramentalnym głosem, zwracając się dokoła skinieniem ręki — i wychylmy nasze kielichy z tym życzeniem, aby nasz drogi przyjaciel tu w młynie, dzięki łasce bożej i czystości serca, znalazł ulgę i pocieszenie w tym ciężkim smutku!
Chłopi podnieśli kieliszki i niby chór przyświadczyli głuchym pomrukiem. Ale Henryk jako przywódca chóru zapragnął nadać temu pomrukowi bardziej zdecydowany wyraz, a jednocześnie uzupełnić nieco kościelne zakończenie toastu czymś bardziej energicznym, toteż odezwał się następującymi dobranymi słowami:
— Słusznie pan powiedział, pastorze! Pociechę w smutku, zawsze to mówię... Do licha, Jakub jest przecież jędrnym chłopem... nie może tak wiecznie chodzić ze zwieszoną głową... Były to smutne czasy... Żyć tak z chorą kobietą... Biedna Chrystyna... niech ją Bóg przyjmie do swojej łaski!... Ale teraz leży już w ziemi... więc teraz i on musi podnieść głowę... dlatego wypijmy: niech nam ży...!
Przerażony wzrok, jakim matka powitała to jego wylewne krasomówstwo, powstrzymał połowę słowa w radośnie otwartych ustach, druga połowa ugrzęzła w gardle, wywołując coś niby chrząknięcie. Dzięki jednak właściwemu uzdolnieniu muzykalnemu mówcy nieszczęsny kres toastu niezbyt się różnił od tonu mowy, toteż nietrudno było do tego nawiązać.
— Hm... niech żyje... czystym sercem... jak powiada proboszcz... otóż to właśnie... i niech znajdzie pociechę... prawdziwą pociechę... he, prawda...
Tym razem mówca przerwał sam sobie, aby podczas tej krótkiej, retorycznej pauzy, która wszystkich prócz niego nieco zaniepokoiła, wykonać trudne mimiczne ćwiczenie twarzy. Najpierw przymknął lewe oko i łypnął prawym, potem na odwrót, a kiedy już w ten pomysłowy sposób dostatecznie przygotował zebranych, że teraz należy oczekiwać rodzynka, mówił dalej:
— Nie taką pociechę, jaką może dać miła Liza... he... zresztą ładna, tęga dziewucha...
— Henryku!
Matka Smoka znieruchomiała ze zgrozy, pojąwszy, że pogorszyła tylko sytuację, przeszkadzając poprzednio wygłoszeniu toastu. Teraz nareszcie odzyskała mowę, skoro wszelkie ostrzegawcze spojrzenia nie wystarczyły:
— Henryku!
Smok umilkł zakłopotany, skrzywił się dziwnym grymasem, którym prawdopodobnie chciał się uniewinnić, machnął ręką obojętnym gestem i dokończył:
— Hm... tak... jak powiedziano, pociechę w smutku... zawsze wesoło... jakoś to będzie... z bożą pomocą... jakoś to będzie, panie pastorze, skaal!
Wyczuwał zapewne, że nie osiągnął w zupełności tego wzniosłego końcowego efektu, o jakim myślał. Ale, do diabła, jakże wóz może się rozpędzić, jeżeli co chwila ktoś ciągnie hamulec?!
Aby poniekąd uzupełnić ten brak, wzniósł teraz uroczyście swój pełny kieliszek, z którego wino przelewało się przez brzegi, i trącił się bardzo serdecznie z prawie pustym szklanym kielichem, który biała ręka proboszcza wysunęła ostrożnie naprzeciw.
Kielich wydał smutny, prawie bezdźwięczny ton, zakłócony niezwykle cienkim odgłosem — odgłosem niemal niesamowitym, jak gdyby maleńki kobold coś przełykał.
I gdyby naprawdę tak było, na obliczu pani Andersen nie malowałoby się z pewnością wielkie przerażenie. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała się w pęknięty kieliszek proboszcza. Cały chór spojrzał również w tamtą stronę i zapomniał o piciu.
Nagle w tym kole rozległ się chichoczący trzask, jak gdyby dzban pękł wskutek sympatii do kieliszka — jeżeli nie było to złudzenie słuchu. Albowiem każdy, kto zerknął w tym kierunku, spostrzegł, zamiast zapowiadanego tym tonem błazeńskiego ornamentowanego dzbana, stylową urnę z prochami na czarnej podstawie.
I proboszcz zapomniał o piciu, i on wlepił wzrok w kieliszek, który trzymał przed sobą w wyciągniętej ręce. Od brzegu aż do nóżki widniało błyszczące pęknięcie. Zwykle czerwona, tryskająca zdrowiem twarz pastora pokryła się ziemistą bladością, ręka jego drżała, tak że szrama pękniętego szkła zataczała w powietrzu świetliste arabeski.
Wreszcie zapanował nad sobą, przełknął wino z taka miną, jak gdyby wypijał truciznę — co oczywiście nie miało nic wspólnego z jakością szlachetnego napoju — uśmiechając się niepewnie, rozejrzał się dokoła i oświadczył cienkim, suchym głosem, pozbawionym zwykłego namaszczenia:
— No... nie hołdujemy przecież przesądom.
Naprawdę jednak należał pastor Schmidt do rodziny, w której, dokąd sięgała kronika rodu, wszelkie znaki tajemne i przeczucia grały doniosłą rolę, w której wydarzały się nawet przypadki rozdwojenia osobowości i która potajemnie przyznawała się do wiary w prorocze przywidzenia. Toteż pastor był przekonany w tej chwili, że owa wieczysta szczęśliwość na łonie Abrahama, której rychłe osiągnięcie sławił dopiero co jako najgodniejszy cel życia, już teraz sygnalizuje mu swoje nadejście i że już niebawem będzie mu dane zostać obywatelem lepszego świata, dzięki czemu wypełni się jego codzienna modlitewna prośba i jeszcze przed końcem roku połączy się ze swoją nieboszczką żoną. Wszak w ostatnie jej urodziny zasiedli do stołu w liczbie trzynastu osób!
Podczas tego wstrząsającego przeżycia wyczuł raczej, niż pojął zmysłami, że spoczęło na nim nieżyczliwe spojrzenie kogoś nienależącego do tego koła.
Oczywiście, nie mógł zauważyć, że leśniczy Christensen, który jeszcze niedawno, kiedy Smok wspomniał o „biednym Jakubie”, rozmawiał w ogrodzie z gospodarzem domu, wszedł właśnie do izby i zbliżył się do stołu, aby wziąć cygaro.
Ten leśny człowiek — podobnie jak prawie wszyscy obcujący ustawicznie z przyrodą — miał żyły nabrzmiałe mistycyzmem. Wierzył może bardziej niż wszyscy inni w przepowiednie i znaki, toteż niebawem pojął sytuację. Kiedy więc teraz proboszcz obejrzał się pod wpływem doznanego uczucia, spotkał się z przenikającym go spojrzeniem jasnych i zimnych oczu leśniczego. Wiedział, że ten pobożniś, ten apostoł „wewnętrznego posłannictwa” posądzał go o światowość, a nawet często nazywał go proboszczem do l’hombre10 — jak gdyby to było grzechem zagrać w karty parę razy w tygodniu (nie mówiąc już o tym, że proboszcz hołdował wytwornemu wistowi, nie zaś poczciwemu, plebejuszowskiemu l’hombre). Czuł, że ten przeciwnik przejrzał go w bardzo niepożądany sposób; czytał w jego spojrzeniu bezlitosną pogardę dla obawy przed śmiercią, której to obawy zwiastun bożego słowa nie zdołał całkowicie ukryć.
„Gdyby ten fanatyk — myślał — słyszał przedtem rozmowę, jaką prowadziłem w narożnej izbie z panią Andersen, uważałby mnie za skończonego obłudnika! A jednak powinien by pamiętać, co mówi Pismo Święte, że duch ci wprawdzie jest ochoczy, ale ciało mdłe”.
Jego ciało było w tej chwili istotnie bardzo mdłe; czuł się nieswojo w tym wiedzącym kole, a przede wszystkim w towarzystwie tego człowieka. Przez otwarte drzwi wyszedł do ogrodu.
Ach! Jakże rozkosznie oddychało się — po gęstym dymie z tytoniu, który bynajmniej nie był produktem Hawany — łagodnym, wilgotnym wiosennym powietrzem, w którym mieszał się brzemienny urodzajem zapach pól ze słoną świeżością morza. Chociażby nawet był tchórzliwym człowiekiem — żył jeszcze i wdychał pełną piersią powietrze tej doliny łez!
Jego wielebność rozejrzał się dokoła z uśmiechem pełnym błogosławieństwa. Chłopki, które rozsiadły się z prawej strony na długiej ławie jak kury na grzędzie, zobaczywszy go, umilkły nagle. To skłoniło proboszcza, że podszedł ku nim i zagłębił się w praktyczną, doskonale oddziaływającą na równowagę umysłu rozmowę, zasięgając dokładnie informacji o gospodarce w rozmaitych sadybach, rozwodząc się szeroko nad przypuszczalnymi widokami wiosennych zasiewów i opowiadając o dzierżawie gruntów probostwa. Obecna dzierżawa dobiegała końca, nie chciał więc pominąć tej korzystnej sposobności, by wyjaśnić tej i owej wieśniaczce, jak zyskowne byłoby, gdyby właśnie ona objęła dzierżawę. Dla tej sadyby położenie gruntów proboszczowskich było wyjątkowo dogodne, dla drugiej oddalenie — z tych i innych dziwnych przyczyn — nie odgrywało wcale roli, a natomiast śliczny szmat łąki zapewniał dzierżawcy wyjątkowe korzyści przy hodowli koni — był prawdziwym rajem dla źrebiąt! A znowu dla innego chłopa, znanego jako Nemrod, las przedstawiał nieocenioną wartość.
Dzielne wieśniaczki nie ukrywały także swego rozumu; wytaczały wszelakie zarzuty, podnosiły te lub owe wątpliwości, a niektóre wyraziły nawet przypuszczenie, że czynsz dzierżawny będzie obniżony ze względu na złe czasy. Wywiązała się ożywiona pogawędka, w której nie brakło także żartobliwych poufałości i drwinek. Ktoś przysłuchujący się nie przypuszczałby chyba, że otyły proboszcz, tak gorliwie, zarazem tak dobrodusznie broniący swoich interesów, przemyśliwa już o rozstaniu się z doczesnością. On sam z przykrością przypomniał sobie o tym na chwilę, kiedy leśniczy wyszedł z domu i przechodząc mimo niego, obrzucił go przelotnym spojrzeniem. Ale niebawem przyłączył się do swej siostry i do młynarza i wszyscy troje zapuścili się w głąb sadu ku wielkiemu uspokojeniu proboszcza. Na ławce, stojącej z lewej strony koło drzwi, pozostał jeszcze tylko nauczyciel i mały Janek — istoty tak samo nieszkodliwe jak pudel Karo, który siedział przed nimi, wtykał pomiędzy nich nos i kolejno spoglądał to na jednego, to na drugiego.
Na cmentarzu chłopak zalewał się gorącymi łzami. Ale serdeczna życzliwość wielu obcych ludzi, jaką mu okazywano, rozproszyła powoli jego smutek, a kawa i ciasto przyczyniły się również do rozweselenia chłopięcej duszy. Teraz znajdował się w lepszych rękach aniżeli poprzednio, kiedy kobiety skakały dokoła niego i wyprzedzały się w pieszczotach. Nauczyciel wyswobodził energicznie chłopca z tej niewoli babskich kiecek.
Był to młody, blady człowiek, przyjaciel dzieci raczej z wyrozumowania niż z natury, przepełniony nieosłabioną jeszcze miłością swego „powołania”, zbrojny naiwną wiarą w wszechpotęgę wykształcenia. Starał się rzetelnie, by umocnić tę małą roślinkę, która wyraźnie opuszczała liście. Toteż z niezwykłym zapałem kreślił obraz pięknej przyszłości, kiedy to Janeczek już w najbliższym roku zacznie chodzić codziennie do szkoły, aby tam nauczyć się czytania liter i wypisywania ich rysikiem na tabliczce. A ponieważ wspaniałość tych zajęć nie od razu przemówiła do dziecięcego umysłu, dodał jeszcze, że Janeczek będzie się także wdrapywał po słupie, stojącym prosto jak maszt sztandaru, i że w szkole jest jeszcze inny, poprzeczny drążek, na który chłopcy drapią się rękami i nogami jak małpy.
Ta myśl tak rozweseliła chłopca, że pobiegł natychmiast do domu, aby przynieść książkę z obrazkami i pokazać nauczycielowi figlarne małpy na drzewie. Dzięki temu lody zostały przełamane, a kiedy chłopiec uświadomił sobie, że do szkoły uczęszcza wielu innych chłopców i dziewcząt, z którymi wolno się bawić, okazał zadowolenie i zadając wyczerpujące zapytania, wżywał się już w tę piękną przyszłość.
Tymczasem młynarz, leśniczy i jego siostra przeszli parokrotnie przez sad, rozmawiając swobodnie o tym i owym. Wreszcie zatrzymali się jakby bezwolnie w najdalszym zakątku, gdzie krzaki bzów, pokryte gęstym liściem, zwieszały się nad małym stawem. Dwie białe kaczki jaśniały w cieniu, pływając; ciemna woda rozbłyskiwała szeregiem falistych kręgów — tu i tam kołysał się łukowato wygięty, drobny puch niby okręt elfów.
Rozmowa rwała się; młynarz był zbyt niespokojny, aby jej tok podtrzymać. Rodzeństwo także widocznie czymś się dręczyło, nie mając dotychczas czy sposobności, czy odwagi wypowiedzenia się.
Miejsce było odległe, a czarnozielona woda szkliła się jakimś mistycznym blaskiem.
— Jakubie — przemówił leśniczy cicho głosem inaczej brzmiącym niż zazwyczaj — czy wiesz dokładnie, o której godzinie Chrystyna umarła?
— O tak, pamiętam dobrze... Słyszałem, jak biła dwunasta, gdy jeszcze trzymałem ją w ramionach.
Hanna i jej brat wymienili porozumiewawcze spojrzenie.
— Tak, tak właśnie przypuszczaliśmy.
Młynarz spojrzał na nich zdziwiony.
— Jak to rozumiesz?
— No, otrzymaliśmy jednocześnie sygnał. Zresztą Hanna lepiej ci to opowie.
Siostra zarumieniła się i zwróciła w bok oczy, chcąc uniknąć tego dziwnego, trochę zaniepokojonego, pytającego spojrzenia, jakie utkwił w niej młynarz.
— Cóż się to stało, panno Hanno? W jaki sposób otrzymaliście sygnał?
Splotła nerwowo ręce i uporczywie wpatrywała się w białe puchy żeglujące po ciemnym stawie.
— Otóż... tej samej nocy położyłam się do łóżka o zwykłej porze, o godzinie dziewiątej... nagle przebudziłam się zupełnie czujna i wtedy to zapukało w szybę.
— Kto zapukał?
Młynarz zbladł i uchwycił ją za ramię, natychmiast jednak wypuścił je z uścisku bardzo zakłopotany.
— Nikt nie pukał;
Uwagi (0)