Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖
„Każdy jest świnią na taki kaliber, na jaki go stać.”
Franciszek Murek, doktor praw i były pracownik magistratu, obecnie bezdomny, zdecydował się zerwać z uczciwością, która w przeszłości tak mu utrudniała życie. Nie ma co prawda nerwów do napadów z bronią w ręku, ale odkrywa w sobie inny talent — doskonale nadaje się na wróżbitę. Najpierw jako Mahatma Bahil, mistrz wiedzy tajemnej, później jako doktor Oskar Klemm, profesor okultystyki indyjskiej, zdobywa sławę i powraca na salony. Podróż z powrotem na szczyt okazuje się jednak dużo bardziej demoralizujżca, niż droga w dół.
Atmosfera zagęszcza się, gdy najwierniejszym klientem Oskara Klemma staje się Seweryn Czaban, człowiek, który sam „w wielu swoich interesach nie trzymał się zbyt niewolniczo ani etyki, ani prawa”.
Drugie życie doktora Murka to druga, po książce Dr. Murek zredukowany, opowieść o losach Franciszka Murka. Na ich podstawie w 1939 roku powstał film, a w 1979 serial.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Drugie życie doktora Murka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (biblioteka na zamówienie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Wreszcie Murek stanął nad kupą pokruszonych ciegieł i chwycił towarzysza za ramię, sycząc przez zęby:
— Musi tu być.
— Szukajmy — gorączkowo szepnął Czaban — szkoda psiakrew, żeśmy nie wzięli łopaty...
Nie namyślając się długo, zaczął odrzucać na bok cegły. Po chwili błysnęły w dole białe kafle.
— Piec! — tryumfalnie sapnął Czaban.
Teraz i Murek zaczął mu pomagać. Po chwili dokopali się do drzwiczek. Czaban otworzył je i wsunął dłoń do środka:
— Jest! — zawołał tak głośno, aż Murek odskoczył, poczem wyciągnął walizkę. Teraz już nic nie mogło go powstrzymać od zajrzenia da środka. Ponieważ zaś przekonał się, że pełna była grubszych szeleszczących papierów, zerwał się i chwycił Murka w objęcia z niezwykłym entuzjazmem, wołając:
— A niechże pana cholera weźmie!... I pan na tem dobrze zarobił, ale nie to mnie najwięcej cieszy, tylko to, że te dranie, mierzawcy, nie skorzystąją! Patrz pan, jak uchytrzyli się! Takie miejsce sobie wynaleźli! Ale, na psa urok, jak kto ma szczęście to mu go i bandyci nie odbiorą.
Zabrali walizkę i szli naprzełaj ku miastu. Czaban rozbawiony nie przestawał mówić:
— Co to gadać — śmiał się — czy pan wiesz, mistrzu, że ja na tym napadzie, właściwie mówiąc, zarobiłem! Sztuka, a?
— Jakto pan zarobił?
— A, ot tak: zabrali mi biżuterję żony i córki, która była zaasekurowana od kradzieży, i w tem straty nie miałem. Za to, co jest w tej walizce, miałem kupić z licytacji hutę szklaną pod Sosnowcem. Otóż jeżelibym kupił, to zrobiłbym najgłupszy interes w swojem życiu. Czytał pan, dwa miesiące temu, o tym Kumejkowskim, który rzucił się pod pociąg?... To właśnie on wtedy ją kupił!
Tu pan Czaban wybuchnął głośnym, szczerym śmiechem.
— Teraz z panem podzielę się na pół i jeszcze będę wygrany.
Doszli do pierwszej spotkanej taksówki i Czaban podał adres swojej willi. Murek nie chciał tam jechać, gdyż obawiał się, że ów łysy może go poznać, pomimo maski, którą miał na twarzy podczas napadu. Uspokoiło go jednak zapewnienie Czabana:
— Niech się pan nie krępuje, mój wygląd też nie lepszy, paniom i tak się nie pokażemy. Załatwimy sprawę w gabinecie. Musimy przecie obliczyć, co tam jest w tej walizce, ile to warte i ile się panu należy.
— Ja mam do pana zupełnie zaufanie — powiedział Murek.
— Nu, to i dobrze. Zaufanie zaufaniem, a interes interesem. Co oko widzi, to pewniejsze. A zresztą musimy jeszcze o innej rzeczy pomówić.
Taksówka zatrzymała się na ulicy Skolimowskiej, przed willą, której Murek i tak by teraz nie poznał, gdyż dawniej stała odosobniona na pustkowiu, a obecnie naokoło wszystko było zabudowane.
Ku zdziwieniu i zaniepokojeniu Murka, gdy weszli przez furtkę, Czaban skierował się nie ku drzwiom głównym, lecz w stronę owych małych drzwiczek. Obawy jednak były nieuzasadnione.
— Wejdziemy boczkiem — powiedział Czaban — nie chcę bowiem, by ktoś widział, że to przy pomocy pana odzyskałem tę walizkę.
Otworzył kluczem drzwi i po chwili znaleźli się w gabinecie. Czaban zapalił wszystkie światła, w których złocone bronzy i wspaniałe kryształy jarzyły się imponująco. Zawartość walizki została wytrząśnięta. Czaban z niezwykłą wprawą segregował, liczył i zapisywał obligacje, akcje, weksle. Murkowi podsunął tymczasem wielkie pudło z czekoladkami, do którego i sam często sięgał, mrucząc pod nosem przy rachunku. Po zajrzeniu do ceduły giełdowej i do notatnika oświadczył:
— Tak, kursy djabelnie spadły. Połowa tych weksli to makulatura, ale według pobieżnego obliczenia i tak warte to razem około stu sześćdziesięciu tysięcy złotych. Około! nie wykluczam jakiegoś parutysięcznego wahania w tę czy inną stronę. Żeby między nami nie było później żadnych sporów, proponuję panu zrobić sobie spis tego bagażu...
Murek jednak ani słyszeć o tem nie chciał. Zapewnił Czabana, że mu wierzy. Wobec tego walizka wraz z zawartością znikła w czeluści szafy ogniotrwałej, Czaban zaś zaczął:
— Nu, pozostaje nam kwestja rozrachunku. Mnie teraz djabelnie potrzebna jest gotówka. Przyjmujemy, że ja, zgodnie z naszym układem, muszę panu wypłacić osiemdziesiąt tysięcy złotych. Na niektóre jednak papiery kurs obecnie jest bardzo niski, a niektóre weksle nie odrazu dadzą się zdyskontować. Poco pan ma czekać? Zróbmy tak: Wypłacę panu teraz dwadzieścia tysięcy, a sześćdziesiąt wezmę jako pożyczkę. Dam panu dziesięć procent w stosunku rocznym. Przyzna pan, że krzywdy tu niema?
— No, zapewne.
— Na pokrycie wystawię panu własne weksle — tu zaśmiał się szeroko — niech pan tylko nie myśli, że chcę pana wykiwać. Byłbym głupi, próbując oszukać człowieka, któremu wystarczy pogapić się na karty, czy na szklaną kulę, by to odkryć. Nie wymagam zgody zaraz. Jutro mi pan da odpowiedź po naradzeniu się z tą swoją kulą. A teraz jeszcze jedno: nie chcę, by ktokolwiek wiedział, w jaki sposób odzyskałem te rzeczy, i musi mi pan obiecać zachowanie tajemnicy.
— Przecież ja nie wiem nawet, jak pan się nazywa — uśmiechnął się Murek.
— Prawda! Chyba, że i tu jasnowidzenie panu pomoże?
— To bardzo trudne. Wiem tylko, że pańskie imię albo nazwisko musi się zaczynać na literę S.
— Z panem, mistrzu, naprawdę niebezpiecznie. Nazywam się Seweryn Czaban, zaraz zresztą służę panu swoim autografem pod postacią zobowiązania dłużnego.
Murek i od tego jednak zaczął się wymawiać. Właśnie spierali się na ten temat, gdy zapukano do drzwi. Dużo wysiłku kosztowało Murka zachowanie spokojnego wyrazu twarzy, gdy ujrzał znajomą postać łysego faceta.
— Mój szwagier, pan Żołnasiewicz — przedstawił Czaban — pan...
— Doktór Klemm — odpowiedział Murek, podając łysemu rękę.
Żołnasiewicz uścisnął ją z szacunkiem. Oczywiście nie poznał Murka, zresztą miał do Czabana widocznie bardzo pilny interes, gdyż kręcił się po gabinecie niewyraźnie, spoglądając na zegarek. Wobec tego Murek zaczął się żegnać, lecz nie puszczono go:
— Chwileczkę, niech pan zaczeka — powiedział Czaban. — Każę podać auto. Stąd dobry kilometr do postoju taksówek.
Auto niedługo zajechało i gospodarz odprowadził Murka przez główne wejście. Przechodząc przez hall, Murek zobaczył dwóch młodzieńców w smokingach i dwie panie, z których młodsza, zapewne córka Czabana, była bardzo ładna.
Szofer stał przy drzwiczkach samochodu. Kołysząc się wygodnie w wielkiej limuzynie Murek z uśmiechem myślał, że niespełna rok temu opuszczał tę willę w znacznie mniej wytworny sposób.
Arletkę wiadomość o pomyślnem zakończeniu przedsięwzięcia wprawiła w istny szał radości. Wyskoczyła z wanny naga, mokra, pryskając kroplami wody na wszystkie strony, tańczyła po pokoju jak warjatka. Wyglądała przytem tak młodo, świeżo i dziecinnie, miała w ruchach tyle wdzięku i temperamentu, a w błyszczących oczach tyle śmiechu i radości, że Murek przyglądał się jej jak urzeczony. Trudno mu było utożsamić tę Arletkę z dobrze sobie znaną cyniczną, niemal oschłą dziewczyną, która potrafiła z zimną krwią zabić człowieka, mozolnie i zawzięcie przygotowywać szantaże, z ołówkiem w ręku kalkulować każde swoje jutro i pojutrze.
Nie martwił się bynajmniej tą zmianą. Tamtą Arletkę może lubił, napewno jej pożądał, ale i bał się jej zawsze. Bał się, chociaż nie był tchórzem. Czuł się w stosunku do niej, jakby w stanie ustawicznego pogotowia, oczekując wszelkich możliwych niebezpieczeństw. Z jednej strony działało to silnie na jego zmysły, z drugiej jednak z czasem stawało się nużące.
Wieść o tem, że są teraz zamożni, że będą mieli dwadzieścia tysięcy i z samych procentów około pół tysiąca miesięcznie, wywarła na nią zdumiewający wpływ. Wbrew codziennemu zwyczajowi nazajutrz leżała do południa w łóżku, zobojętniała nagle na rozpoczęte, a dobrze zapowiadające się sprawy, nie poszła na miasto, wysłała Murka po prowianty, upominając się kapryśnym głosikiem, by przyniósł coś smacznego.
Murka bawiła, cieszyła, lecz i niepokoiła ta zmiana, tembardziej, że nie miał jeszcze w ręku owych pieniędzy i że w gruncie rzeczy Czaban mógłby nie dać ani grosza, a nawet się nie pokazać.
Gdy minęła piąta, szósta, pół do siódmej, a Czaban się nie zjawiał, Murek zaczął wyglądać przez okno. Minęła jednak jeszcze godzina, pełna zniecierpliwienia i planów zemsty na Czabanie, kiedy wreszcie on sam się zjawił, a raczej wpadł hałaśliwy, uśmiechnięty, jędrny i różowy, kręcąc się po pokoju jak bąk, poklepując Murka po ramieniu i zasypując go krótkiemi zdaniami, gęsto przetykanemi pytającem „a”.
Na Murka dziwnie ożywiająco działał temperament Czabana, promieniejąca zeń radość życia i pewność siebie. Rozchmurzył się też i rozruszał. Obojętnie przyjął do wiadomości, że narazie otrzyma mniej o pięć tysięcy, na które będzie musiał poczekać parę dni. Natomiast już w zupełnie dobry humor wprawił go widok banknotów, które paczka po paczce przewędrowały z pugilaresu Czabana przez biurko do szuflady. Dla porządku chciał wystawić pokwitowanie, lecz Czaban roześmiał się:
— Do djabła z pokwitowaniami, jeżeli będziemy na takie głupstwa tracić czas, to lepiej się powiesić. Nu, ale teraz ubieraj się pan, panie mistrzu, jedziemy na wódkę.
— O, doprawdy... — zaczął Murek, lecz Czaban nie dał mu dojść do słowa:
— Żadnego gadania. Szlag mnie trafi, jeżeli z panem nie wypiję. Bierz pan swoje sakpalto, kapelusz, laskę... Masz pan laskę?... — mówiąc to otworzył drzwi do przedpokoju i podał kolejno Murkowi kapelusz i palto, w poszukiwaniu laski zajrzał nawet za szafę i już dodał:
— Dostaniesz pan odemnie w prezencie pierwszorzędną laskę. To nieprzyjemnie tak chodzić z pustemi rękami. Nu, chodźmy, chodźmy!
Murek dał się wypchnąć, chociaż wolałby w gruncie rzeczy zostać w domu i poczekać na Arletkę, która miała niedługo wrócić. Bądź co bądź było to ich pierwsze święto i wolałby je spędzić z nią, niż w knajpie. Myślał nawet o tem gdy auto zatrzymało się przed restauracją, że należało w domu zostawić dla niej kartkę, z przeprosinami.
Służba w lokalu powitała przybycie Czabana entuzjastycznie. Bywał tu wprawdzie rzadko, lecz pamiętano dobrze wysokie rachunki, jakie płacił. I teraz zanosiło się na spory. Na stoliku zjawił się drogi koniak, kawior, ostrygi i piękny homar; przy stoliku w kuble z lodem osiadła butelka jakiegoś starego wina. Gdy kelnerzy odeszli, a Czaban spostrzegł, że Murek z wyraźnym brakiem zaufania omija ostrygi, powiedział:
— To niezła rzecz. Nic nadzwyczajnego, ale taka sobie galaretka. Spróbuj pan, jak Boga kocham. Ja też za pierwszym razem nie mogłem się zdecydować. Powiem nawet panu, że trochę było obrzydliwie, bo mówili, że piszczy i takie różne fintifluszki. Wal pan... — odwrócił się i zawołał na pół sali: — Gdzież to wasza orkiestra, a?
Po pół godzinie orkiestra grała już cygańskie romansy, a butelki na stoliku opróżniły się znacznie. Przekąskom nie było końca, lecz apetyt Czabana nie zmniejszał się bynajmniej. Murek, który dwie połknięte ostrygi zagłuszył majonezem z sandacza i dopchnął paru porcjami pasztetu strasburskiego, postanowił skorzystać ze sposobności:
— Pan pozwoli, że zatelefonuję? Mam maleńką sprawę
Nie miał żadnej sprawy, lecz zadzwonił do domu. Przyszło mu do głowy, czy nie ściągnąć tu Arletki. Sądził, że sprawiłoby to jej przyjemność. Arletka jednak ani słyszeć o tem nie chciała!
— Czyś oszalał? — zawołała. — Przecież on odrazu domyśliłby się wszystkiego. To za wielki spryciarz. Jakby się dowiedział, że my się znamy, przepadłoby wszystko. Ty chyba nie wspomniałeś mu o mnie?
— Nie, co znowu, sądziłem tylko, że mogłabyś tu przyjść, a on zaprosiłby cię do stolika. Udawałbym, że cię w życiu nie widziałem.
Arletka wszakże odrzekła:
— Zbyt wielkie ryzyko. Stanowczo się nie opłaca.
— Ale nie gniewasz się na mnie, żem z nim poszedł?
— Skądże! Bardzo dobrze zrobiłeś. Z tej znajomości może być pożytek. Baw się wesoło, ale pamiętaj, byś się nie dał mu skusić! Znam go. Już wy na jednej knajpie nie skończycie. Przeciw temu nic nie mam. Ale jakby cię chciał zaciągnąć do „ciotki Kopystyńskiej”, to pamiętaj!...
Murek uspokoił ją, że nietylko do „ciotki Kopystyńskiej”, ale nawet i do innej knajpy nie pójdzie. I miał szczery taki zamiar. Nie tak łatwo było jednak z Czabanem. Po kolacji oświadczył bezapelacyjnie, że muszą pojechać do Moulin Rouge, gdzie występuje jakiś znakomity tancerz, a pozatem są bardzo ładne dziewczynki.
— Dziękuję bardzo — próbował bronić się Murek. — Ja doprawdy czuję się zmęczony.
— Zmęczony? Nu, to i dobrze. Ja też jestem po kolacji zawsze zmęczony. To właśnie pojedziemy odpocząć do Moulin Rouge.
Pojechali. W dancingu jednak nastrój był dość nędzny. Występy się jeszcze nie zaczęły. Ładniejsze fortancerki siedziały już przy innych stolikach. Reszta wyglądała nieciekawie. Natomiast do Czabana i Murka przysiadł się zaraz jakiś gruby jegomość, widocznie przemysłowiec z Łodzi, gdyż zaczął narzekać na strajk włókienniczy. W miarę, jak lokal zaczął się zapełniać, rosło i towarzystwo przy stole Czabana. Jakiś adwokat, oficer straży granicznej, znany aktor z przyjaciółką. Im częściej służba dolewała szampana, tem mniej Murek orjentował się wśród nowych znajomych i tem stawał się weselszy. Około szóstej nad ranem śpiewał już słone piosenki ludowe przy akompanjamencie orkiestry. Gruby przemysłowiec tańczył na środku kujawiaka z jakimś chudym żydkiem, który nie wiadomo skąd się wziął.
Był już jasny, słoneczny ranek, gdy Murek wrócił do domu i obudził Arletkę z zamiarem opowiedzenia jej, jak spędził wieczór. Zanim jednak dojechał do połowy, sam zasnął kamiennym snem.
Od
Uwagi (0)