Kandyd - Voltaire (Wolter) (barwna biblioteka txt) 📖
Kandyd to najsłynniejsza powiastka filozoficzna autorstwa Woltera.
Niezwykłe przygody tytułowego bohatera, związane z wygnaniem z kraju i podróżami po świecie, są pretekstem do ujawnienia poglądów Woltera — przede wszystkim krytyki Leibnitzowskiego twierdzenia o tym, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów.
Kandyd to utwór popularyzujący filozofię oświeceniową — krytykujący zabobonność, instytucję Kościoła oraz zastaną filozofię. Wolter przedstawia również wizję idealnego państwa, Eldorado, nieskażonego szkodliwą działalnością człowieka, ale z wysoko rozwiniętą nauką, zwłaszcza w zakresie nauk ścisłych. Filozof propaguje rozumowe podejście do świata, uznaje, że rozum powinien mieć wpływ na moralność, religię i wiarę — uznaje istnienie Boga, ale jako deista odrzuca wizję Jego ingerencji w losy świata. Kandyd był jednym z najbardziej kontrowersyjnych utworów w historii literatury, powieść została umieszczona w Indeksie Ksiąg Zakazanych. Wolter napisał Kandyda w 1759 roku.
- Autor: Voltaire (Wolter)
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kandyd - Voltaire (Wolter) (barwna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Voltaire (Wolter)
Labuś nie był człowiekiem mogącym znać pannę Clairon, która obracała się jedynie w dobrym towarzystwie.
— Zajęta jest dziś wieczór — rzekł — ale miło będzie zaprowadzić cię do pewnej dystyngowanej damy: tam poznasz Paryż, jak gdybyś żył w nim od czterech lat.
Kandyd, z natury ciekawy, pozwolił się zaprowadzić do owej damy, mieszkającej w dzielnicy św. Honoriusza. Towarzystwo siedziało właśnie przy faraonie; każdy z tuzina smętnych poniterów trzymał w ręce plik karteczek, żałosny rejestr niepowodzeń wieczoru. Panowało głębokie milczenie, bladość obsiadła czoła poniterów50, niepewność czoło trzymającego bank; gospodyni domu, siedząc obok nieubłaganego bankiera, śledziła oczyma rysia wszystkie parole, wszystkie stawki graczy; wszelkie zakusy wyłamania się z prawideł poskramiała z uwagą surową, lecz grzeczną, nie okazując gniewu z obawy, aby nie postradać klienteli. Dama ta kazała się nazywać margrabiną de Parolignac. Córka jej, piętnastoletnia panienka, siedziała wśród poniterów i mrugnięciem oka ostrzegała matkę o sztuczkach nieboraków, silących się naprawiać okrucieństwa losu. Labuś, Kandyd i Marcin weszli; nikt się nie podniósł z miejsca, nie pozdrowił ich, nie spojrzał; wszyscy byli głęboko zajęci kartami. „Pani baronowa von Thunder-ten-tronckh była uprzejmiejsza”, pomyślał Kandyd.
Tymczasem labuś nachylił się do ucha margrabiny, która, podniósłszy się z lekka, uczciła Kandyda wdzięcznym uśmiechem, Marcina zaś dystyngowanym skinieniem głowy. Kazała podać krzesło i karty Kandydowi, który w dwóch taliach przegrał pięćdziesiąt tysięcy; po czym zasiedli wesoło do wieczerzy. Wszyscy dziwili się, że Kandyd nie był wzburzony po stracie; lokaje szeptali między sobą ze swą lokajską filozofią: „To musi być z pewnością jakiś milord angielski”.
Wieczerza toczyła się jak zazwyczaj w Paryżu: zrazu milczenie, potem bezładny gwar słów, potem koncepty, przeważnie bez smaku, fałszywe nowinki, niedorzeczne rozprawy, trochę polityki i dużo obmowy; mówiono nawet o nowych książkach.
— Czytał kto z państwa — rzekł labuś — romans imć Gauchat51, doktora teologii?
— Owszem — odparł jeden z biesiadników — ale nie mogłem dokończyć. Mnóstwo mamy niedorzecznych gryzmołów, ale wszystkie razem nie dają wyobrażenia o bredniach pana Gauchat, doktora teologii. Jestem tak przesycony bezlikiem ohydnych książek, który zalewa nas co dzień, że wolałem zabrać się do poniterki przy faraonie.
— A cóż powiecie na Mieszaniny archidiakona Trublet52? — rzekł księżyk.
— Och — rzekła pani de Parolignac — cóż za śmiertelna nuda! jak on bystro roztrząsa rzeczy wszystkim wiadome! jak ciężko rozprawia o tym, co nie jest warte ani wzmianki! jak bez cienia dowcipu przywłaszcza sobie dowcip drugich! jak psuje wszystko, co łupi z innych! Cóż za obrzydliwość! ale nie złapie mnie już więcej; wystarczy przeczytać parę stronic tego miłego archidiakona.
Był przy stole człowiek uczony i pełen smaku, który potwierdzał wszystko, co mówiła margrabina. Rozmowa zeszła na tragedie; dama spytała, czemu istnieją tragedie, które grywa się niekiedy, a których niepodobna przeczytać. Znawca wytłumaczył jej bardzo zręcznie, że sztuka może budzić pewne zaciekawienie, a nie posiadać żadnej wartości; wykazał w zwięzłych słowach, że nie dość jest powtórzyć jedną z owych pospolitych sytuacji, które spotyka się w każdym romansie i które zawsze przykuwają widzów, ale że trzeba być oryginalnym bez dziwactwa, często wzniosłym, zawsze naturalnym, znać serce ludzkie i umieć mówić jego głosem; być wielkim poetą, ale tak aby nigdy żaden z bohaterów sam nie wydał się poetą; znać język, władać nim czysto, harmonijnie, tak aby nigdy rym nie bogacił się kosztem treści.
— Ktokolwiek — dodał — nie przestrzega tych prawideł, może zyskać w teatrze poklask jedną lub drugą tragedią, ale nigdy nie będzie się liczył do wielkich pisarzy. Mało mamy dobrych tragedyj: jedne to dialogowane idylle, dobrze napisane i gładko rymowane; drugie, usypiające rozprawy polityczne lub też niecierpliwiące gadulstwo; inne, majaki obłąkańca o barbarzyńskim stylu, z wątkiem rwącym się co chwila, długie apostrofy do bogów, bo autor nie umie mówić do ludzi, fałszywe maksymy, napuszone komunały.
Kandyd wysłuchał tych uwag z nabożeństwem i powziął wielki szacunek dla mówcy; że zaś margrabina raczyła go posadzić koło siebie, nachylił się nieco i odważył się spytać, kto jest ów człowiek wygłaszający tak światłe zdania.
— To uczony — rzekła dama — nie grywa w karty, ale labuś przyprowadza go niekiedy na wieczerzę. Zna się wyśmienicie na teatrze i na książkach; sam napisał tragedię, którą wygwizdano, i książkę, która rozeszła się w jednym egzemplarzu, ofiarowanym mi przez autora.
— Wielki człowiek! — rzekł Kandyd — to drugi Pangloss.
Zaczem, obracając się ku niemu, rzekł:
— Jest pan zapewne zdania, że wszystko idzie jak najlepiej w świecie fizycznym i moralnym i że nic nie mogłoby się dziać inaczej?
— Ja? — odparł uczony — ani odrobinę; uważam, iż wszystko idzie u nas na opak; nikt nie zna swojej rangi ani stanowiska, nie wie, co czyni, ani co powinien czynić. Z wyjątkiem kolacji, które bywają dość wesołe i przy których panuje jakaś harmonia, resztę czasu trawi się na niedorzecznych kłótniach: jansenistów z molinistami, sądowników z klechami, literatów z literatami i dworaków z dworakami, finansistów z ludem, mężów z żonami, krewnych z krewnymi; jedna ustawiczna wojna.
Kandyd odpowiedział:
— Widziałem gorsze rzeczy; ale pewien mędrzec, którego na nieszczęście powieszono, pouczył mnie, że to wszystko jest właśnie doskonale: to są cienie na pięknym obrazie.
— Pański wisielec kpił sobie chyba z ludzi — rzekł Marcin — te jego cienie, to ohydne plamy.
— To ludzie robią te plamy — rzekł Kandyd — i nie mogą inaczej.
— Zatem, to nie ich wina — rzekł Marcin.
Gracze, nie rozumiejący przeważnie nic z tego języka, pili; Marcin zapuścił się w dysputę z uczonym, Kandyd zaś opowiedział pani domu to i owo ze swych przygód.
Po wieczerzy margrabina zaprowadziła Kandyda do buduaru i posadziła go na kanapie.
— I cóż! — rzekła — wciąż tedy kochasz bez opamiętania pannę Kunegundę von Thunder-ten-tronckh?
— Tak, pani — odparł Kandyd. Margrabina rzekła z tkliwym uśmiechem:
— Odpowiadasz jak galant z Westfalii; Francuz powiedziałby: „Prawda, kochałem pannę Kunegundę; ale, widząc ciebie, pani, lękam się, że już jej nie kocham”.
— Ach, pani — odparł Kandyd — odpowiem jak zechcesz.
— Twoja miłość dla niej — rzekła margrabina — obudziła się, gdyś jej podnosił chusteczkę: otóż pozwalam, abyś mi podniósł podwiązkę.
— Z całego serca — rzekł Kandyd; i tak uczynił.
— A teraz, zapnij mi ją — rzekła dama; Kandyd znów był posłuszny.
— Widzisz, młodzieńcze — rzekła dama — jesteś tu obcy; paryskim wielbicielom każę niekiedy wzdychać dwa tygodnie, ale tobie gotowam ulec zaraz pierwszej nocy: trzebaż okazać gościnność młodzieńcowi przybyłemu z Westfalii.
Tu piękna dama, spostrzegłszy dwa olbrzymie diamenty na rękach młodego cudzoziemca, zaczęła wychwalać je tak szczerze, że niebawem z palców Kandyda przeszły na palce margrabiny.
Wracając do domu z labusiem, Kandyd odczuwał niejakie wyrzuty, iż sprzeniewierzył się pannie Kunegundzie. Labuś współczuł z jego troską: zbyt skąpo przypuszczono go do udziału w pięćdziesięciu tysiącach zostawionych przez Kandyda na zielonym stoliku i w wartości dwóch brylantów, wpół danych, wpół wymuszonych. Miał najszczerszy zamiar wyzyskać, ile się da, tę cenną znajomość. Raz po raz zagadywał Kandyda o pannę Kunegundę; Kandyd zwierzył mu się, że skoro ją ujrzy w Wenecji, nie omieszka błagać jej o przebaczenie za swą niewierność.
Frant przesadzał się w grzeczności i nadskakiwaniach, okazując serdeczne zainteresowanie wszystkim, co Kandyd mówi, czyni, zamierza.
— Zatem, drogi panie — rzekł — masz spotkać się w Wenecji ze swą ukochaną?
— Tak — odparł Kandyd — dołożę wszelkich starań, aby odszukać pannę Kunegundę.
Zaczem, porwany przyjemnością mówienia o przedmiocie kochania, opowiedział wedle zwyczaju część swoich przygód z dostojną Westfalką.
— Sądzę — rzekł labuś — że panna Kunegunda musi błyszczeć nieporównanym dowcipem i że pisze czarujące listy.
— Niestety! nie wiem — odparł Kandyd — wyobraź pan sobie, że, gdy mnie wypędzono z zamku za naszą miłość, nie miałem sposobu nawiązania z nią korespondencji. Później dowiedziałem się, że zginęła; odnalazłem ją i straciłem znowu. Obecnie wysłałem do niej o dwa tysiące pięćset mil umyślnego posłańca i oczekuję jego powrotu.
Księżyk słuchał uważnie i zadumał się nieco. Niebawem pożegnał się z cudzoziemcami, wyściskawszy ich czule. Nazajutrz wczesnym rankiem Kandyd otrzymał list skreślony w tych słowach:
„Drogi mój panie i kochanku, od tygodnia leżę chora w tym mieście; dowiaduję się że i ty tu bawisz. Pomknęłabym w twoje ramiona, gdybym się mogła ruszać. Dowiedziałam się w Bordeaux o twoim przejeździe, zostawiłam tam wiernego Kakambę i starą, którzy niebawem podążą tu za mną. Gubernator Buenos-Aires zabrał mi wszystko; ale zostaje mi twoje serce. Przybywaj; obecność twoja wróci mi życie lub zabije mnie rozkoszą”.
Ten uroczy list spadający tak niespodzianie napełnił Kandyda nieopisaną radością; równocześnie choroba drogiej Kunegundy zasmuciła go głęboko. Szarpany tymi sprzecznymi uczuciami bierze wszystko złoto i diamenty i każe się prowadzić wraz z Marcinem do wskazanej gospody. Wchodzi, drżąc ze wzruszenia; serce mu bije, głos trzęsie się od łkania; chce rozsunąć zasłony; chce wołać o światło.
— Nie waż się pan — mówi garderobiana — światło ją zabija.
To mówiąc, żywo zaciąga firanki.
— Droga Kunegundo — rzekł Kandyd płacząc — jak się miewasz? jeśli mnie nie możesz widzieć, przemów bodaj.
— Nie może mówić — odparła pokojówka.
Wówczas dama wysuwa z łóżka toczoną rączkę, którą Kandyd długo skrapia łzami i którą napełnia garścią diamentów, zostawiając równocześnie woreczek złota na fotelu.
Wpośród tych uniesień zjawia się sierżant policji w towarzystwie znanego nam labusia oraz oddziału straży.
— To są — rzecze — owi podejrzani cudzoziemcy.
Każe natychmiast ująć obu i rozkazuje swym zuchom, aby ich powlekli do więzienia.
— Nie tak obchodzą się z podróżnymi w Eldorado — rzekł Kandyd.
— Jestem bardziej manichejczykiem niż kiedykolwiek — rzekł Marcin.
— Ależ panie, dokąd pan nas prowadzi? — spytał Kandyd.
— Do dziury — odparł sierżant.
Marcin, odzyskawszy zimną krew, osądził, iż dama odgrywająca rolę Kunegundy była hultajką; labuś hultajem, który w najkrótszej drodze skorzystał z naiwności Kandyda; sierżant zaś trzecim hultajem, którego z łatwością można się będzie pozbyć.
Woląc nie udawać się pod opiekę trybunałów, Kandyd, oświecony radą przyjaciela, wciąż zresztą dyszący żądzą oglądania prawdziwej Kunegundy, ofiarowuje sierżantowi trzy małe diamenty, każdy wartości około trzech tysięcy pistolów.
— Och, panie — rzekł stróż bezpieczeństwa — gdybyś nawet popełnił wszystkie możliwe zbrodnie, jesteś dla mnie najuczciwszym człowiekiem w świecie; trzy diamenty po trzy tysiące pistolów! Panie! dałbym się zabić za pana, zamiast pana prowadzić do więzienia. Aresztują wszystkich cudzoziemców, ale zdaj się pan na mnie, mam brata w Dieppe, w Normandii; dowiozę tam panów, a jeśli macie jeszcze jaki diamencik na zbyciu, brat będzie miał o was pieczę jak o mnie samego.
— Czemuż to aresztują wszystkich cudzoziemców? — spytał Kandyd.
Labuś odpowiedział:
— Dlatego, że jakiemuś włóczykijowi rodem z Atrebacji53 nagadano bredni: to pchnęło go do ojcobójstwa, nie takiego jak w 1610 w maju, ale jak w 1594 w grudniu54; takiego, jakie w różnych latach i miesiącach popełniali inni urwipołcie, również nasłuchawszy się bredni.
Zaczem sierżant wytłumaczył, o co chodzi.
— Och! potwory! — zawołał Kandyd — jak to! takie okropności w narodzie, który bez przerwy tańczy i śpiewa? Co rychlej trzeba nam opuścić kraj, w którym małpy drażnią tygrysów! W moim kraju widziałem niedźwiedzie; ludzi widziałem tylko w Dorado. Na miłość Boga, mości sierżancie, zawieź mnie do Wenecji, gdzie mam oczekiwać panny Kunegundy.
— Mogę pana zawieźć jedynie do Normandii — rzekł policjant.
Natychmiast każe mu zdjąć kajdany, powiada, że się omylił, odprawia strażników, wiezie Kandyda i Marcina do Dieppe i powierza ich bratu. Stał tam właśnie pod żaglem okręcik holenderski. Normandczyk, który dzięki trzem dalszym diamentom okazał się człowiekiem najuczynniejszym w świecie, wsadza Kandyda i jego służbę na okręt odpływający do Portsmouth w Anglii. Nie była to droga do Wenecji; ale Kandyd miał uczucie, iż wyzwolono go z piekła; zresztą miał zamiar podążyć do Wenecji przy najbliższej sposobności.
— Och, Panglossie! Panglossie! Och, Marcinie! Marcinie! Och, droga Kunegundo! czymże jest ten świat? — powiadał Kandyd, stojąc na pokładzie.
— Czymś bardzo niedorzecznym i bardzo ohydnym — odpowiadał Marcin.
— Znasz Anglię; czy ludzie są tam równie pomyleni jak we Francji?
— To znowuż inny rodzaj szaleństwa — rzekł Marcin. — Wiesz, że te dwa narody są z sobą w wojnie o parę morgów śniegu55 gdzieś w podle Kanady i że wydają na tę wojnę znacznie więcej niż cała Kanada warta. Określić szczegółowo, czy w jakimś kraju więcej jest kandydatów do kaftana bezpieczeństwa niż w drugim, na to moja słaba wiedza nie pozwala; wiem tylko, że na ogół ludzie, których mamy niebawem oglądać, są wielce żółciowi.
Tak rozmawiając, przybili do Portsmouth; mnogość ludu cisnęła się na wybrzeżu i przyglądała się z zajęciem dość otyłemu człeczynie, który klęczał z zawiązanymi oczami na pokładzie okrętu56. Czterech żołnierzy ustawionych naprzeciw nieboraka wpakowało mu z największym spokojem po trzy kule w głowę; po czym całe zgromadzenie rozeszło się wielce zadowolone.
— Cóż to znowu znaczy? — rzekł Kandyd — co za bies sprawuje wszędy władzę?
Zapytał, kim był ów grubas, którego zgładzono właśnie w sposób tak ceremonialny.
— To pewien admirał — odpowiedziano mu.
— Za cóż zabito tego admirała?
— Za to —
Uwagi (0)