Widma - Eliza Orzeszkowa (jak efektywnie czytać książki TXT) 📖
Zbankrutowany ziemianin najmuje się jako odźwierny w luksusowym hotelu. Urzędnicza rodzina oszczędza każdy grosz na edukację syna.
„Widma” Orzeszkowa redagowała trzykrotnie, skracając i zmieniając formę powieści. Opowieść o podróży w górę i w dół drabiny społecznej, osadzona w rzeczywistości niewielkiego miasteczka, jest jednym z programowych utworów epoki pozytywizmu promującym pracę u podstaw i edukację narodową. Eliza Orzeszkowa jest jedną z najważniejszych pisarek polskich epoki pozytywizmu. Jej utwory cechuje ogromne wyczucie na problemy społeczne — w mowie pogrzebowej Józef Kotarbiński nazwał ją wręcz „czującym sercem epoki”.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Widma - Eliza Orzeszkowa (jak efektywnie czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Nie dokończył. Nie umiał określić nazwą żadną czaru tego, którym w téj chwili oblała się przed nim postać téj dziewczyny. Nie pochodził przecież czar ten z czego innego, tylko z niezmiernego zapału jéj, który ją całą napełniał i jakby podnosił, a był tém gwałtowniéjszy, że cele, ku którym wzbierał, były nieokreślone, że, jak istnieje w świecie naiwna wiara i miłość, tak w niéj istniały naiwne, przedmiotów swych nieświadome, pragnienia. Nie mógł przecież nie rozumieć, że u samego źródła swego pragnienia te były szlachetne. To téż po chwili dodał:
— I nie tylko śliczną jesteś, ale także rozumną i pełną dobrych chęci dziewczyną!
Ona przecież obojętnie przyjęła pochwały jego. Nie przyjmowała nawet, bo nie słyszała ich wcale.
— Julku! — mówiła ze złożonemi dłońmi i prośbą w oczach, — mów, mów mi o wszystkiém, ucz mię, kieruj mną... tyś taki rozumny, tyś tyle już nauczył się, widział, żył...
Zamyślił się na chwilę. Uśmiech głębokiego zadowolenia igrał na ładnéj jego twarzy. Czuł, że stawał się, po raz pierwszy w życiu, mistrzem czyimś, że rozpoczynał czynność apostolską i propagatorską, o któréj zaszczytach i potrzebie tyle słyszał, ku któréj czuł pociąg wielki, która zadawalniała i dumę jego, i to, co mienił przekonaniami swemi.
— Pocóż więc, — rzekł, — prawiłaś mi o jakichś lekcyach, które dawać będziesz, i o jakimś kawałku chleba dla siebie i dziada?
Patrząc w ziemię, odpowiedziała:
— Cóż? jestem biedną i mam dla dziadka obowiązki.
— Obowiązki! — przerwał Julek i zaśmiał się znowu głośno i wzgardliwie. Zarazem zdjął nogi z poręczy krzesła, wyprostował się i, wstrząsając długiemi włosami, zawołał:
— O moja droga! jeżeli takiemi są wyobrażenia i przekonania twoje, radzę ci jak najprędzéj starać się o lekcye, a zarazem rozpocząć studya osoby swéj przed lustrem...
Lusia była przelęknioną i zawstydzoną bardzo.
— Julku! — zaczęła cicho i prędko, — dziadek był dla mnie bardzo dobry, wyhodował mię, pracował na mnie; gdy zestarzeje i pracować przestanie, czyż nie będzie obowiązkiem moim...
— Daj pokój! — przerwał z wyższością w głosie i postawie, — daj pokój, bo aż mię uszy bolą... Czyż nie rozumiesz, że mówiąc o obowiązkach względem niedołężnego i na nic światu niepotrzebnego starca, powtarzasz pacierz za panią matką a zapominasz o tych wielkich i rzeczywistych obowiązkach, które każdy z nas, ludzi nowych, ma dla ludzkości... Ludzkość — to idea, rozumiesz? to miliony, to ogół! cóż wobec niéj znaczy jednostka i to jeszcze taka?... Pragniesz żyć wzniośle i choćby umrzeć za coś wielkiego, a mówisz o oddaniu całéj siebie dla spełnienia obowiązku względem jednostki... Niema w tém sensu, moja droga; jesteś jeszcze pod wpływem przesądów i przestarzałych wyobrażeń... Zrozumiesz to wkrótce sama; a teraz, chodź na spacer! Wieczór piękny, przejdziemy się, a czasu nie stracimy; bo w drodze opowiem ci wytłómaczę wiele ciekawych rzeczy.
Poszli i w téj już pierwszéj wspólnéj przechadzce zwrócili na siebie uwagę ulicznych przechodniów. Długie włosy Julka, rozsypujące się po kołnierzu paltota, a także niedbałość ruchów jego i wyzywająca wzgardliwość, z jaką rozglądał się dokoła, nadawały mu pozór człowieka niespełna przytomnego, albo awanturnika, szukającego zaczepki. Lusia znowu, ażeby towarzyszowi swemu dowieść, jak bardzo nie dbała o strój i powierzchowne swe wyglądanie, zamiast kapelusza, zawiązała na głowę jakąś zmiętą chusteczkę, rąk nie okryła rękawiczkami i pozwoliła warkoczom swym swobodnie spływać na plecy i piersi. Od młodéj i pięknéj pary téj wiały w téj chwili: nieporządek i lekceważące pomiatanie wszystkiém, co ją otaczało. Ludzie téż oglądali się za nimi, niektórzy przecież bez zadziwienia. Byli to ci, którzy podobnych do Julka młodzieńców widywali już nieraz i wiedzieli, zkąd młodzieńcy Onwilscy przywożą długie swe włosy i wzgardliwe postacie, surowe czoła, a pod niemi zbyt błyszczące oczy... Julka, zajęcie, które spostrzegł pośród publiczności onwilskiéj, cieszyło i bawiło; ale Lusia nie widziała dokoła siebie nic i nikogo. Wszystkie władze jéj istoty zbiegły się w organie słuchu. Julek przez cały czas przechadzki mówił do niéj o czémś, z zapałem i ironią, naprzemian, z szerokiemi gestami, niekiedy szeptem, pełnym namaszczenia i tajemniczości...
Od dnia tego codziennie odbywali długie przechadzki we dwojgu. Najczęściéj, aby módz swobodnie rozmawiać, wychodzili za miasto. Szli prosto przed siebie, wstępowali na śliczne wzgórza, otaczające Onwil; deptali łąki, z nad których wzbijał się mocny zapach skoszonych traw; mijali pola, płynące złotą falą dojrzałych zbóż; przesuwali się pod cieniem sosnowych borów, albo towarzyszyli szemrzącym, spokojnym, błękitnym falom rzeki. Lecz dla natury, która, gdy tylko wyszli z opylonych i skwarnych ulic miasta, otaczała ich wielkiém kołem piękności swych i ukojeń, — ślepi oni byli i głusi. Kwiaty, które deptali, ptaki, które śpiewały nad ich głowami, złote kłosy kłoniące się niby do stóp zachodzącemu słońcu, i samo to topienie się światła dziennego w morzu purpury i złota, widywali oni dotąd tylko na kartach książek, które przedstawiały je w opisach lub niedołężnych rysunkach. Umieli oni to wszystko, lecz nic z tego nie znali i — nie kochali, nic téż z tego nie wywierało na nich oświeżających i kojących wpływów. Dzieci prawie, mijali kwiaty i ptaki i malownicze widoki, z powagą i obojętnością mędrców, lub mężów stanu, którzy, losy świata w głowach swych ważąc, lub na barkach niosąc, ku drobiazgom życia i natury, najczarowniéjszym choćby lub najbardziéj nauczającym, zniżać się nie chcą i nie umieją. I w istocie, dla wszystkiego, co powszedniém było, nie okazałem, nie wabiącem wzroku i wyobraźni wyniosłością szczytów swych lub jaskrawością barw, Julek wyznawał pogardę bezwzględną. O zajęciach i pracach codziennych, jednostki tylko ludzkie na celu mających, zarówno jak o cnotach i poświęceniach cichych, wykonywających się w obrębie ścian domowych i kółek rodzinnych, mawiał: dzieciństwa! Przestrzeń wszelką, ograniczoną do jednéj okolicy jakiéjś, do jednego kraju, nazywał: zakątem, parafią, albo nawet więzieniem. Zdawało się, że wciąż i z siły całéj wytężał władze wzroku i myśl, aby módz niemi od krańca do krańca całą kulę ziemską ogarnąć i, pomijając stopnie wszystkie, najwyższych szczytów pojęć i pragnień ludzkich dosięgnąć. Wahania się wszelkiego i stopniowania, ważenia idei na szalach rozwagi i przymierzania ich do niezliczonych kantów i załamań rzeczywistości, nie używał nigdy. Po prostu nie przychodziły mu one na myśl, nie znał ich, nie rozumiał i — nie chciał. O wszystkiém wiedział na pewno, wszystko rozstrzygał stanowczo, do najostateczniéjszego końca, z absolutyzmem wiary, nieznającéj zwątpienia, i doskonale z siebie saméj zadowolonéj wiedzy. W osobistych ambicyach swych i marzeniach, zarówno jak w ogólnych, nie ograniczał się na rzeczach małych lub chociażby miernych. Stałe, prawidłowe pełnienie społecznéj funkcyi jakiéjś nazywał niewolnictwem i daremném marnowaniem sił. Czuł się powołanym do działań na szeroką skalę, do missyj apostolskich, mających na celu zbawienie, lub co najmniéj reformowanie ludzkości; do czynów rozgłośnych, jak pioruny, świetnych jak błyskawice, przed któremi, jak przed temi potężnemi zjawiskami przyrody, ludzie musieliby upaść na klęczki, zdumieni, wielbiący, pokorni. Gdy mówił o przyszłém stanowisku swém społeczném, marzył głośno o hołdzie powszechnym i zarazem o olbrzymiéj radości, płynącéj z uszczęśliwienia milionów. Zarówno namiętnie i szczerze pragnął szczęścia dla ludzkości i chwały dla siebie; obok zaś chwały purpurowéj, przed wyobraźnią jego zawsze i nieprzeparcie zjawiało się złote — nie żadne inne. O srebrnym dostatku, ani tém bardziéj o miedzianéj biedzie, nie mógł myśleć dla innych bez litości, dla siebie — bez obrzydzenia. Snuły mu się wciąż po głowie marmurowe pałace, lukullusowe uczty, błyskawiczne jazdy i wszelkie możliwe wytworności przemysłu i sztuki, na które przez rok ubiegły napatrzył się był, lub o których był się nasłuchał w stolicy.
Samotnie używać wszystkich tych wyrafinowanych rozkoszy ciała i ducha Julek nie chciał; samotne używanie takie odrzuciłby od siebie z oburzeniem. Pragnął, ażeby ludzkość cała, caluteńka, używać ich mogła z nim włącznie, i wierzył mocno, niezłomnie, iż byłoby to rzeczą możliwą, gdyby na zawadzie temu nie stali ci i owi, to i owo... Czuł się skrzywdzonym, w ludzkości i w sobie, dla ludzkości i dla siebie; mówiąc o ludzkości, mówił o sobie — i nawzajem. Łzy nabiegały mu do oczu, gdy patrzał na ludzi pracujących znojnie, w ubraniu ubogiém i ze znużonemi twarzami; ściskał pięści z wściekłością, ilekroć mówił lub myślał o téj olbrzymiéj przestrzeni, która byt jego oddzielała od bytu bogaczy i potężnych świata tego. Widma powszechnego i osobistego szczęścia i użycia ścigały go wszędzie, upajały mózg jego, łechtały fantazyą i w drżenie wprawiały nerwy, a tak ściśle z sobą złączone były, że rozpoznać i rozdzielić ich nie mógł.
Szczerym był, szczerym przed towarzyszką swą i przed samym sobą, aż do najostateczniéjszych głębin myśli i uczucia. Dobra wiara jego skażoną nie była najmniéjszym cieniem udawania, lub choćby wewnętrznéj i mimowolnéj niejako obłudy. Szczerość téż ta rozpalała mu źrenice ogniem namiętnym, brwi ściągała w zmarszczki groźne i ponure, albo w uśmiechu i dźwiękach głosu odbijała się słodyczą czarownych nadziei. Wtedy Lusia na czole jego spostrzegała piętno geniuszu i niezwykłych przeznaczeń, w mowie słyszała potęgę wiary mocnéj i pragnień namiętnych, patrzała mu w twarz z podziwem, słuchała go chciwie, i korna, wdzięczna, zachwycona, chłonęła w siebie wszystko, czém poił ją i karmił, pożądała najdoskonalszego zjednoczenia się z nim w wierze, wiedzy i dążeniach. Zawsze, od najwcześniéjszego dzieciństwa swego, czuła ona potrzebę skrzydeł dla myśli swych i uczuć. Niegdyś, w izdebce dziadka szwajcara, skrzydła te wyrastać jéj zaczęły; lecz, niewzmacniane, zaniedbane, przy zetknięciu się ze szpargałami, czytanemi w kuchence, — odpadły. A nie należała do rzędu tych, którzy bez skrzydeł, więc bez wielkiéj miłości jakiéjś i myśli, żyć i czuć się szczęśliwymi mogą. Teraz miała już to, czego potrzebowanie nurtowało ją do dna głuchém cierpieniem i dolegliwą nudą. Dowiadywała się nakoniec, jakim był świat ten, a jakim być może i powinien? czego trzeba do szczęścia ludzkości? i że zdobywanie szczęścia tego ma być zadaniem i szczęściem jéj życia. Naturalnie, dawanie lekcyj, w celu zdobycia powszedniego bytu dla siebie i starego dziadka, wydawało się jéj teraz mroczną jakąś, ciasną, błotnistą niziną. Całą istotę jéj coraz potężniéj i rozkoszniéj rozpierały wołania: na szczyty! na szczyty! w płomienie ofiarne! w jak najszerszą, swobodną, swobodną przestrzeń!... A gwar i ruch stołeczny, starcia się zdań i sądów w poufałych a mądrych i uczonych kołach, a na każdym kroku spotykanie tam sposobności nauczania i nawracania, a przez to i uszczęśliwiania kogoś!... Dziewczyna zasłaniała dłonią oczy olśnione i wołała: to raj! a gdy potém, ze szczytu wzgórza, spojrzeniem ogarniała miasto rodzinne, niby w całun, w bolesne swe losy spowite, odwracała wzrok i szeptała: to grób!
Szli obok siebie ścieżką, okrążającą malownicze wzgórze, i podniesionemi głosami rozprawiali o najtrudniéjszych przedmiotach myśli i badań ludzkich; stawali nad brzegiem rzeki i błękitnym jéj falom rzucali najwspanialsze imiona i najśmielsze hasła ludzkości; na mchach leśnych lub polnych kamieniach siedząc, a dumnie podnosząc odkryte swe głowy, rozwiązywali najzawikłańsze zagadnienia, godzili najjaskrawsze sprzeczności, formułowali sądy i wyroki, nad których bezwzględnością zadumał-by się długo najbardziéj fanatyczny z dotychczasowych poprawiaczy świata. Zgładzili oni przedewszystkiém wszelkie a wszelkie różnice, zachodzące w losach, mieniu i dostojeństwie ludzi pojedyńczych; potém przystąpili do różnic tych, które zachodzą pomiędzy nie ludźmi już, lecz ludami; a drzewa, okryte nieprzeniknioną gęstwiną liści, z których żaden podobnym nie był do drugiego, dowiedziały się z ust ich, że powinien być, a zatém, w skutek ich starań, i będzie wkrótce, na ziemi, jeden dla wszystkich ludów język i obyczaj, jedno zadanie i prawo... I wobec ptaków, ścielących gniazda swe i troskliwie roztaczających skrzydła nad bezbronnością piskląt, rozwiązywali raz na zawsze węzeł ten ludzkiego żywota, który się zwie rodziną; a patrząc na robaka, który pełzać musi, na kwiat, którego korona wzbić się nie może nad wzrost swéj łodygi, i na drobne owady, które spójnym słupem unoszą się w powietrze, — mówili o niczém nieograniczonéj, żadném prawem i żadną spójnością nie krępowanéj, swobodzie człowieka...
Do wiatrów lecących nad rodzinnemi ich polami wołali w uniesieniu bez granic:
— Niema Greka, ani Żyda!
Przypatrując się tłustym, rumianym wieśniaczkom, które z głośnemi śmiechy, uderzając się wzajem w plecy silnemi pięściami, wiązały zboże w snopy, wzdychali żałośnie, potém wydawali tryumfalne okrzyki:
— Nie będzie pracy ciężkiéj, cierpienia i znoju!
Innym razem, wiotka, blada dziewczyna, srebrnym głosikiem swym budziła sąsiednie echa, wołając:
— Niéma mężczyzny, ani kobiéty!
Z przechadzek tych Lusia wracała rozpromieniona, różowa, z żywością ruchów, nigdy przedtém u niéj nie widywaną. Czasem bez przyczyny ręce jéj drżały i gwałtowne rumieńce tryskały na twarz. Wyglądała tak zupełnie, jak wyglądają zazwyczaj dziewczyny zakochane. W całém téż szczupłém kole jéj znajomych szeptano, że zakochaną była w przystojnym tym chłopcu, który codziennie wyprowadzał ją na długie zamiejskie przechadzki. Ona jednak nie słyszała tego i, gdy był nieobecnym, myśląc o nim, widziała pod powiekami obraz jego, spowity w olśniewającą jasność i zawieszony pod samém gdzieś słońcem. Głośno i w myśli swéj nazywała go: mistrzem. Czasem, gdy była samotną, siadywała długo z zamkniętemi oczyma i w tył odrzuconą głową. Na tle żółtéj ściany, albo pstrego okrycia kanapy, blada jéj twarz zarysowywała się w liniach rozwiewnéj niemal delikatności i nieskończonéj słodyczy. Ciemne rzęsy jéj rzucały na przezroczyste policzki długie zadumane cienie, a drobne usta roztwierały się zachwyconym uśmiechem. Widywała wtedy rzeczy czarowne. Długim szeregiem ciągnęły podówczas ku niéj i otaczały ją postacie wspaniałe, w szatach z kryształu i srebra, z koronami z dyamentów lub płomiennemi zwojami u skroni.
Zkąd przybywały one?
Kędyś, kędyś, za gorzkiem morzem, za gęstym lasem, za grubym wałem chmur, za rzęsistym deszczem strzał, waży się na skrzydłach z błyskawic szereg ogromnych idei ludzkości. Aby dojść do nich i skrzydła ich o jeden cal choćby ku ziemi przybliżyć, trzeba rozbić chmury niewiedzy, zrąbać las przeszkód, wypić morze zwątpień, wziąć w siebie strzały bolów. Tu i owdzie znajdują się dość silni, dość mężni i dość wytrwali, aby to czynić, i są to dobroczyńcy ludzkości. Lecz ku rozmarzonéj dziewczynie téj, zarówno jak ku zuchwałemu jéj towarzyszowi, dolatywały tylko błyski ważących się w oddali idei, a w błyskach tych
Uwagi (0)