Nietota - Tadeusz Miciński (biblioteka złota .txt) 📖
Nietota to powieść mistyczna. Symboliczna i syntetyczna. Należy więc ze spokojem przyjąć fakt, że o podnóże Tatr uderzają tu fale morskie, a wśród fiordów gdzieś pod Krywaniem książę Hubert (tj. utajniony pod tym imieniem Witkacy) podróżuje łodzią podwodną.
Na drodze poznania — własnej jaźni czy rdzennej istoty Polski — najwznioślejsza metafizyka nierzadko i nieodzownie spotyka przewrotną trywialność.
Postacią spajającą całość tekstu jest Ariaman, wskazywany przez krytyków jako alter ego autora (razem zresztą z Magiem Litworem i królem Włastem). Głównym antagonistą samego bohatera i wzniosłych idei, które są mu bliskie, pozostaje ukazujący w kolejnych rozdziałach coraz to inne swe wcielenie — tajemniczy de Mangro. Któremu z nich dane będzie zwyciężyć?
- Autor: Tadeusz Miciński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nietota - Tadeusz Miciński (biblioteka złota .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Miciński
Próbowałem odciągnąć zawory — wiedząc, jak okrutnie karzą opóźnionych — na próżno.
I uspokoiłem się nagle spokojem konieczności. Przechadzając się, spoglądałem na gwiazdy, swobodnie toczące się w bezkresnych przestworach: Orion zawieszony był właśnie na szczycie wieżycy — Aldebaran ostatnie promienie słał mi zza blanku — a siedem gwiazd królowej Bereniki prosto nad moją głową świeciło — siedem gwiazd koronowało moje czoło niewolnika.
W północnym zakącie podwórca skała pionowa odgrażała się olbrzymią maczugą niebiosom.
Nie było podobieństwa wedrzeć się na nią ludziom — ale ja po zrębach wąziutkich piąłem się coraz wyżej, aż naglem283 uderzył głową o wykrot...
Kres tu mojej wędrówki ku gwiazdom!...
Z rozpaczą przycisnąłem się do zimnej skały, jakby próbując rozeprzeć swoją tęsknotą —
a wtem stała się rzecz boska.
Srebrzysta melodia rozperliła się niby słowiki w noc majową — z tajemniczych oddali płynie gondola cudownej, brylantowej pieśni.
O gwiazdy — jedyne powiernice mojej duszy — nigdy potężniej huragan miłości nie uderzył w pierś niewolnika!
Wyciągnąłem ręce — i, chwyciwszy jakąś wizję oparcia, rozkołysałem ciało swoje i, kręgiem je zatoczywszy — przerzuciłem w górę; czepiając się, biegłem po skalistych zrębach, jak łasica, aż na szczyt.
Rozkoszy bezgraniczna!
W różowych blaskach wschodzącego księżyca rozciągnęły się fiolety kamienistej pustyni — śnieżne wierzchołki gór, niby śniące sarkofagi a w dole, głęboko, u stóp moich — mauretański ogród;
w pozłotach migocą czarne koronki cyprysów — eukaliptusy, niby ogromne srebrne widma — palmy, kraszące się bukietami mrocznych piór — kaktusy, jako węże zasłuchane we fletnię, naprężone i groźne. Alkazar284 purpurowieje przepychem rodyjskich marmurów, na tarasie w złote arabeski rzeźbionym, rozświetlonym setkami ukrytych płomieni, stoi ona —
Wyciągnęła ręce na spotkanie —
oczy nasze stopiły się w jedno słońce upojenia — a z palców jej wybiegła skrzydlata,
wiekuista — święta — niewysłowiona — pieśń tryumfującej miłości.
Pani moja! dzieciątko moje! królewno!
O jakże słodkie są łzy szczęścia — jakże serce boli od rozkoszy!
Nie ma przepaści tak głębokich, aby nas rozdzieliły, nie ma łańcuchów, których bym nie zerwał.
Przylecę do ciebie, serce moje — z tęsknoty uplotę skrzydła Cherubimów, talizmanem siedmiu gwiazd rozświecę bezdenne mroki mego losu i odnajdę cię, serce moje...
Ponad szczyty gór najwyższych wzlecimy i stamtąd pokażę ci królestwa świata — i zważymy je — a poznawszy, że są jako popiół marne — odlecimy do rodzinnej ziemi gwiazd.
Ja — Ty — i Wiara nasza — Trójca nierozdzielna — nieskończony rozpęd miłości, świetlącej się ponad chaosem niebytu — Adonai!...
Z bezmierną miłością, trzymając ją w objęciach, leciałem, jak Demon, ponad wszechświatami —
jak Demon, którego niegdyś jedna kropla bólu mogła roztopić żelazo — a spojrzenie rezygnacji, rzucone w niebiosa, zatruwało je na wieki świętym wybrańcom i aniołom —
teraz — roztopiony w szczęściu, jako obłok w zorzy porannej, cichy — jako sen kwiatów lub muzyka gwiazd, radosny — jako zwiastowanie słońca w noc polarną, płynąłem w krainy marzeń, jakich nie ma na ziemi —
i tworzyłem światy wizji, jakich nie było nigdy w raju.
Bądźże ty mi błogosławiona, każdą łzą moją przemieniona w tęczę, o Sawitri285, królewno moja, dzieciątko moje!...
Złota mogiła księżyca podniosła się do zenitu — cienie drzew skurczyły się i do pniów przypadły — lekki wiaterek morski musnął świeżym aromatem wierzchołki jodeł, jakby szepcąc, że słońce nadchodzi i ona jakby się ocknęła —
skinęła harfą, abym odszedł; gdym się wzbraniał, ręce do piersi przycisnęła — prosząc!
Spojrzałem raz jeszcze w jej oczy — i jak cichy niewolnik zesunąłem się po głazach.
Ona milcząc patrzyła w miejsce, gdziem zniknął, i tylko palce jej, drżące na strunach, słały mi pocałunki rozstania.
Trąbka się rozległa strażnika; pomknąłem na dół, ale gdym stanął na ziemi — przebił mnie ostry gwóźdź zwątpienia: może to sen kłamliwe miraże przesunął mi przed oczyma?
może to nikczemne halucynacje więźnia: ogrody pachnące — pustynie bezkresne — i oczy — oczy jej utkane z poematu aniołów!
Szarpnąwszy się, jak lew znienacka grotem przeszyty, wdrapałem się na skałę, aby sprawdzić, że nie mgławicą był mój raj. Lecz w przeskoku między głazami brakło mi oparcia — i runąłem.
A gdy mnie podniesiono — po raz pierwszy ujrzałem w śniadych twarzach dozorców jakoby połysk litości.
W tejże chwili rzucono do ciemnicy i mnie szaleńca przykuto łańcuchem do ściany.
————————————————————————————————Ileż to otchłani czasu zapadło, a ja wciąż wiszę nad bezdenną próżnią. Ptaki migotliwą wstęgą latają w przestworzach, jaszczurki błękitnie, zwinnie pełzają po ogrzanych kamieniach, muszki z opalowymi skrzydełkami brzęczą rozradowane życiem, motyle piją nektar z kwiatów, ryby w kryształowych strumieniach pląsają, drzewa jabłoni, osypane białym i różowym kwieciem, kąpią się w słonecznym wniebowzięciu —
a ja z pianą, ciekącą po wargach, krwawymi oczyma widzę w dali to moje zapadające w nicość — szczęście. I oto — ach, to ty, ukochana? — o jakże mi dobrze z tobą.
Trzykroć tylą łańcuchów niech mi piersi skrępują — w trzykroć głębsze czeluście podziemne niechaj mnie zakopią —
spieczone wargi moje niechaj nigdy nie zaznają ochłody —
zapadłe od bezsenności powieki niechaj mi się wrosną w czoło, byleś ty — pozostała przy mnie.
Spojrzenie twoje rozkwieca wiosnę na stepach bezdżdżystych; morze pieszczotą otula posępny labirynt skał — a nieskończone, w wieczność zapadające niebiosa, ogarnąć nie mogą mego szczęścia...
Dygot przeleciał — niby drobniutki, zimny wiatr marszczący jezioro; szare tumany płachtą wionęły na rozwarte skrzydła serca — i dwa żółte ślepia bazyliszka urągają mi ze dna tej zachłannej szarości i pustki.
Ciało moje, przepalone ogniem wewnętrznym, schnie i czernieje jako gałąź jodłowa zawieszona w kominie.
Skonać mi, skonać — prędzej! Śmierć nabiera dla mnie uroku słodkiej twarzy.
Myśli się plączą, zimno wiejące od podłogi przenika na wskroś — gorączka spopiela me usta...
Najmilsza moja — nie opuszczaj mię: ty nie wiesz, jakie mistyczne pokłady miłości leżą we mnie — jakie diamenty, chryzoprazy, turmaliny i szafiry — jakie oceany, szemrzące pieśnią —
chodź do mnie!
Nie porzucaj.
Byłbym jako niemowlę tonące, jako żebrak, obielony trądem od stóp do czaszki, zbierający od psów jałmużnę dla bólów swoich —
ukochanie moje — gwiazdy moje...
I znowu — i znowu wyrasta błyskawica z mojej piersi; zawierucha ścierających się chmur skłębia moje serce, zimnym gradem kąsane; zielone ognie łyskają po wszystkich dolinach mojego jestestwa; góry w posadach swoich drżą...
Koralowe gaje, niby skamieniały pożar szkarłatu; tęczowe konchy, niby dywan bajeczny; zielone aksamitne liście pełzną po wszystkich szczelinach; w drobnych, przeźroczystych jeziorkach mrowią się koniki morskie, anemony i meduzy...
Rrrum...
Falą wzdęła się ziemia — zniknęły góry w śnieżnej powłoce piany; drzewa koralów, niby gaje mimozy, skurczyły się w okropnej bojaźni;
straszliwe piekielne morze, przyleciawszy zaporę, zalewa cały świat.
Jak łania, pędzę do brzegu...
Zakłębiłem się w pianie ryczącej i, jako szczenię ręką olbrzyma wyrzucone, lecę gdzieś w okropną wysokość, a potem spadam — gdzieś w wirującą otchłań.
Kłęby piasku wżarły się w moje oczy, piersią uderzyłem o ziemię...
Obrus piany śnieżnej rozlał się po gładkiej powierzchni morza, zrywam się, biegnę wzdłuż brzegu — ściana prostopadła bez wyjścia. Morze z okropną szybkością napływa —
czemuż tyle męczarni, aby mnie zabić? upiór, lecący z mogiły wznosi się — białą paszczę nachyla modra Śmierć i za chwilę runie...
W okropnym przerażeniu zbudzam się — księżycowy promień srebrzy okienko mojej pieczary.
Duchu mój — czemuś mnie opuścił!...
Serce mi bić ustało — a palce u rąk moich drgają kurczowo...
Jestem więc w murach bez wyjścia.
Takie gorzkie łzy płyną po mej twarzy, takie słone i palące!! czemuż ujrzałem cię ku niedoli mej — teraz rozbiłbym sobie czoło o twarde kamienie i spocząłbym.
Ale mi tęskno, tęskno — zwodnicza nadzieja szepce mi — że cię ujrzę raz jeszcze, i każe znosić te wszystkie tortury.
Boś mi droższa nad wszystko, co dusza ukochać może: — cały wszechświat z bezlicznymi gwiazdami oddałbym jako dziecinną zabawkę za jedno twoje dotknięcie; za kędzior włosów, które mi pachną; za tętno serca twego, które słyszę w ciszy nocnej.
Ale nie ma cię, nie ma i łzy żłobią grób w moim sercu.
Nie ma cię, nie ma!
Jak Demon w klatce pazurami rozkrwawiam pierś — z straszliwą wściekłością biję w nią pięściami i rwę się na łańcuchu to tu, to tam, to tu, to tam! Wydarłbym wnętrzności wszystkiego, co żyje — krew piłbym, mózgi bym rozmiażdżał...
Kręgi coraz szybsze dokoła jakiegoś nienawistnego bieguna — już tchu mi brak, czarne opary wirują zygzakiem, noc...
Morze — znowu morze: czuję pluskające jego zimne wody, niechaj mnie zatopi śpiącego.
————————————————————————————————Ktoś brutalnie szarpnął mnie za ramię. Murzyn dozorca, śmiejąc się, oblewa mnie dzbanem wody — precz idź, czarny psie!
Błysnął białkami, i jego podła twarz skurczyła się w złości, jak u buldoga, ale się lękał nade mną naigrawać — cisnął mi w twarz sucharem i wyleciał.
Po chwili znowu usłyszałem uchylające się żelazne drzwi — wszedł oficer z dwoma żołnierzami.
Tortury! błysnęła mi obojętna myśl.
Ale on, milcząc rzucił mi z tacy, którą nieśli żołnierze, nieco pomarańczy, fig i granatów oraz jeden pieniążek srebrny.
Zapach rozkoszny zapełnił pieczarę, uśmiechnąłem się do owoców, z których promieniowało słońce — i świeże powiewy królewskich sadów.
Uśmiechnął się i oficer.
— Wiedz — rabie: dzisiaj księżniczki Feniksany ślub!
— Kłamiesz! — ryknąłem.
Zdumiał się oficer, a jeden z żołnierzy pokazał na moje czoło.
————————————————————————————————Siedzę skurczony, patrząc na fioletowe granaty i złote naranchy286 — jeden po drugim owoce poczynam rozrywać, krew ich, sącząca się po mych rękach, sprawia mi szalony ból, rozrywam je w strzępy.
Cichy i zamyślony siedzę nad zbłoconym darem słońca.
Światło wieczornego nieba słodką smugą zagląda przez kraty...
Porwałem się.
Trzasnęły kajdany, skokiem pantery rzuciłem się w górę, chwyciłem za kratę — i wydarłem.
Przez czarny otwór prześlizgnąłem błyskawicą: pode mną przepaść, wierzchołki drzew — runąłem.
Powietrze świszcze; księżyc prosto w oczy; czarna gęstwina pode mną; uderzyłem o gałęzie, staczam się i już — Leżę bezwładny — wokół gwiaździste niebo, czarne koronkowe zarośla. Oczy przymykam — i mdleję.
Pięknie tu bardzo. W powietrzu odurzający zapach werbeny, mirtu i róż: tak pewno pachną włosy oblubienic.
Ale co mi?
Szemrzą w cysternach fontanny jako śmiech szczęśliwy; modre lotusy wynurzają się ku szczęściu...
Wśród pełzających lian i smukłych terebintów przemykam niepostrzeżony.
Kaskady chińskich lampionów, a na trójnogach krwawe płomienie ambry — muszę się ukryć w cień baobabu.
Nie widzę jej twarzy zakwefionej, ale wiem, że to ona być musi!
Nie mogę dosłyszeć ich cichej rozmowy. Ale ją rozumiem...
Mówią o sokołach, sprowadzanych z Persji, które w lot zabijają białe, kiciaste czaple — mówią o nowej prowincji, zdobytej przez księcia, i bogatym łupie niewolników i niewolnic — mówią o pałacu z perłowej macicy i zielonego nefrytu, jaki się buduje dla nowożeńców...
Zachwycająco umie opowiadać książę o rycerskich czynach! malowniczo rozwiesza swoją miłość, niby kaszmirski szal, wyprzędzony cudną robotą tysiąca niewolnic, oślepłych przy misternej tkaninie!
Nogi moje obrzękły, pierś zapadła, ręce obwisły bezwładnie — i tylko w oczach jarzy moc: wulkany! Ona mimo woli odwróciła oczy w moją stronę, krzyknęła strasznie.
Porwali się rycerze, obskoczyli mnie dokoła i bezwładnego przyciągnęli do jaspisowych schodów.
— To nie tygrys — to żebrak!
Widać mnie poznała — bo z dziwnym uśmiechem spogląda na moje łachmany — ruchem ręki każe dworakom uwolnić mnie.
Boję się swego wzroku — wbijam go w ziemię, wzrok potrafi zabijać.
— Przyszedłeś posłuchać pieśni weselnej — niechaj ci się stanie zadość!
I podjąwszy harfę z alabastrowej kolumny, musnęła ją ręką.
Ach! świętokradcza pieśń — pieśń zbezczeszczonej miłości!
Spotkały się nasze wejrzenia i harfa z brzękiem upadła na marmury.
— Związać mu oczy! — Zarzucono mi ciężką materię na głowę — ona grała czarodziejską pieśń, gwiazdami przetykaną.
Zagrążony w mroku jakby głębokiej jaskini, słucham melodii srebrzystych kropel, które mi spadają wciąż na jedno miejsce mego mózgu —
naprzód, jako płatki róż więdnących (nigdy, nigdy...) — potem — jako srebrzyste pieniążki; potem jako ciężkie gwoździe, którymi nabijają tarcze (nigdy! nigdy!...).
I wciąż rośnie ich moc, gradem sieką mnie —
i deszczem kamiennym druzgocą mnie na wskroś... myśli me stają się jako pale wbijane żelaznymi babami.
Mruk wydobywa się z moich piersi — obłąkany ból jakoby serca, zrąbywanego na wióry...
W czarnej szacie, płomienistymi rubinami haftowanej, pukle jej włosów rozpłynęły się, jako mrok zgasłej komety na niebie...
W oczach jej spieniły się groza i gniew, a potem oto — łzy święte spłynęły po jej twarzy.
Podeszła ku mnie i zarzuciła mi ręce na szyję — przypadła do moich piersi — i poczułem, że moją jest.
Nagły cios rozkrwawił mi czoło —
————————————————————————————————Ukochana moja...
Tysiące komet ściga się wzajem — miażdży, girlandy iskier sypią... i gasną.
Cicho...
Świata nie było i nie ma — tylko grzęzawisko, w które zapadam; ogniki fosforyczne tańczą nad gnijącą duszą...
Jak cicho...
Wynieśli mnie na pustynię, jako lwa zdychającego
Uwagi (0)