Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖
Powstała z cyklu opowiadań, debiutancka i jednocześnie najlepsza powieśćSelmy Lagerlöf, pierwszej autorki uhonorowanej literacką nagrodą Nobla.
Nasycona poetycką lirycznością, opisami surowego, zimowego piękna krajobrazuSzwecji, łączy w sobie sceny z życia ziemiaństwa na początku XIX wieku zludową baśniowością i elementami nadnaturalnymi. W niemym dramacie filmowymopartym na Göście Berlingu rola młodej hrabianki zakochanej w byłympastorze stała się dla osiemnastoletniej Grety Garbo przepustką do karieryświatowej gwiazdy ekranu.
Pastor Gösta Berling ma niecodzienny dar: jego porywające kazania zjednująmu przychylność całej społeczności. Niestety ma także całkiem przyziemnąsłabość. Po kolejnym alkoholowym wybryku opuszcza plebanię, nie czekając nausunięcie z parafii. Zostaje wędrownym żebrakiem, jednak szybko nałóg znów wnim zwycięża. Majorowa z Ekeby, właścicielka hut żelaza, najpotężniejszakobieta Värmlandii ratuje Göstę od śmierci i skłania go do przyłączenia siędo grona mieszkających w jej posiadłości hulaszczych oryginałów, bezdomnych„kawalerów z Ekeby”. Wkrótce urok poetyckiej duszy przystojnego Göstyprzyciąga do niego kobiety.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
Marianna usłyszała, że matka odchodzi, a ojciec ją klnie, potem zaś...
Usłyszała coś strasznego... w cichym domu wszystko słychać było wyraźnie.
Pochwyciła słuchem odgłos ciosu kijem czy policzka, potem słaby szelest i znowu cios.
Bił matkę, straszliwy, mocarny Melchior Sinclaire bił swoją żonę.
Pobladła z przerażenia, rzuciła się na ziemię i płakała, a łzy marznące w lód padały na próg rodzinnego domu.
„Łaski! — błagała w duchu. — Miłosierdzia! Wpuśćcież mnie, bym mogła podać grzbiet na ciosy! Ach, jakże on mógł bić matkę, za to, że nie chce dopuścić, by jej dziecko zamarzło w śniegu?”
Straszne było tej nocy upokorzenie Marianny. Niedawno uważała się za królewnę, teraz zaś leżała tu jak smagana niewolnica.
Nagle ogarnął ją chłodny gniew. Raz jeszcze uderzyła ręką w drzwi i krzyknęła:
— Posłuchaj, ty, który bijesz matkę moją! Posłuchaj, Melchiorze Sinclaire! Będziesz niedługo płakał, tak, będziesz płakał gorzko!
Piękna Marianna wyszła na gościniec, zdjęła futro i legła na śniegu w czarnej aksamitnej sukni, tworząc ciemną plamę na bieli. Leżąc wyobrażała sobie, jak ojciec wyjdzie rano z domu i znajdzie ją tu. Pragnęła już tego tylko, by ją sam znalazł.
O, śmierci, blada przyjaciółko, więc prawdą jest, że przyjdziesz do mnie. O jakże to dobrze! Przyjdziesz i do mnie, która tak długo dźwigam brzemię ziemskiej pracy, ściągniesz mi z nóg trzewiki, wyjmiesz łyżkę z ręki, odbierzesz miotłę i donicę z mąką i zedrzesz z mego ciała roboczą odzież. Rozciągniesz mnie łagodnie na łóżku zdobnym w koronki i przystroisz w długie, haftowane, białe szaty.
Nogi moje nie potrzebują już trzewików, ale na ręce włożą mi śnieżnobiałe rękawiczki, których żadna praca nie powala. W ukojeniu cudownym prześnię tysiąc lat.
O, wybawicielko, jam to najodporniejszy pracownik tej ziemi, a jednak z drżeniem i rozkoszą marzę o chwili, która mnie wprowadzi w królestwo twoje.
Blada przyjaciółko! Na mnie możesz śmiało siły swej spróbować, lecz zaprawdę, z kobietami minionych czasów sprawa była trudniejsza. Silne były ich smukłe ciała, srogi mróz chłodził tylko upał krwi.
Położyłaś piękną Mariannę na swym łożu i usiadłaś obok niej jak piastunka usypiająca dziecko. Wie ta starowina wierna, co dobre dla ludzkich dzieci, bardzo musiało ją rozgniewać, że towarzysze zabaw wpadli z krzykiem i zbudzili na poły zaśnioną dziecinę. Ogarnął ją też gniew wielki, gdy kawalerowie podniesli Mariannę, a jeden z nich przycisnąszy ją do piersi zrosił łzami lodowatą twarz dziewczyny.
Pogasły światła w Ekaby, goście wyjechali, a rezydenci obsiadli ostatnią, do połowy wypitą wazę ponczu.
Powstał Gösta, zadzwonił o wazę i wygłosił mowę ku waszej czci, damy przemienionych czasów.
— O was mówić należy jak o niebiańskiej szczęśliwości, jesteście bowiem samym jeno pięknem i światłem. Wieczyście młode, urocze i słodkie jak oczy matki patrzącej na dziecię swoje. Miękko niby wiewióreczki zwisacie u szyi męża. Nigdy gniewem nie drga wam głos, nigdy czoła nie kryją zmarszczki troski, a ręka wasza zawsze miękka i delikatna. Dobre, święte jesteście, strojne posągi w domowej kaplicy. Mężczyźni leżą u nóg waszych składając ofiary kadzidlane i modły zanosząc. Przez was to miłość cuda spełnia, a promienisty nimb poezji głowę waszą oplata.
Zerwali się kawalerowie podnieceni winem i tymi słowami, a krew zawrzała im na nowo uciechą. Nawet stary wuj Eberhard i leniwy kum Kristofer jęli żartować. Zaprzężono co prędzej konie do sanek i wszyscy ruszyli w ciemną noc, by złożyć hołd tym, którym nigdy dosyć hołdować nie można, by odegrać serenadę wszystkim damom, których jasne oczy i rumiane policzki lśniły przed kilku jeszcze godzinami w wielkiej sali Ekeby.
O, kobiety minionych czasów, jakże was to radować musiało, gdy was — szybujące po niebie błogich snów — budziła serenada najwierniejszych rycerzy. Jakże was to musiało radować, jak duszę uśpioną raduje muzyka niebiańska.
Ale niedaleko zajechali kawalerowie w swej zbożnej wyprawie, gdyż zaraz pod Björne znaleźli piękną Mariannę leżącą na śniegu pod bramą wjazdową rodzinnego dworu.
Zadrżeli z gniewu, jakby znaleźli święty obraz zbezczeszczony i wyrzucony za drzwi kościoła; wydało im się, że jakiś łotr poszarpał struny skrzypiec Stradivariusa i połamał smyczek.
Gösta pogroził pięścią ciemnemu domowi i krzyknął:
— O, wy dzieci pomsty i gradu, wichry północne i niszczyciele raju boskiego!
Beerencreutz zapalił rogową latarkę, a kawalerowie ujrzeli śmiertelnie bladą Mariannę, poranione ręce i łzy zamarzłe na jej twarzy i rzęsach. Zaczęli lamentować jak dzieci, gdyż była nie tylko świętością, ale piękną kobietą, która radowała ich stare serca.
Gösta padł obok niej w śnieg.
— Patrzcie! — zawołał. — Tu leży oblubienica moja! Przed paru godzinami dała mi pocałunek miłosny, a ojciec przyrzekł błogosławieństwo swoje. Leży i czeka na mnie w białym łożu.
Podniósł bezwładną.
— Zawieziemy ją do Ekeby! — powiedział. — Jest teraz moja. W śniegu ją znalazłem i nie oddam już nikomu. Nie budźmy tych śpiących ludzi, nie jej bowiem miejsce za drzwiami, o które poraniła sobie ręce!
Przystali ochotnie. Gösta złożył Mariannę w pierwszych saniach i usiadł obok niej, a Beerencreutz stanął z tyłu i ujął lejce.
— Natrzyj ją śniegiem, Gösto! — rozkazał.
Zimno poraziło tylko jej członki, ale dzikie, nieposkromione serce biło mocno. Nie utraciła nawet przytomności i wiedziała całkiem dobrze, że ją kawalerowie znaleźli, nie mogła się tylko ruszyć. Sztywna i nieruchoma leżała na sankach, podczas gdy Gösta nacierał ją śniegiem, to całując, to oblewając łzami. Pragnęła jeno bodaj podnieść rękę, by odwzajemnić jego pieszczoty.
Pamiętając wszystko, co zaszło, i myśląc tak jasno jak nigdy przedtem, leżała jak martwa. Czuła teraz, że kocha Göstę. Czy to może kaprys tej jeno nocy, który rychło minie? Nie, kochała go już chyba od długich lat... tak, kochała go!
Porównała siebie samą z nim i innymi ludźmi Värmlandii. Wszyscy ci ludzie byli jak dzieci poddające się każdej chwilowej zachciance. Żyli powierzchownym życiem, nic nie sięgało w głąb ich dusz. Ona zaś, bywając w świecie, pośród obcych, stała się inną, niezdolną zatonąć w niczym całkowicie. Kiedy kochała, to mimo największego wysiłku czuła, że połowa jej jaźni stoi niejako z boku i przygląda się jej z chłodnym, szyderczym uśmiechem. Tęskniła za namiętnością, która by jej odebrała zmysły i porwała jak huragan. I tak się stało. Całując Göstę, po raz pierwszy utraciła panowanie nad sobą.
Ogarnęła ją teraz na nowo namiętność, a serce biło tak, że słyszała jego uderzenia. Czyż nie odzyska władzy w członkach? Doznała dzikiej radości na myśl, że ją wygnano z domu, i bez namysłu postanowiła poślubić Göstę. Czemuż była tak głupia i przez lata całe zwalczała miłość swoją? Cóż to za rozkosz poddać się miłości i czuć szum krwi? Ach, czyż nigdy nie opadnie z niej ta martwota? Przedtem była lodem w sercu, a płomieniem z wierzchu, teraz, przeciwnie, ognista dusza tliła w ciele objętym zamrozem.
Nagle uczuł Gösta na szyi jej ramiona i słabiutki uścisk.
Ledwo to odczuł, lecz Mariannie wydało się, że w dzikim objęciu wyzwoliła tłumioną z dawna namiętność.
Gdy to ujrzał Beerencreutz, podniósł oczy ku Niedźwiedzicy błyszczącej na niebie i patrzył na nią uparcie, pozwalając koniowi biec, jak chciał, po znanej drodze.
Przyjaciele moi! Jeślibyście te słowa czytali przypadkowo nocą, podobnie jak ja je piszę w nocnej ciszy, nie odetchnijcież, proszę, w tym miejscu z ulgą, sądząc, że zacni kawalerowie legli spokojnie spać umieściwszy znalezioną Mariannę w łóżku, w najlepszym gościnnym pokoju, obok wielkiej sali.
Poszli istotnie spać i zasnęli nawet, ale nie było im dane spoczywać spokojnie do południa, choć zmęczeni byli okrutnie czuwaniem do czwartej nad ranem i wszystkie członki bolały ich z utrudzenia.
Nie zapominajmyż, że stara majorowa wędrowała tymczasem o kiju żebraczym po całej okolicy, a nie miała zwyczaju troszczyć się o spoczynek znużonych grzeszników. Dziś zaś zgoła się z tym nie liczyła, albowiem postanowiła wygnać tej nocy kawalerów z Ekeby.
Minęły czasy, gdy królowała w blaskach szczęścia i rozsiewała radość na ziemi, jak Bóg rozsiewa gwiazdy na niebie. Włóczyła się po gościńcach, a posiadłości strzegli rezydenci, tak jak wiatr strzeże popiołu lub promień słońca śniegu. Czasem spotykali ją pędząc saniami, przy brzęku janczarów, i nawet nie spuszczali przed nią oczu. Hałaśliwi zawadiacy grozili jej pięściami, nagłym zwrotem konia zmuszali uciekać w głębokie przydrożne zaspy, zaś major Fuchs, niedźwiedziobójca, spluwał zawsze trzykrotnie, by to spotkanie nie miało złych skutków.
Uważając ją za złośliwą czarownicę, nie mieli litości. Gdyby ją spotkało nieszczęście, nie trapiliby się tym, podobnie jak ktoś strzelający na Wielkanoc ze strzelby nabitej siekańcami nie zważa, czy trafi przypadkiem w przelatującą właśnie wiedźmę. Sądzili, że prześladując ją ratują własne dusze. Ludzie często bywali okrutni i katowali się wzajem straszliwie dla dobra dusz swoich.
Nieraz wyglądając oknem po pijatyce dla zbadania, czy noc spokojna i gwiaździsta, widywali w podwórzu cień i wiedzieli, że to majorowa przyszła się rozejrzeć po ukochanym osiedlu swoim. Wybuchało w takich chwilach całe skrzydło rezydenckie urągliwym śmiechem, a drwinki dolatywały aż do nieszczęśliwej kobiety.
Biedni awanturnicy zostali ludźmi pysznymi i bez serca, albowiem Sintram zasiał nienawiść w ich duszach. Zaprawdę, gdyby majorowa została spokojnie w Ekeby, zbawieniu ich nie mogłoby grozić większe niebezpieczeństwo. W ucieczce ginie zawsze więcej wojowników niźli w bitwie.
Majorowa nie gniewała się znów tak bardzo na szaleńców. Wróciwszy do władzy wychłostałaby ich jak niegrzeczne dzieci, a potem na nowo przypuściła do łask. Teraz atoli rządzili się w jej drogiej posiadłości jak wilki w owczarni, jak żurawie we wschodzącym zbożu.
Niejeden przeżył podobne zmartwienie. Nie sama jeno majorowa patrzyła na upadek swego domostwa. Wiemy, co to znaczy ujrzeć ruinę domu rodzinnego, strzeżonego ongiś z pieczołowitością. Wydaje się wówczas, że patrzy on na nas oczyma śmiertelnie ranionej sarny. Czujemy się zbrodniarzami na widok mchu i pleśni, obrastających drzewa, chwastów na ścieżkach i radzi byśmy klęknąć na polach ongiś pięknych, urodzajnych i prosić, by przebaczyły krzywdę. Odwracamy oczy od koni nie śmiąc im spojrzeć w oczy, nie mamy odwagi stanąć w bramie, gdy trzoda z pastwisk wraca. Żaden zakątek świata nie budzi tyle goryczy, co chylący się do upadku dom rodzinny.
Ach, proszę was wszystkich, którzy posiadacie pola, łąki, sady i rozkoszne ogrody kwietne, pielęgnujcież je starannie, wkładając miłość w tę pracę. Smutne to zaprawdę, gdy przyroda oskarża człowieka!
Myśląc o tym, jak cierpiało dumne Ekeby czasu gospodarki rezydentów, pragnę, by majorowa osiągnęła swój cel i wydarła im posiadłość swoją.
Nie zamierzała sama wrócić do władzy, chciała tylko oczyścić Ekeby, z tych szaleńców jak pole z szarańczy, po której najściu trawa rosnąć przestaje.
Wędrując i żebrząc myślała ciągle o matce i nabrała pewności, że nie wrócą dla niej lepsze czasy, dopóki klątwa nie zostanie zdjęta. Nie miała dotąd wieści o śmierci matki, więc staruszka chyba żyła jeszcze w odległych lasach swoich, zabiegając, mimo dziewięćdziesiątki i wyczerpania, latem koło mleka, zimą koło mielerzy i wyczekując z utęsknieniem dnia dokonania żywota.
Majorowa utwierdziła się też w przekonaniu, że stara żyje po to jeno, by zdjąć klątwę z córki, bowiem umrzeć nie może matka, która wpędziła dziecko własne w taką niedolę.
Postanowiła tedy iść tam, by obie odzyskały spokój, wędrować długo przez ciemne bory i wzdłuż rzeki aż do rodzinnego domu. Inaczej nie zazna spokoju. W tych ciężkich czasach niejeden ofiarował jej schron u siebie i wierną przyjaźń, ale nie dała się nigdzie zatrzymać. Szorstka i gniewna chodziła od osiedla do osiedla, z ciężarem klątwy matczynej.
Przed udaniem się do matki chciała jednak załatwić sprawę umiłowanego Ekeby. Za nic nie mogło ono dłużej zostawać w rękach lekkomyślnych nicponiów, niedołężnych pijaków i obojętnych marnotrawców daru bożego. Czyż miała iść, a za powrotem zastać zniszczenie, puste kuźnie, zagłodzone konie, rozbiegłą służbę? Nie, raz jeszcze chciała spróbować swej siły i wypędzić kawalerów!
Wiedziała dobrze, że męża raduje to marnowanie jej dziedzictwa, ale znając go pewna była, że po wypędzeniu szarańczy nie zdobędzie się na to, by sprowadzić inną plagę. Gdy kawalerowie raz znikną, wiedziała to dobrze, obejmie wszystko były jej oficjalista, stary rządca, i z pomocą parobków niebawem zaprowadzi dawny ład.
Dlatego też w ciągu długich nocy czarny cień majorowej włóczył się po wszystkich drogach otaczających huty i przecinających pola. Odwiedzała komorników, rozmawiała szeptem w wielkim młynie z młynarzem i jego czeladzią, obradowała w ciemnej węglarni z kowalami. Wszyscy przysięgli, że jej dopomogą. Zbyt wielki był splendor i znaczenie rozległych dóbr, by je zostawiać w ręku niedbałych kawalerów, którzy ich strzegli jak wiatr strzeże popiołu lub wilk stada owiec.
I tej to właśnie nocy, kiedy weseli rezydenci spali, wyczerpani tańcem i pijatyką, tejże właśnie nocy postanowiła przegnać ich precz. Pozwoliła wyszumieć się tym lekkoduchom. Spoglądając ponuro, siedziała w kuźni, aż bal się skończy; czekała dłużej jeszcze, aż kawalerowie wrócą z nocnej wycieczki, czekała w milczeniu do chwili, gdy zagasło ostatnie światło w rezydenckim skrzydle, zwiastując, że wszystko w wielkim dworzysku usnęło. Wówczas wstała i wyszła.
Majorowa kazała ludziom zebrać się pod rezydenckim skrzydłem, sama zaś weszła w podwórze, zbliżyła się do budynku głównego, zapukała i została wpuszczona przez córkę proboszcza z Brody, z której zrobiła dzielną służącą.
— Witam jaśnie panią! — powiedziała dziewczyna całując ją w rękę.
— Zgaś światło! — rozkazała. — Wszakże i po ciemku wszędzie trafię!
Zaczęła chodzić po cichym domu, od piwnicy do strychu jakby żegnając się z nim. Bezszelestnym krokiem szła z pokoju do pokoju.
Rozmawiała ze wspomnieniami, a służąca idąc za swą panią nie łkała, nie wzdychała, ale łza po łzie toczyła się z jej oczu. Majorowa kazała otworzyć szafę z płótnem i srebrem; wodziła dłonią po przepysznych, adamaszkowych obrusach i srebrnych dzbanach. W komorze z pościelą dotykała stosów pierzyn i poduszek puchowych, wszystkich sprzętów, warsztatów tkackich, kołowrotków i motków nici. Włożyła rękę w skrzynię z korzeniami, a potem przesunęła palcami po rzędach
Uwagi (0)