Historia kołka w płocie - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie mogę czytać książki online txt) 📖
Historia kołka w płocie to wydana w 1859 roku ostatnia tzw. powieść ludowa Ignacego Józefa Kraszewskiego i jednocześnie prawdopodobnie najkrótsza.
Tytułowym bohaterem jest dąbek, który rośnie na leśnej polanie. Możemy obserwować jego losy i rozwój. Jak możemy się domyślić z tytułu książki, po latach zostaje on kołkiem w płocie, który należy do ubogiej rodziny włościan, Pakułów. Głównym bohaterem historii ludzkiej jest Sachar, syn Pakułów, który dorastając staje się tym „innym” w swojej rodzinie. Jak potoczą się losy chłopca, który nie nadaje się do pracy na roli i zostaje posłany do wojska?
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historia kołka w płocie - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie mogę czytać książki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Bydło, które już miało od niemałego czasu używalność trawy w sadzie i przywykło tamtędy chodzić na przechadzkę, pierwszych dni dobijało się gwałtownie wnijścia, ogryzało chrust, ryczało nad kołkami i nierychło przekonało się biczem pastucha, że szczęśliwe czasy już się skończyły. Kołki wytrzymały napaść mężnie i miały tę pociechę, że pan Wincenty płot pochwalił...
We dworze też odwrócona została uwaga od płotu i sadu, weselem szumnem jakie się tu odbyło: trzy dni i trzy noce żydki grali w sieniach a goście tańcowali po pokojach, choć panna Adelaida płakała w kątku. Stary marszałek był także smutny, ale węgrzyn mu posłużył i troski rozpędził rychło; za weselem, sznurem pociągnęły odwiedziny sąsiedztw, zabawy, przyjęcia, i ani się opatrzyli Rogalowie jak trzy miesiące życia przejedli i przetańcowali.
Nierychło jakoś nowa pani wzięła się do spełnienia posłannictwa swojego rozglądnąwszy bacznie do koła. Była to kobiecina z charakterem hartownym, nie znosząca podległości i czująca, że panować musi w domu; męża więc osnuła zaraz pajęczyną, aby się nie ruszał, klucze schowała do kieszeni, pod pozorem, że je pan Wincenty gubił, a do panny Adelaidy wynalazła tysiące niezmiernie słusznych żalów, które spowodowały kwas w domu, mający ją prędzej lub później ze spokojnego wygnać gniazdeczka. Marszałek nie czekając podobnego losu, nie długo popasał, wyniósł się wcześnie do swojego folwareczku i zasiadł pod nowym piecem na stare dumania. Panu Wincentemu zresztą ochota żony do panowania i rządów absolutnych była na rękę, gdyż nadewszystko lubił myśliwstwo i byle miał z kim polować, o resztę nie pytał. Powracał wieczorem do gotowego, znajdując, że najprzyzwoitszem stanowiskiem dla uczciwego szlachcica jest pantofel żony. Nigdzie cieplej, wygodniej i lepiej, a gdy już pod pantoflem koniecznie być wypada, bezpieczniej pod jejmości dobrodziejki.
Zdaje mi się, że znakomici psychologowie dawno postrzegli, iż męzka kraju naszego połowa siedzi pod pantoflem i chodzi w spódnicy. Ale to jeszcze wielkie szczęście, i, prawdę powiedziawszy, gdyby nie kobiety u nas gdzieżbyśmy zawędrowali? One jedne pracują, myślą, czują, ruszają się, żyją, słuszna jest by i panowały.
Przytem wrodzona skromność jeszcze nie dopuszcza im zbyt głośno przechwalać się ze swej potęgi, i choć w istocie są paniami, udają potulne towarzyszki... Niezaprzeczonym jest faktem, że u nas więcej niż gdzieindziej amazonek; zostało to widać z tradycji prastarej, ale gdyby, uchowaj Boże, dziś się kobiety zrzekły panowania, jutroby nasz świat do góry nogami się przewrócił...
Co dobrego się dzieje wszystko przez kobiety, co nic potem, to pewnie my wymyślim sami i trzeba całować te łapki, które nas w zbawiennych więzach trzymają, pędzą do pracy, hamują, gdy się na głupstwo zbiera i głaszczą za poczciwą robotę... Z upadkiem męzkiego rodzaju, który się stał nijakim, niewieście dłonie musiały jąć się steru i wcale nam z tem nie źle. Wiedziała o tem pani Dorota, której matka wpoiła zbawienne zasady, jakich sama dobrego doświadczyła skutku; wprędce poznawszy swego męża wielkiego łowca ale bardzo lichego gospodarza, musiała go zastąpić wszędzie, i po kilku miesiącach ukazała się nawet w stodole, przy młockach i na oborze. Ekonom posmutniał i postrzegł, że się jego panowanie skończyć miało rychło, gdyż dozór taki oburzał go i nie dozwalał samoistnie rozwinąć.
Powszechny popłoch poszedł po wsi i ludu Bożym, który zwiesił głowy przewidując nową erę dla Dębina.
W chacie Pakułów stękano gorzej niż gdzieindziej może, bo tu brakło rąk dwojga, które inni zastępować musieli i żal po oddalonym Sacharze za serce ściskał.
Biedna matka zrazu dnie i noce we łzach czuwała, za lada bramy od wiatru poruszonej skrzypnięciem, czekając syna powrotu. Sama go wyprawiła biedna i to ją bolało mocniej jeszcze...
Sachar poszedł i zamiast blisko gdzieś ukryć się w lesie, nie wrócił więcej, choć dawno mógł bezpiecznie w chacie się ukazać; wieści o nim nie było nawet... Nie rychło ludzie, z którymi się widział, powiedzieli komuś, że go widzieli na gościńcu, dalej ślad zbiega przepadł zupełnie.
Głoszono pilnie i poszukiwano włóczęgi. Rogalowie kazali go ścigać i imać, gdzieby się kolwiek znalazł... ale Sachar wpadł jak w wodę...
Stary dziaduś Perebendia płakał po nim cicho za piecem, ale krył się z żalem, aby go biedniejszej matce nie dodawać; ojciec wzdychał, siostra wspominała często, i tak powoli powiedzieć sobie musieli, że już się chyba nie wróci...
Jedna Wasylissa wierzyć temu nie chciała, i każdy wieśniak podróżny zdał się jej podobnym do syna, a sny coraz go oznajmywały... Tymczasem lata płynęły, dzieci rosły, starzy chylili się ku ziemi i chata coraz głębiej zapadała, a Sachara widać nie było.
— Taki on powróci! — mówiła matka.
— Oj nie! — powiadał dziaduś — jeżeli mu tam na świat wybić się udało, głupi by był, żeby nazad przyszedł biedę klepać i za pługiem chodzić; chyba go gdzie złapią i przyprowadzą...
— Niech Bóg uchowa!
I często tak w chacie gwarzyli, a Sachara ani widu ani słychu.
Jednego wieczora jesiennego, siedzieli wszyscy na prźyzbie od podwórka i tylko co byli skończyli wieczerzę, a na rozmowę jakoś nie szło, gdy psy we wsi od kołowrotu mocno ujadać zaczęły.
Stary towarzysz Perebendi zwlókł się także, poszedł do wrót, nastawił uszy i hauknął za innemi, ale widać mu szczekanie tamtych nie trafiło do przekonania, bo zaraz gderać poprzestał i nosem tylko pociągał, dopytując bliższego powodu tego hałasu...
Tem dziwniejszy był ten rejwach, że ani turkot wozu, ani szum nie usprawiedliwiał go wcale, we wsi było spokojnie a psy chwilami ujadały dziwnie, tak że stary nasz podworotnik musiał mimowoli niekiedy im wtórować przez uczucie psiego obowiązku.
Ulicą środkiem wioski szedł jakiś podróżny i rozglądał się w około bojaźliwie... Ludzie nań poglądali i dziwowali się, że o drogę nie pyta; a psy podskakiwały całą gromadą ku niemu i ujadały zapalczywie za idącym, który tylko powolnym swym chodem onieśmielał.
Dziaduś wreszcie wyścibił łysą głowę przez bramę, ale ślepy, nic dojrzeć nie mógł — za nim wnuczę wybiegło.
— A co tam? — spytał Perebendia lepszych oczów — nie widzisz...
— Idzie z kijem podróżny, dziadu, i staje przeciw chaty naszej.
Zerwała się Wasylissa, wiecznie oczekująca podróżnego, i wyszła z sercem bijącem naprzeciw.
Sachar to w istocie stał naprzeciw chałupy i patrząc na nią zbliżyć się nie śmiał. A poznać go było trudno, bo miał z pańska odzienie i twarz jaśniejszą i płeć bielszą i taki postarzał nieco przez lata wędrówki i tęsknoty.
— Wszak-ci to chata Pakułów — rzekł głos podnosząc...
Wasylissa wybiegła na te słowa, bo głos poznała zaraz i zarzuciła mu ręce na szyję — Sachar! — krzyknęła nieprzytomnie — to on...
— Cicho, kobieto! — odezwał się dziaduś — ty go wydasz, a on się ukryć może potrzebuje; zgubisz syna...
I pociągnęli go na podwórko co żywo, a stary wrota zaparł i psy zaraz szczekać przestały. Tu go otoczyli kołem wszyscy, całując i ściskając i nacieszyć się nie mogąc, a pytaniami zarzucając... ale jemu słów na odpowiedź brakło...
Nowy człowiek powrócił do starych smiecisk, które kochał pamięcią, a dziś poznać nie mógł tak dziwnie na jawie się zmieniły. Nędza wiejska ozłociła się w duszy jego poezją wspomnienia, tu występowała z całą swą straszliwą rzeczywistością i biedotą... Zielony dach aksamitem wysłany... czarny był i dziurawy, grusza na w pół sucha, sadek wiśniowy nizki i drobny, podwórko ciasne i brudne, a ludzie jakby inni, tak zbiedzeni i nędzni...
Tylko łzy i serca pozostały też same... Niemi się jeszcze porozumieć było można, gdy już i słów zabrakło wspólnych i językami różnemi mówić do siebie musieli starzy rodzice i na długą wędrówkę skazane ich dziecko.
Matka dziękowała, że powrócił i nie rozumiała dla czego bieda ich pociągnęła go ku sobie... ojciec skłopotany powtarzał:
— Co teraz będzie! — dziaduś płakał — a siostry załamywały ręce niebogie, i dzieci, widząc że wszyscy biedują, patrząc po sobie skrzywiły się jakby rozpłakać chciały.
Weszli z nim wszyscy do chaty chcąc go ukryć przed oczyma ciekawych, bojąc się ludzi i niepewni jeszcze co z nim uczynią.
Tu Sachar obejrzawszy się, wszystko znalazł na miejscu jak było przed laty i zadziwił czując w sobie tak wielką zmianę a tak małą w martwej siedzibie rodzicielskiej. Na piecu widać było pęknięcie, które zostawił, poznał wiadro u drzwi stare, stół trochę w jedną stronę pochylony na którym jadali w dnie świąteczne, też same dziury i garby w podłodze, i zeschłe ziele na pułapie... W oknie zbita szyba pozostała dotąd założona łuczywem; warstat tkacki zdał się tym samym półsetkiem zajęty...
Tylko twarze starych pomarszczyły się i pożółkły, plecy schyliły, oczy przygasły, a silniejsze dzieci siostrzyne mimo nędzy odrosły od ziemi nieco i różowemi policzki rozweselały gromadkę...
Tu Sachar rzucił się na ławę spocząć, bo i ze znużenia i z wzruszenia nogi pod nim dygotały, a siostra pobiegła szukać jedzenia aby go pokrzepić.
— Tylkoż cicho! na miły Bóg — krzyknął Chariton oglądając się po swoich... O Sacharze nikomu ani słowa! Rozumiecie! Potrzeba się nam dobrze naradzić co z nim zrobić... trzeba przygotować dwór, panią, pana, panienkę, ekonoma, aby go za zbiegostwo nie prześladowali...
Stary Perebendia na chwilę dawną przytomność odzyskał.
— Tak... wprzódy pójdziecie wymacać co się tam święci, młoda pani ostra! Ale powracającemu nigdy u nas biedy nie było wielkiej. Chodzili inni na Podole... a cóż? Dla przykładu trochę nakrzyczano i... wrócili do pługa spokojni.
— Ja powrócić do pługa? odezwał się Sachar — gdybym chciał, czyż potrafię? Nigdy ze mnie nie był wielki rolnik, a dziś i w rękę bym go wziąć nie umiał.
— A cóż będziesz robił? — spytał ojciec — jeżeli się w chacie nie przydasz, wezmą do dworu, toż gorzej jeszcze...
— Nic potem, dodał Perebendia...
— I ja to wiem...
Matka zaniosła się od płaczu...
W wielkich wypadkach środki nadzwyczajne... uradzono po długiem wahaniu wysłać do dworu Perebendię, a Sachara do czasu w stodółce przechować... Ale dziaduś od dawna już postradawszy niezależność i panowanie w chacie, będąc niejako sługą swych dzieci, ze dworem nie był w żadnych stosunkach; obawiano się znowu by jego niezwyczajny krok nie kazał się domyślać wypadku nadzwyczajnego. Szczęściem, nowa pani która ogród lubiła, zadysponowała kobiety do zamiatania uliczek, i stary Perebendia, który już ledwie za babę się mógł liczyć, włożywszy podartą siermiężkę, poszedł z miotłą i grabiami do pańskiego sadu, spodziewając się tam zastać panienkę i po cichu z nią o wnuku rozmówić.
Dla czego nie trafiał ani do pana, który już przykładem ojca pod piecem siadywał wielką część dnia, z nogą na nogę założoną; ani do młodej pani, trzymającej w rękach rządy i władzę, ani do żadnej innej osoby pośredniczyć mogącej, tego nie wiem. Panna Adelaida zdawała się im wszystkim najwłaściwszą w złym razie opiekunką, choć opieka ta słabą była, bo pani Dorota ani jej lubiła ani słuchała... ale przeczuwano w niej serce a widziano cierpienie...
Perebendia tedy wraz z niedorosłemi dziewczątkami i chłopakami, którym za dzień takiej roboty w ogrodzie dawano zwykle wieczór po trzy grosze, poszedł ulice oczyszczać i starowina jął się do roboty żywo upatrując, czyby gdzie panienki nie spotkał. Aż właśnie trafiło się, że siadła na ławeczce z książką i czytała... nikogo nie było, stary zarzucił grabie na plecy i po cichu się zbliżył.
— Panieneczko — rzekł zbliżając się z pokłonem — poratujcie dobrą radą... mam wam coś powiedzieć!
— Cóż tam takiego, mój staruszku? mówcie, choć nie wiele pomogę, to z serca się użalę...
— Nie pamięta panienka Sachara?
— Sachara? jakiego? — uśmiechnęła się panna Adelaida z politowaniem, dziwując głupocie starowiny, mogącego myśleć, że Sacharowie się za coś liczą i pamiętają...
— No! tego naszego Sachara, od Pakułów... co grał pięknie na skrzypeczce? młodego, mojego wnuka... który był uciekł... i nie wiedzieć gdzie się podział.
— Pamiętam tylko, że go szukać kazano...
— I nie znaleziono — dodał Perebendia — i nie było go kilka lat... a teraz — rzekł ciszej oglądając się — on powrócił! rozumie panienka, on powrócił!
— Powrócił?
— Bojemy się, żeby go nie karali, ale sam powrócił dobrowolnie... nam starym serce pęka myśleć, że go mogą oddać w rekruty... ej! gdyby panienka była tak dobra, a pomogła nam...
— Ja! wam!
— Ehe! i przemówiła za nim i za nami...
— Ale cóż słowo moje znaczyć tu będzie? — westchnęła panna Adelaida — wiecie, że brat mój tu panem, żona jego panią, a ja... ja...
I dwie łezki błysły na jej powiekach...
— A ja tu niczem — dodała. — Grosz jaki dać wam mogę jeśli chcecie... ale opieka moja nic tu nie znaczy...
— E! nie! — przerwał Perebendia — byleście chcieli, wyprosicie Sachara. — I do stóp jej schylił się starowina tak nizko, że mu wstać już było trudno i panna Adelaida musiała mu podać rękę...
Łzy staruszka poruszyły ją i pobiegła do dworu, do brata...
Do wieczora, choć to niby było tajemnicą, cała wioska szeptała o powrocie Sachara,
Uwagi (0)