Darmowe ebooki » Powieść » Historia kołka w płocie - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie mogę czytać książki online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Historia kołka w płocie - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie mogę czytać książki online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15
Idź do strony:
nią wiatr mroźny i co chwila malała, tlejąc coraz ciemniej, rozsypując się w popioły.

Naglono ją by dała słowo, i przyrzekła, a jeszcze Sachar nic nie wiedział i marzył i przychodził wieczorem spowiadać się jej ze swoich dum i snów przyszłości. Ona słuchała, ale nic nie odpowiadała; jej z dala śmiał się biały domek folwarczny otoczony bzami i malowany wózek męża przyszłego, którym miała jechać do kościoła, i schludne pokoiki, gdzie jako pani wszechwładna zasiąść miała.

Sachar nic nie mógł więcej obiecywać nad ubogą chatę we wsi, zagon mały i pracę ciężką... a dziewczę trochę było rozpieszczone i mówiło już sobie, że czegoś więcej jest warte.

I stało się tak, co się co dzień do koła nas dzieje, że miłość zwyciężył rozsądek, a Natalka wzięła na palec pierścionek zaręczyn, ale jeszcze unikając Sachara milczała... i niekiedy ciężko jej było pomyśleć, że się z nim rozstanie na zawsze.

Nie miała odwagi nic mu powiedzieć, on nie umiał domyśleć się niczego...

Aż gdy raz późno w noc przybiegł do otwartego okna, w którem dziewczę płakało i marzyło i... dziwne przeczucie nim wstrzęsło.

— Co to jest? — zapytał.

Natalka chciała już skłamać, ale usta jej zadrżały nieme...

— Byłażby to prawda, co mi ludzie dziś mówili? nie...

— A gdyby była prawda? po cichu spytała cofając się dziewczyna.

Sachar odstąpił krok, popatrzył długo, długo, oczy mu się zaiskrzyły, wargi zadrgały, i nie mówiąc ani słowa, powoli odszedł od okna...

Wejrzenie jego przeszyło ją, chciała wołać by powrócił, zatrzymać, przebłagać i rzucić w chwasty pierścionek przeklęty; ale po chwili dała się słyszeć wesoła piosenka, tak czystym i spokojnym nucona głosem, że dziewczę się oburzyło... i krzyknęło niemal z rozpaczą: — On nie kochał! on kłamał!

Sachar nie kłamał wszakże i kochał szczerze, ale w głowie jego, po której z dawna chodziły sny niesłychanych rzeczy, nagle i piorunowo zwichnął się rozumu ostatek... chłopak po prostu oszalał. Tylko Bóg łaskaw dał mu obłąkanie śmiejące się, wesołe, rajskie i szczęśliwe... tak, że pierwszym jego objawem była piosenka dziecinna.

Sachar uczuł się jakby przebudzonym ze snu ciężkiego nagle, jaśniej zrobiło mu się w oczach, lżej na sercu, był swobodny, bogaty i ludzie nic mu już zrobić nie mogli... stąpał jak król okolony poszanowaniem i miłością.

I prosto poszedł do swojej izdebki, zdjął skrzypkę ze ściany, nastroił nie pytając czy kto w nocy nie zbudzi się muzyką i począł grać i śpiewać wesołe pieśni, jakich jeszcze nie próbował nigdy...

Wszyscy spali, ale ta szalona muzyka pobudziła dwór cały; zbiegli się przestraszeni, otoczyli go kołem, chwytając, rwąc, usiłując wstrzymać i nie mogąc nic poradzić zapamiętałemu grajkowi. Zdawał się nie widzieć nikogo, nic nie czuć, a do przytomnych odzywał się dobrotliwie, łaskawie, ale z politowaniem uznanej wyższości.

Myślano z razu że się napił, choć nigdy się to nie trafiało... aż starszy Matyasz pierwszy wyrzekł: — Co wy chcecie od niego... on oszalał...

Sachar grał i grał... jakby mu pilno było wszystkie wesołe pieśni, których nigdy nie próbował, od razu wyśpiewać; z jednej wpadał w drugą i coraz silniejszemi dźwięki szalał niepohamowany.

Do koła łóżka, na którem siedział, oprócz sług stali już wszyscy panowie, Rogala, Rogalina, panna Adelajda, a z tyłu po za niemi czarne oko przerażonej Natalki śledziło każdy ruch nieszczęśliwego i łzy biegły po zbladłej jej twarzy...

On niektórym się uśmiechał, ale nie poznawał nikogo: między przeszłością a teraźniejszym dniem węzeł zerwany został tak nagle, że żadna nić nie łączyła już ich z sobą...

Nowy to był całkiem człowiek, tryumfujący, zwycięski, niedbający o to, co go przed chwilą ściskało, czujący się w duchu panem świata... wyższym nad ziemskie pęta i drobnostki, wiążące innych do lichego dnia dzisiejszego i niepewnego jutra.

W oczach jego błyskał ogień geniuszu jasny, a głowa długo zgięta pokornie, podnosiła się dumnie z białem czołem, uwieńczonem niewidomą koroną.

Przed nim stali ludzie, ale to był dwór króla-artysty, słuchacze — a w twarzach ich nie rozeznawał ani jednej, którejby mógł dać nazwisko... był to tłum, lud... nikogo znajomego, jakaś ciżba przywołana muzyką, przypuszczona łaskawie do napawania się u zdroju, której on dawał pić szczodrobliwie, z prawdziwie pańskim uśmiechem.

Z tego szału chciano go obudzić nareszcie i z kolei poczęli przystępować wszyscy, których się wprzódy obawiał, przed którymi ustępował trwożny... Sachar patrzał na nich chwilę, ale ani ich postać, ani słowa nie czyniły na nim najmniejszego wrażenia... uśmiechał się im łagodnie, łaskawie, nic więcej...

Wszyscy zrozumieli że był obłąkany — jedna Natalka wiedziała przyczynę.

Biednemu dziewczęciu pierś wezbrała żalem niepohamowanym, i nie patrząc już na nikogo, nie czując wstydu, rzuciła się ku niemu, rękami obejmując go za szyję ze łkaniem i płaczem:

— Sacharze mój drogi! to ja! to ja! Natalka twoja!

— A! i ona oszalała! — rzekł Rogala — otóż i masz.

Ale Sachar ani jej głosu ani twarzy nie poznał, uśmiechnął się dobrotliwie i zlekka odsunął od siebie, potrząsając głową...

Ona przypadła do kolan jego i poczęła tak płakać serdecznym śmiechem i łzami razem, aż litościwi ludzie od niego ją oderwali.

Na nim ani hałas ten, ani rozdzierający krzyk dziewczęcia, ani płacz, nie czyniły najmniejszego wrażenia... on grał...

Pot kroplami ogromnemi oblewał mu skronie, oczy zapalały się coraz to mocniejszym blaskiem, pierś buchała, a usta śmiały się... nareszcie pochylił się, powieki zamknął i usnął.

Jakkolwiek zimni są ludzie, są przecie widoki straszne, które przejmują do kości najlepiej uzbrojonych przeciwko uczuciu; odezwie się w ich głębi coś ludzkiego, zadrży struna, która cały świat jednym dźwiękiem łączy.

Kiedy Sachar padł na łoże swoje, wszyscy stali przykuci, w milczeniu upokorzenia jakiegoś przed tem uczuciem wielkiem, które ich podbiło; litość znalazła się tam nawet gdzie nigdy mieszkać nie zwykła.

— Dajcie mu pokój, to przejść może — odezwała się Dorota — biedny chłopiec!... któżby był sądził, że on tak kochać potrafi, że tak to uczuje... Doprawdy, żal mi ich obojga... ale to chwilowe być może.

Powoli rozeszli się wszyscy; niektórzy spać się pokładli. Natalka leżała w gorączce, wyrywając się i chcąc pójść ku niemu; posłano po lekarza... Sachar spał, ale tak cicho i spokojnie, w tak szczęśliwem i błogiem upojeniu, a usta jego tak się uśmiechały łagodnie, że Matyasz, który go pilnował, miał nadzieję, iż się przytomnym obudzi.

Nadszedł wreszcie ranek, u progu stali rodzice Sachara, płacząc a czekając żeby oczy otworzył; chłopak westchnął i poruszył się, przetarł powieki i powoli zwlókł się z niewygodnego swego barłogu... Ale za pierwszem spojrzeniem martwych i błyszczących źrenic jego poznać było łatwo, że przytomności nie odzyskał. Wzrok jego nie patrzał na świat i nic na nim nie poznawał; wziął swą skrzypkę, minął rodziców którzy go płacząc wstrzymywali i wolnym krokiem poszedł z izby.

Dzień był jasny i piękny... Sachar wesół i swobodny, powitał się z królem słońcem i królewiczem porankiem jak starzy towarzysze... odetchnął piersią pełną, tak mu zdrowo i dobrze było na świecie!... poszedł machinalnie drogą ku oknu Natalki, i zdziwił się niby że go tam kroki zawiodły, potem dalej w sad, w lasy, na pola...

Rodzice biegli i zdążyć nie mogli, siedli na miedzy i płakali, a stary dziaduś, wyschły i lżejszy, podążył sam jeden za utrapieńcem. Sachar i tego nie poznał...

Rzekłbyś, że go ciągnęły wzgórza, bo się piął ku wyżynom i z wierzchołka ich długo na świat swój patrzał, uśmiechając się z radości że tak był piękny.

Nareszcie siadł na najwyższej mogile, podstroił skrzypkę i znowu hymn swój grać zaczął... Dziaduś skulony, patrząc mu w oczy, przyległ u nóg jego...

A w miarę jak coraz dłużej wzrok staruszka poił się wejrzeniem obłąkanego, dziaduś czuł, że szał go ogarnia jakiś i dzikie myśli szczepi mu ta rozogniona źrenica... I musiał spuścić oko aby sam nie oszalał...

O południu, znużonego jak dziecię powiódł do domu Perebendia, a Sachar, dając się wieść posłusznie, słowa nie przemówił... W chacie usiadł na ławie, a gdy matka podała święty chleb czarny i strawę, jął się jadła jak najzdrowszy i napasł lepiej niż kiedy.

Prosty lud myślał że jadło go uleczy, że ochota do niego będzie znakiem uzdrowienia — ale mylili się bardzo; Sachar nie był chorym i czuł się dopiero szczęśliwym, bezpiecznym, panem siebie i losu. Nigdy mu piękniejszy rumieniec nie kwitł na policzkach, ani usta raźniej się nie śmiały...

Siadł ze skrzypkami na przyźbie w słońcu i grał do wieczora...

Gdy zmierzchło porwał go jakiś niepokój, wstawał kilka razy jak gdyby przyszła dlań pora pójść gdzieś koniecznie, ale się pokręcił po podwórku i został przy chacie...

Lekarz przybyły obejrzał go, potrząsł głową i uznał nieuleczonym.... dodał nawet po cichu, że wyprowadzić go z tego stanu byłoby okrucieństwem... był to pewnie najszczęśliwszy z ludzi...

Nazajutrz i dni następnych nic się już nie zmieniło, chodził po polach, przyprowadzano go do domu, a dziaduś biegał za wnukiem, pilnując go zrazu aby co złego nie robił, potem uspokojony, gdyż Sachar zawsze się wesoło uśmiechał i nic nie myślał złego...

Ludzi witał przyjaźnie, słuchał ich cierpliwie, rzadko słowem odpowiadał, a gdyby nie wiedziano jak do tej błogosławionej spokojnosci przyszedł, można było sądzić że nigdy nie był innym. Połowę dnia grał na skrzypkach, to znowu odpoczywał i dumał.

Ale w końcu ta biedna towarzyszka szaleńca, skrzypka popsuła się i struny jej popękały, smyk się wydarł, kołki pogubiły... Nic to jednak nie przeszkadzało Sacharowi do grania z równym zapałem i ogniem.

Gdy mu kto struny naciągnął, poprawił i wystroił skrzypce, grał tak ślicznie że duszę wyrywał; ale sam nic nie potrafił, i nie słyszał różnicy piosnki wczorajszej od dzisiejszej.

Niekiedy, jakby instynktem jakimś, przypominał sobie dawne życie młode, szukał miejsc kędy na noclegi jeździł, biegł na Pakułowszczyznę pod pień starego dębu i kijki strugał i wyrzynał, rzucając je po drodze...

Gdy się raz przekonano, że nikomu nie był szkodliwym, a sobie nic zrobić nie myślał, puszczono go swobodnie, zostawując jego dziwnemu szczęściu.

We dworze tymczasem chorowała Natalka i gdy wstała z łóżka po długiej słabości a mimowolnie spojrzała w źwierciadełko, wiszące u łóżka, sama siebie nie poznała... Piękne jej włosy wypełzły, jasne oczy zagasły, rumieniec zastąpiła żółta bladość choroby, i po młodości i krasie przyszło zapłakać na wieki... Pierścionek gdzieś przepadł w chorobie i narzeczony nie wrócił...

Zwlokła się biedna i zapłakała nad sobą... potem powoli siadła do krosien milcząca, i znów rozpoczęła życie złamane jedną chwilą... Częściej modliła się tylko...

Rozdział dziewiętnasty. Historja płotu, zdrada chmielu, upadek i niespodziana metamorfoza ostatnia

Ale gdzież historia kołka? — spytacie — właśnie też do niej powracamy, chwila cierpliwości.

Już wiemy jak go chmiel oplótł pod pozorem przyjaźni jak na czystej korze dąbczaka złowrogie zjawiły się plamki... to były pierwsze groźby przyszłości. Nasz kołek stał jeszcze mocno i uparcie, a tymczasem chmiel bujał po nad nim w towarzystwie powojów i perestupów; tak dobrze okrył płot cały, tak się na nim uwiesił, że słabsze kije leszczynowe i osikowe, którym już końce podgniwać zaczęły, ciężaru tych coraz cisnących się gości wytrzymać nie mogły.

Jeden czy dwa koły od spodu się obłamały, ugięły, pochyliły, chmiel przewalił się całą siłą w tę stronę, i najwytrzymalsze podpory tej budowy uczuły, że im długo ustać nie będzie podobna. Dąbczak jeszcze się opierał jak mógł, gdy nadeszła burza i jednym zamachem obaliła cały płot na ziemię. Runęły wprawdzie z nim i chmiele i pasożyty, co osłabienia jego były przyczyną, ale niewiele ich to kosztowało, bo mogły na nowo od korzeni puścić. Nazajutrz trzoda powracająca z pola, dziwną obdarzona pamięcią, przypomniawszy zapewne starą w płocie dziurę, którą do sadu wchodzić przywykła, wtargnęła całym zastępem...

Ale co jej bezkarnie uchodziło za czasów starego marszałka, to teraz, pod rządami nowej pani Rogalinej, dozwolonem być nie mogło: wnet zbiegli się pastuchy z biczami, ludzie z folwarku z kołkami, furmani ze stajni, i co żyło we dworze jęło się bydło wyganiać. A że wiele narobili hałasu około tej sprawy, dowiedziała się zaraz pani, że płot się obalił.

Kazano natychmiast stary zabrać i nowy postawić.

Dziwne są czasem zrządzenia losu i trafy zbliżające ludzi i kołki... wytłumaczyć tego nie można, podziwiać musimy... mistycy chyba gotowi tłumaczyć...

Koniec końcem cóż się dzieje? oto z tego połamanego płotu, wśród którego gruzów bohater nasz leży, gdy wożono na kuchnię chrust i kije na ogień przeznaczone, Pakuła, użyty ku temu, zabrał na wóz nieco pozostałości, i przywiózłszy rzucił w kącie na swojem podwórzu.

Zdaje mi się, że myślą jego było do niższego i skłonniejszego u siebie użyć to ogrodzenia, bo się z kołkami na ogień nie spieszył i chrust tylko pochwyciły baby na podpał... Nie posądzajcie jednak najmilsi a często surowi czytelnicy Charitona Pakuły o kradzież...

Przykroby mi bardzo było, gdyby jeden z moich bohaterów na szubienicę miał zasłużyć. Potrzeba znać włościan naszych, żeby to sobie czysto i jasno wytłumaczyć.

Ludzie ci (a raczej chamy owe) nie mają najmniejszego pojęcia własności i zdaje mi się, że temu nie są bynajmniej winni.

W prastarych wiekach, za błogosławionych barbarzyńskich czasów, jak wszędzie tak i tu była wspólność mienia gromadzkiego i nikt nic nie posiadał. Chrześcijaństwo wyemancypowało człowieka i rozdzieliło własność czyniąc ją wyłączną... ale u nas... wcale

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15
Idź do strony:

Darmowe książki «Historia kołka w płocie - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie mogę czytać książki online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz