Darmowe ebooki » Powieść » Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖

Czytasz książkę online - «Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 38
Idź do strony:
jak mówiła sama — dodał brat.

— Ona... Ona nigdy nie wié czego chce i co jutro pocznie — niecierpliwie rzekła Liza. — Jutro przyjdzie jéj fantazya nowa. Zrobi jaką znajomość, do któréj przyznać się będzie trudno, wplącze się w jakąś intrygę..

— Za jednę tę nieznośną księżnę płaci druga — odparł Ferdynand. — Milszéj nad nią znaléźć trudno, lepszego serca, sympatyczniejszego charakteru...

— Szkoda że nie młodsza — uśmiéchnęła się siostra — gotówbyś się w niéj zakochać.

— Nawet tak jak dziś jest zakochałbym się w niéj łatwo — odrzekł brat żywo. — Ale wiem że się to na nic nie zdało: wyśmiałaby mnie.

— Trzpiot z ciebie! — przebąknęła Liza i dodała żywo: — Ale proszęż cię, nie miałam czasu cię wypytać o to, kto jest ten twój oryginalny pan Wiktor, który u nas wystąpił jak bandyta, a dziś się nam przedstawił w tak zmienionéj postaci. Co to za nowa zagadka?

— Ja go mało co więcéj znam od ciebie — począł Ferdynand lekceważąco. — At, dziwak jakiś; o sobie nie powiada nic, oprócz że jest zwichnięty. Z całą swoją ekscentrycznością, trochę śmiészną, gdy chce, człowiek to bardzo miły.

— A! a! — szepnęła Liza, jakby wyzywając do dalszych zwierzeń.

— Odbyliśmy z sobą parę przechadzek — mówił brat. — Zna doskonale wszystkie Rzymu zakątki. Mówi po włosku, jakby się tu urodził; nauki ma wiele, a nie pedant, dowcipu dużo...

— Ale któż to jest przecie? — wrzuciła siostra.

— Tego ci nie umiem powiedziéć — odezwał się Ferdynand. — Wyciągnąć z niego nic niepodobna. Cóś musi być w jego przeszłości do tego milczenia zmuszającego. Ze wszystkiego jednak wnosić można, iż nie jest takim demagogiem, na jakiego wygląda. Więcéj lat musiał spędzić w salonach, niż na ulicy.

Szli zwolna. Zadumana pani Liza pytań już więcéj nie zadawała, a powróciwszy do domu, natychmiast, skarżąc się jeszcze na ból głowy, pobiegła zamknąć się w swoim pokoju. Pan Ferdynand, spojrzawszy na zégarek, wymknął się pocichu na wieczorną przechadzkę.

Z osób pozostałych w salonie księżny Teresy, po wyjściu pani Lizy, piérwszy wysunął się z angielska bez pożegnania hrabia Filip. Nie mógł jeszcze strawić tego, że poeta, którego nie cierpiał, zaliczył go do odpadków ludzkości... jego, który sam się liczył do reprezentantów jéj wyboru!

Jedynym urokiem, jakie towarzystwo to miało dla niego, była pani Liza; nie miał więc już tu co robić po jéj wyjściu, a choć chętnie dworował hrabiemu Augustowi, aby okazać w oczach ludzi, iż znakomity ten mąż jest z nim w poufałych stosunkach, na ten raz, skwaszony, jego nawet porzucił.

Obrachował téż, że choćby najznakomitszego posągu być zawsze tylko cieniem, nie podnosi wielce człowieka.

Dał dowód samoistności, wychodząc bez zaczekania na towarzysza.

Księżna rozpoczęła żywą rozmowę z panem Wiktorem, a że potrąciła o stosunki kraju, swą rodzinę i znajomych, zdziwiła się mocno, postrzegłszy z kilku słów słuchacza, że człowiek ten, nieznany tu nikomu, zdawał się doskonale świadomym tego, co się jéj rodziny i kółka w jakiém się obracała tyczyło. Zdradził się z tą świadomością poniewolnie rzuconemi nazwiskami, których cofnąć było niepodobna.

Do nich dwojga przyłączył się wprędce, zapytaniem jakiémś wciągnięty, hrabia August, a poetę rzucono na pastwę Ahaswerze. Byli z sobą oddawna dobrze znajomi, nigdy jednak na płochym ale wrażliwym umyśle księżny nie uczynił Emil takiego wrażenia, jak dnia tego.

Była tak jakoś usposobioną, znudzoną, spragnioną nowości, iż biédny geniusz znalazł w niéj pełną zapału czcicielkę. Zdawna już życzyła sobie być unieśmiertelnioną; zdało się jéj, że lepszéj ku temu sposobności znaléźć nie może.

Przysunęła się do niego ciekawie.

Poeta, gdy mu brakło audytoryum i wielbicieli, gotów był najskromniejszą karmić się sympatyą. Lekceważony przez panią Lizę, rad był choć księżnę miéć z sobą i za sobą, bo niewieściego współczucia potrzebował. Na skinienie więc przylgnął do Ahaswery.

Miéć geniusz we władaniu swém zdało się księżnie wielce zabawném, choćby dla spróbowania czy był twardousty. W Rzymie dosyć robiło się nudno; żadnéj intrygi ani zawiązać, ani się w nią wplątać nie było podobna. Rozpatrywała się więc w poecie. Nie był zachwycającym, ale miał w sobie cóś niepospolitego, umiał nosić się z sobą. Na pokaz, jako cavaliere servente z aureolą, mógł się przydać na czas jakiś. Ahaswera, zawsze się niedługo namyślająca, żywa do zbytku, posłuszna wrażeniom, zbliżyła się więc poufale do niego, zawiązując półgłosem rozmowę, któréj wyraz serdeczności nadać umiała.

— Stęskniłam się za wami, kochany poeto — rzekła — bo wieki już jakem was nie widziała. Tysiąca rzeczy ciekawą jestem bardzo, bardzo! Co się dzieje z temi pięknemi jego zarysami poematów, obrazów, kreacyj wszelkiego rodzaju, które się domagały wcielenia? Co tworzysz? cóś utworzył?

Emilowi zabłysły oczy. Przybrał postawę zadumaną, opiérając się na ręku, niby Zygmunt w portrecie Ary Sheffera — bo rad był go naśladować... niestety!

— Ja! — zawołał z ciężkiém westchnieniem — ja skazany jestem na przejście po téj ziemi, nie zostawując trwałego śladu po sobie. Wina to mojego niedołęztwa, czy natury ducha tego, który żyje we mnie? ja nie wiem. Woli mojéj nie umiem nagiąć do wymagań małych, pospolitych ludzi, a przez łaskę tłumu, którym pogardzam, dobijać się rozgłosu, sławy i uznania! Głoszą mnie dziwakiem. Jestem zrażony. Dla nędznéj sławy pochlebcą płaskim być nie chcę... Nie pochlebiałbym monarsze, nie mogę gminowi. Usta się moje nie zmażą fałszem.

Księżna słuchała z rzeczywistém czy z udaném współczuciem, lecz okazywała zajęcie wielkie. Ciągnął więc daléj:

— Penzle połamałem i rzuciłem. Niech malują iluminatorowie cudzych, wyblakłych myśli. Wyrzekam się malarstwa, bo sztuka przeszła w rzemiosło. Skupiam wszechsiłę moję w poezyą, w słowo...

— Piszesz pan poemat? O, mój Boże! — przerwała pani. — Co to za szkoda, że tego naszego języka nikt nie zna, że naszych wieszczów taka mała garstka słucha! Gdybyś pan pisał po francuzku, po włosku — po angielsku...

Emil Marya dziwnie wykrzywił usta i czoło sfałdował.

— Powinni tłumaczyć — zawołał dumnie. — Zniżać się do trawestowania swych myśli nie godzi. Wprawdzie u nas dziś słuchaczów niéma; jednym brzmi jak ostatnie poezyi słowo pieśń Adama, drugim migoczą brylanty Juliusza, innym proroczy głos Zygmunta wszystko zagłusza; a choćbym ja ich trzech zlał na bronz koryncki mojego posągu — dziś pozostałbym niezrozumianym, bo im serce drga do innych, przebrzmiałych dźwięków.

Księżna oka z niego nie spuszczała. Emil Marya czuł się tém odżywiony i coraz śmielszy. Ręką odrzucał włosy, czoło podniósł ku górze i wywracał oczy.

— Bardzobym była ciekawą — odezwała się księżna — tego wielkiego dzieła, nad którém pan pracujesz dla potomności. Jestem pewna, że to będzie wielkie i piękne, nieśmiertelne dzieło. Nigdzie większego pan współczucia, szczérszego uwielbienia nie znajdziesz, jak u mnie.. Chcę korzystać z tych dni, które jeszcze w Rzymie przepędzę. A więc proszę bardzo mój dom za swój uważać.

To mówiąc, znacząco ścisnęła go za rękę. Była to zawsze rączka niewieścia, choć niemłodéj, ale wielkiéj pani. Poeta uczuł, że mu dawno dymisyonowane serce w piersiach zadrgało.

— Wiész co, kochany poeto — dodała żwawo, wstając i poprawując sukienkę — na początek ściślejszego między nami stosunku, dziś idziemy razem. Odprowadzisz mnie do domu. Mam powóz, ale pójdziemy pieszo. Rzym nocą może cię natchnie i ja cóś pięknego posłyszę.

Pan Emil wstał z twarzą rozjaśnioną, okazując nietylko gotowość towarzyszenia, ale wielką skwapliwość. Księżna podeszła żywo ku gospodyni.

— Zabiéram księżnie naszego poetę, któregom sobie uprosiła za towarzysza, aby mi droga do domu przez puste ulice nie tak się smutną wydała. Poczciwy, dobry wieszcz nasz ofiaruje się chwilkę ponudzić ze mną.

— Proszę go tylko nie bałamucić! — żartobliwie odezwała się gospodyni.

— A! — odparła Ahaswera — gorzéj być może. Lękam się, aby on mnie nie zbałamucił. Jestem wielką jego admiratorką.

Emil tak dobrze rozumiał swe obowiązki, iż tymczasem poszedł z rzadką, prawie niepraktykowaną u wieszczów pokorą, przynieść księżnie szal jéj, chustkę i kapelusz.

Ahaswerę wprawiło to w humor jaknajlepszy.

— Któż wié? — myślała w duchu. — Człowiek ten, wistocie niepospolity, może się dorobić nieśmiertelności, a wszystkie przyjaciółki nieśmiertelnych idą za nimi do świątyni sławy. W ten sposób i jabym się dostała tam. To cóś warto!

Wszyscy goście pozostali, uważając pożegnanie Ahaswery za znak do odejścia, ruszyli się i Wiktor także. Księżna, która nie zatrzymywała nikogo, w chwili gdy się miał żegnać, rzekła do artysty półgłosem:

— Proszę pana, zostań jeszcze minutkę; mam mu zadać jedno niedyskretne, śmiészne może pytanie, które kobiécéj ciekawości zechcesz przebaczyć.

Hrabia August wyszedł natychmiast za Ahaswerą, którą poeta, pochylony ku niéj, prowadził pod rękę z niemałym kłopotem, bo mu się, kręcąc ciągle i poruszając, wyrywała cochwila.

Wiktor, z kapeluszem w ręku, stał, oczekując.

Do stroju jego, na ten wieczór umyślnie dobytego, należał szczegół jeden, który oczy księżny Teresy ciągle ściągał na siebie. Miał czarną chustkę niedbale zawiązaną na szyi, Wiktor miał wpiętą szpilkę, z dosyć dużą, bardzo piękną kameą.

Wyobrażała ona temat dosyć zużyty w rzeźbach starożytnych: boginię zwycięztwa, wieńczącą popiersie stojące na monumentalnéj podstawie. Przedmiot był pospolity; lecz niepospolite jego wykonanie mogło być tylko dziełem wielkiego artysty, jednego z tych greckich incisorów, rzeźbiarzy małych figurynek, w których czuć, że mistrze ci mogliby byli, gdyby chcieli, równie doskonałe kować kolosy. Figura Wiktoryi, pomimo lekkiéj draperyi, wychodziła z pod niéj tak przedziwnie pięknemi kształty, iż żadna Wenus otłuczona z marmuru zrównaćby jéj nie mogła. Nie było szczegółu na téj prześlicznéj miniaturce kamiennéj, któryby był zaniedbany.

Księżna nieśmiało, rumieniąc się, drżąc niemal, wskazała na szpilkę i przemówiła głosem łagodnym, jakby o przebaczenie proszącym:

— Daruj pan! Jak, zkąd dostała się panu ta kamea?

Wiktor drgnął cały, niby teraz dopiéro przypominając sobie, że ta szpilka zdradzić go mogła. Machinalnie dotknął jéj ręką i wnet odzyskawszy panowanie nad sobą, odrzekł głosem prawie spokojnym:

— Ta kamea, to pamiątka jedyna dni szczęśliwych. Księżna daruje mi, że pochodzenia jéj, jak wogóle wszystkiego co się mojéj przeszłości tyczy, wyjaśnić nie mogę. Są to rzeczy bolesne, rany ledwie przywrzałe. Nie mam w tych dniach ubiegłych nic, czegobym wstydzić się potrzebował, lecz o wszystkiém radbym zapomniéć.

— Panie, błagam cię, pokaż mi bliżéj tę szpilkę — przerwała księżna jakkolwiek to prośba śmieszna może, dziecinna i do zbytku natrętna!

Artysta szybko odpiął kameę i położył przed księżną, która pochwyciła ją żywo, zbliżyła do lampy i przypatrywać się zaczęła pilnie. Odwróciła ją na drugą stronę i lekki wykrzyk wyrwał się z ust jéj mimowolnie.

Siadła zadumana.

— Rzecz zadziwiająca — rzekła po namyśle. — Podobne rzeźby na kameach powtarzają się często, chociaż tło i barwy rzadko bywają jedne. Tu wszystko mi znaną dawno przypomina aż do najmniejszych drobnostek. Oprawa jest jakby taż sama...

Wiktor, któremu gospodyni oddała kameę, powoli schował ją do kieszeni.

— Zupełnie podobną kameę — mówiła daléj księżna — widywałam w moich młodszych latach i pamiętam jak mnie uderzała pięknością swoją. Należała do jednéj z osób rodziny męża mojego.

— Niéma w tém nic niepodobnego — przerwał Wiktor — by dwie zupełnie jednakowe na tym samym kamieniu wykonał artysta i żeby je złotnik potém w ten sam sposób obie oprawił. Dla mnie kamea ta jest bardzo drogą pamiątką.

To mówiąc, westchnął.

— Gdyby nie była prawie jedyną — dodał — rozstałbym się z nią, chętnie z niéj czyniąc ofiarę...

Księżna zakrzyknęła, protestując.

— Pan mnie nie zrozumiałeś — zawołała. — Nie mam najmniejszéj chęci, nie miałam myśli starać się o posiadanie téj ślicznéj rzeczy. Szło mi o to tylko, jaką drogą mógł ten klejnocik, do którego przywiązywano wysoką cenę, uważając go jakby za amulet, zachowując z zabobonną troskliwością, przejść w ręce obce...

Artysta, słuchając z głową spuszczoną, smutny, zafrasowany, myślą zdawał się być gdzieindziéj.

— Losów kamei wytłumaczyć nie umiem — rzekł stłumionym głosem. — Do mnie dostała się ona także z rąk drugich, jako amulet i pamiątka.

— Rzecz niepojęta! — szepnęła księżna, ręce składając. — Przebacz mi pan, przepraszam go! Nie byłam panią siebie. Prawda że mi pan niedorzecznéj ciekawości mojéj za złe nie weźmiesz?

I podała rękę stojącemu w zadumie Wiktorowi, który zwolna zbliżył do niéj usta, pocałował ją z uszanowaniem, skłonił się i wyszedł.

Księżna została w miejscu zmieszana, nierada z siebie, zasmucona. Zdawała się wyrzucać sobie niepotrzebną tę ciekawość. Rysy jéj, zwykle wypogodzone, powlokły się wyrazem wewnętrznéj jakiéjś boleści.

Rzuciła się na fotel i zadumała, tak że wchodząca wierna jéj Kunusia, trochę przelękła, musiała ją z tego stanu niezwykłego wywołać pochwyceniem za rękę i wykrzykiem:

— Co pani jest?

Księżna, uśmiéchając się, podniosła ku niéj oczy i szepnęła cicho:

— Nic, nic, Kunusiu kochana. Ot tak... trochę jestem zmęczona.

Przyjaciółka, powiernica, sługa, kuzynka, Kunusia była nieco starszą od księżny, a, jak to się zwykle składa, gdy dwie osoby długo z sobą żyją razem — przybrała w obcowaniu z nią cóś z jéj ruchów i wyrazu twarzy. Niepiękna, miała oblicze

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 38
Idź do strony:

Darmowe książki «Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz