Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖
Wraz z Kraszewskim przenosimy się do Rzymu, do domu Sobieskiego dziś nazywanego Casa Bartholdi. Przygodę z lekturą rozpoczynamy od spotkania w domy pani Lizy i jej brata Ferdynanda, którzy właśnie przyjmują gości: księżną Teresę, hrabiego Augusta i hrabiego Filipa.
Niespodziewanie w progu pojawia się kolejny gość — Wiktor Gorajski. Tajemniczy mężczyzna od teraz częściej będzie się pojawiał w życiu osób spotkanych w domu Sobieskiego. Co z tego wyniknie?
Znakomita powieść obyczajowa pisarza, który za swoje dokonania trafił do księgi rekordów Guinnessa jako autor największej liczby napisanych powieści.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski (darmowa biblioteka cyfrowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
O zwykłéj godzinie pani Eliza z bratem, hrabia August, a nawet czasem umyślnie opóźniający się hr. Filip, znajdowali się już u księżnéj, gdy kamerdyner drzwi otworzył i wpuścił gościa nowego. (Dodajmy dla charakterystyki, iż zrana, wedle ścisłéj obyczaju obserwacyi, księżna znalazła na stole u siebie kartę wizytową Wiktora Gorajskiego. Znaczyło to, że formy świata znał i umiał je poszanować).
Wielki salon słabo był oświécony, tak iż w piérwszéj chwili księżna wchodzącego nie poznała.
Był-to zaproszony Wiktor, ale w postaci tak nowéj, w tak zupełnéj metamorfozie, iż wszyscy obecni stanęli na chwilę niemal przestraszeni.
Śladu na nim nie pozostało owego zdziczałego człowieka. Ubrany wedle najściślejszych wymagań salonowych, w czarnym fraku, w rękawiczkach jasnych, z kapeluszem w ręku, w lakierowanych bucikach, z brodą i włosami w porządku, był jakby nowym, nieznanym człowiekiem. Fizyognomia tylko jego nie postradała wyrazu tego artystyczno-cygańskiego, który ją dawniéj odznaczał, ale wśród innych akcesoryów, wydawała się więcéj oryginalną, niż dziką.
Ubranie nie zdawało mu się ciężyć i ściskać go, jak zwykle pęta ludzi, którzy je rzadko wkładają i noszą niechętnie. Ruchy miał swobodne, w salonie zdawał się jak u siebie.
Hrabia Filip był jednym z tych, których ta przemiana może najmocniéj zdumiała. Pani Eliza, którą za piérwszém zjawieniem się w jéj salonie Wiktor nastraszył, niemniéj może się teraz ulękła tak zupełnéj metamorfozy. To kameleoństwo zagadkowe, dziwacznego niby-artysty, niby-człowieka do towarzystwa należącego, podwoiło przestrach i ciekawość. Z większém niż wprzód, niespokojném zajęciem zaczęła mu się przypatrywać zdaleka.
Nie ulegało już wątpliwości, że człowiek ten jakiémś prawem jeżeli nie należał do wyższych sfer społecznych, to się w nich musiał obracać często, i że się z nich dobrowolnie wyłamał, gdy stały się dlań uciążliwemi lub wstrętnemi. Pani Liza widziała w nim niebezpiecznego może wroga tych, od których uciekał, ale nęcił ją tajemniczością swoją.
Po przelotnéj chwilce zdumienia, księżna przywitała przybywającego, starając się nie dać mu poznać, iż ją ta przemiana zdziwiła.
Hrabia August, dla którego, od piérwszego wejrzenia, miał jakiś urok ten człowiek zagadkowy, zbliżył się zaraz ku niemu, a za nim, jak zawsze, pośpieszył hr. Filip.
Księżna rzuciła słówko o willi d’Este, a hr. Filip ze złośliwością, z którą się lubił popisywać, gdy mowa zeszła na studya, wtrącił umyślnie słówko o pięknéj Pepicie, jako przedmiocie studyów także bardzo dojmującym.
Wiktor, nie dając się tém zmieszać, uśmiéchnął się dobrodusznie.
— A! — odezwał się — to właśnie dla artystów wogóle stanowi wielki urok téj włoskiéj ziemi, że tu, może tylko tu, znajdują oni najcudniejsze, niespodziane modele, które zdają się żywém potomstwem greckiéj sztuki. Tu jeszcze owi bogowie i boginie chodzą po ziemi, tu spotykać można młodych Satyrów, Heby, Psychy i Junony. Na wyspie Capri potomkowie dawnych kolonistów Hellady osłupiają czasem pięknością swoją. Każdy myślący artysta staje tam wobec nierozwikłanéj zagadki. Te cuda piękności noszą w sobie dusze tak uśpione, tak pospolite, tak prozaiczne; te Psychy bywają często tak ograniczone, dziecinne, nawet zepsute, iż chce się spytać natury, co ta jéj piękność znaczy? Czemu powłoka nie odpowiada duchowi? dlaczego ci bogowie i boginie kłamią, gdy są poprostu ledwie rozbudzonemi ze snu poślednich istot... zwierzętami?
Wiktor wypowiedział to postrzeżenie swoje tak jakoś naturalnie, iż nikogo nie uderzyło wprowadzenie rozmowy na przedmiot wcale niezwyczajny.
— Ta Pepita — dodał — którą hrabia widziałeś wczora, jest ślicznym wzorem, jakby zrodzonym szczególniéj dla rzeźbiarza, dla malarza nawet, a wkońcu i dla poety... Zaklęta w kamień, przeniesiona na płótno, wyśpiéwana w naiwnych strofach, mogłaby się wydawać ideałem. Spróbuj-że jednak hrabia pomówić z tą jaśniejącą blaskiem młodości i wdzięku istotą, a znajdziesz w niéj rozpaczliwie pospolite stworzenie, roztrzepane, chciwe najdziecinniejszych uciech, zabobonne, złośliwe czasem. Oczy jéj mówią często, prawie zawsze, zupełnie co innego niż usta... Zdaje się jakby duch jakiś szyderca zakradł się w formy zapożyczone.
— Cóż tu natura winna? — odparł hrabia August powoli. — Ona stworzyła doskonałe narzędzie, na którém śpiąca dusza grać nie umié. Téj doskonałéj harmonii ciała i ducha, któréj pan wymagasz od ludzi, nie spotykamy nigdy prawie w życiu. Kilkaset lat czeka świat na Beatryczę Dantego, na Laurę, na Vittorią...
— Człowiek wogóle — dodała księżna — jest istotą ułomną i rzadko może w sobie wszystkie siły i władze wyrobić do równéj doskonałości. Ideałów lub istot zbliżających się do nich niéma na świécie.
— Teraźniejsza nauka i teorya sztuki zrzeka się nawet gonienia za niemi i marzenia o nich — rzekł hrabia Filip.
— Jest-to chwilowa protestacya tylko przeciwko fałszywemu ideałów pojmowaniu, nic więcéj — odezwał się August. — Niemniéj wyzucie się zupełne z ideału uważam za szkodliwe. Człowiek, który nie ma go przed sobą i nie stara się nim stać, z konieczności upada nizko.
— Ja zaś znajduję — wtrącił hrabia Filip — że lepiéj wcale nie marzyć o tém co niedoścignione, a ograniczyć się na...
— Na fruges consumere nati — podszepnął hrabia August.
Rozmowa się nieco przerwała, bo milczenie p. Elizy zdało się gospodyni oznaką, iż zboczono odrazu w strefy, w które niewszyscy puszczać się byli gotowi.
Właśnie téż wejście gościa nowego wywiodło wszystkich z trochę kłopotliwego szukania treści do ogólnéj rozmowy.
Przybyły był jednym z tych biédaków, których księżna umiała wszędzie wyszukiwać i gromadzić około siebie. Był to malarz-poeta, człowiek już niebardzo młody, od lat wielu błąkający się po Włoszech i po Francyi, który sztuki dopiéro, za granicą się w niéj rozmiłowawszy, uczyć się począł — jeden z tych, o których wspominała pani Eliza, co mówią pięknie o sztuce, a stworzyć nic nie umieją. W wielu rzeczach miał pojęcia bardzo trafne, czuł piękno, umiał je ocenić, teoretycznie tworzył obrazy zachwycające; ale gdy się wziął do wykonania, był najstraszliwszym bazgraczem.
Szkic bywał czasem genialny, lecz dzieło prawie zawsze poczwarne. Nieszczęściem sam do siebie nie czuł tego, miał się za niepoznanego wieszcza i malarza... przyszłości.
Wpływ jakiś nieszczęśliwy ludzi otaczających, epoki, temperamentu może, uczynił go olbrzymio zarozumiałym.
Miał się za geniusz, a warunkiem genialności dla niego była ciemność, równoważna w przekonaniu jego z głębokością.
Dla ludzi chłodnych był poprostu śmiésznym, karykaturą geniuszu; dla współczujących godnym niezmiernéj litości, zbłąkanym biédakiem. Ołówkiem i penzlem nie mogąc nastarczyć wielkiemu duchowi, jaki w sobie nosił, pan Emil Maria Otoski (tak się zwał) stał się zarazem poetą, równie dziwacznym, niezrozumiałym, wymuszonym, jak był malarzem. Poezya nawet przeważała w nim teraz.
Emil Maria nigdy nie chciał być naturalnym, sobą samym; pamiętał o tém, że nosił w sobie wieszcza; szanował wielkość swą, występował tak zawsze, jakby go na chwilę nie opuszczało natchnienie. Kapłanem był od rana do nocy.
Powierzchowność człowieka nie dałaby się łatwo domyślać geniuszu, gdyby Emil Maria nie pomniał cięgle o tém kim jest, co na téj ziemi, wśród pospolitych tłumów, przedstawiać powinien.
Człowiek był już lat może cztérdziestu kilku, trochę łysy, dość słusznego wzrostu, przygarbiony nieco, zaniedbany w ubraniu, jak przystało poecie i artyście. Powierzchowność zdradzała źle pokrywane ubóstwo; na twarzy, rysów dość pospolitych, wybitne było i poczucie swéj wielkości i cóś, co znamionuje istotną wyższość inteligencyi. Oblicze miał zmęczone widocznie tém nieustanném czuwaniem nad sobą, obmyśliwaniem każdego ruchu, szukaniem słowa i miny, strojeniem się naprzemiany w zapały na zimno i ironią dla kontrastu. Wkońcu jednak nawyknienie stało się naturą: wyglądał na starego komedyanta, który już i w salonie przestać nim być nie może.
Był-to poeta i geniusz z tych czasów Byrona i Shelleya, gdy wielcy ludzie musieli dziwaczyć, wybuchać, by się u tłumu dorobić uznania ducha co w nich mieszkał i nigdy im nie dawał spokoju. Niewolno im było ani na chwilę prostymi śmiertelnikami pozostać. Emil Maria był téż nieznośnie, zawsze i wszędzie geniuszem.
Czy otaczający uznawali go, czy nie, nie spuszczał z tonu; niekiedy tylko, spotykając się z niedowiarstwem i ironią, wybuchał gniewem wielkim, zrywając z ateuszami. Na tych już poczciwéj nie zostawiał nitki.
Księżna, zobaczywszy go wchodzącego, na jedno oka mgnienie okazała pewną niecierpliwość i zakłopotanie. Gość ten przychodził jéj nie w porę; ale nadzwyczajna dobroć i uprzejmość dla wszystkich, a litość nad biédnym monomanem, wnet jéj twarz rozjaśniły.
Emil podszedł ku gospodyni, jak człowiek przekonany, iż uszczęśliwia każdy dom, w którym ukazać się raczy. Z pewnym rodzajem poufałości, uszanowania pełnéj, pocałował ją w rękę, skłonił się wszystkim zdala i zabrał miejsce, dając czuć, że on tu teraz musi się stać figurą główną, ogniskiem, mistrzem, z prawa swojego geniuszu.
Dosyć obojętnym wzrokiem przebiegając salon i starając się wobec tytułów, jakie tu spotykał, swojego się nie wyrzekać i nie dać o nim zapomniéć — poeta spostrzegł nagle Wiktora, który przypatrywał mu się z uśmiéchem jakimś dwuznacznym. Okazał na widok téj postaci nowéj niezmierne zdumienie. Niepokoiła go.
Jak gdyby sądził że się omylił może przy piérwszém rekognoskowaniu, wlepił oczy w nieznajomego, zapominając nawet odpowiedziéć na zapytanie gospodyni. Księżna, z cechującą ją łagodnością, powtórzyła je, a poeta wtedy dopiéro, jak rozbudzony, zwrócił się ku niéj, wyrzekając się na chwilę rozpoczętego badania.
— Cóżeś pan porabiał przez tych dni kilka, gdy nigdzie go widać nie było? — mówiła księżna.
— Sam nie wiem, trudno się z tego wyspowiadać — odparł powolnie, patetycznie Emil. — Są w życiu dnie, gdy się traci czasu rozmiary, poczucie rzeczywistości; są chwile ekstazy, niby godziny chaosu poprzedzającego kreacyą. Same te znowu momenta poprzedza często pokuta ducha na pustyni, w pół-śnie, pół-jawie, post myśli, maceracya uczuć, senność samopoznania, zdrętwienie naszego ja... nie wiem!
Podniósł oczy kugórze i westchnął, nie dopowiedziawszy reszty, aby ją sobie dośpiéwali w duszy słuchacze. Milczeli wszyscy, bo nie było co odpowiadać na ten wykrzyk mistyczny.
Litościwa księżna po chwili spytała, aby przykrą przerwać ciszę:
— Malowałeś pan co?
— Ja, malować? — zawołał ironicznie. — Ja połamałem penzle, podarłem płótna... Napróżno! nie mam tego daru prawienia rzeczy oklepanych językiem zużytym, a jedynie zrozumiałym tłumom; aby być ocenionym i pojętym, trzeba być płaskim, trywialnym, pospolitym. Tego nie umiem, to nie moja rzecz! Być zaś głosem wołającego do głazów, wkońcu zabija. Godzina moja wybiła!... Niezrozumiany, zrezygnowany zstąpię do grobu.
Mówił to, deklamując niedobrze, pomagając sobie ruchami rąk, głosem to krzykliwym do zbytku, to do szeptu zniżonym; ale z oczów iskry się sypały.
Hrabia Filip, któremu najtrudniéj było wytrzymać, poszedł się ukryć w cieniu, aby nie postrzeżono że się uśmiéchał. Reszta towarzystwa zachowała się przyzwoicie.
Księżna patrzyła na stół; Wiktor, znalazłszy album jakieś pod ręką, począł je zwolna przeziérać. Na twarzy jego widać było boleść i smutek... wrażenie jakiegoby doznał litościwy człowiek, widząc chorego, obnażającego ranę zaognioną, a zastarzałą.
Zaledwie dokończywszy tę znaną już księżnie z rozmaitemi jéj waryantami elegią, Emil Maria pochylił się ku niéj i spytał cicho:
— Mościa księżno (tu wskazał na zatopionego w albumie), co to za człowiek?
Odpowiedź była nader trudna, gdyż wistocie nikt nie wiedział jeszcze, czém był ten homo novus w salonie. Księżna więc ograniczyła się szepnięciem nazwiska.
Poeta ruszył ramionami.
— Twarz tę, jéj cień, podobiznę, cóś z nią krewnego spotykałem — rzekł — nie wiem, na tym, czy na innym świecie. Jest mi znaną.
Hrabia August, który nad dawniéj sobie już znanym Emilem czuł rodzaj politowania, a chciał razem przyjść w pomoc księżnie, przysiadł się do niego.
Widocznie dręczony tą nową postacią, w któréj może obawiał się rywala, poeta pochylił się do hrabiego i szepnął, wskazując na Wiktora:
— Poeta? artysta? obywatel? wygnaniec? Kto to jest?
— Nie wiem — odparł hrabia. — Jest-to znajomość nowa, może dyletant.
Z obrzydzeniem razem i politowaniem Emil, usłyszawszy tę kwalifikacyą, ruszył ramionami. Nic dlań wstrętliwszém być nie mogło, od dyletanta, może dlatego, iż w duszy sam poczuwał się, że niczém inném nie był. W sztuce zaledwie się nawet dyletantem mógł nazywać; jako poeta, miał tylko nigdy niemogące się ziścić marzenia, tworzył obłamki, co się z sobą nie zrastały. Czasem było w nich parę wiérszy, błysk talentu rzeczywistego, jaskrawy, przesadnością zepsuty, przybrany dziwacznie; ale natychmiast po nim następowała powódź bredni, w których język brany był na tortury, aby, stając się niezrozumiałym, wydawał genialnym.
— Tego człowieka ja gdzieś widziałem — szepnął poeta hrabiemu.
— Pewnie na ulicy, jak my wszyscy — rzekł hrabia.
— Być może. Ale tu w salonie wydaje mi się jakby był przebrany. Niech hrabia przy sposobności raczy nas poznajomić z sobą.
Przejść miano do mniejszego salonu, na małą collazione i herbatę, nadarzyła się więc rychło żądana sposobność. Hrabia zapoznał z sobą dwóch panów.
Bardzo chłodno przyjął poetę Wiktor; na chwilę jednak pozostali z sobą.
— Ja pana gdzieś widywałem — rzekł niespokojnie Emil Maria.
— Bardzo prawdopodobnie — odezwał się Wiktor. — Włóczę się wiele, a oddawna jestem w Rzymie i wszędzie mnie pełno.
— Artysta?
— Quod Deus avertat!
— Więc cóż?
— Nic, człowiek zwichnięty, jak my wszyscy potrosze — rzekł Wiktor.
— Wszyscy, wszyscy zwichnięci?!
— Wygnańcy stają się takimi, prędzéj lub późniéj.
— Pan tak sądzi? — począł poeta, trochę zmieszany, i po małym przestanku dodał: — Pan sądzi że
Uwagi (0)