Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖
Rafael de Valentin postanawia popełnić samobójstwo. Jego życie zupełnie się nie układa — stracił rodzinę, nie udało mu się zrobić kariery dramaturga ani filozofa, przeżywa nieszczęśliwe miłości, a na dodatek traci ostatnie pieniądze w kasynie.
Przypadek jednak sprawia, że Rafael trafia do sklepu z dziełami sztuki, a tam znajduje fragment jaszczuru (skóry przeznaczonej m.in. do wyrobu galanterii) z inskrypcją w sanskrycie. Zdaniem sklepikarza, kto posiada ten talizman, może spełniać swoje marzenia, za każdym razem jaszczur jednak będzie się kurczył, aż zniknie, a właściciel umrze. Po zakupie jaszczuru, Rafael spotyka przyjaciół i postanawia rozpocząć nowe życie.
Jaszczur należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Kodeks zabrania nam kochać się z bydlętami — rzekła Akwilina ironicznie.
— Myślałam, że jesteś pobłażliwsza dla wojskowych! — wykrzyknęła Eufrazja ze śmiechem.
— Jakie one szczęśliwe, że mogą tak wyzuć się z rozumu! — zawołał Rafael.
— Szczęśliwe? — rzekła Akwilina z uśmiechem litości, grozy, rzucając dwóm przyjaciołom straszliwe spojrzenie. — Och! Nie wiecie, co to znaczy być skazaną na wesołość ze śmiercią w duszy...
W tej chwili widok salonów przywodził na myśl owo Pandemonium Miltona. Błękitne płomienie ponczu barwiły piekielnym tonem twarze tych, którzy mogli jeszcze pić. Szalone tańce, podsycane dziką energią, budziły śmiechy i krzyki rozlegające się niby trzask fajerwerków. Salonik i buduar, zawalone trupami i umierającymi, wyglądały jak pole bitwy. Powietrze było gorące od wina, rozkoszy i słów. Pijaństwo, miłość, szał, zapomnienie o świecie były w sercach, na twarzach, wypisane na dywanach, wyrażone nieładem i powlekały wszystkie spojrzenia lekką zasłoną, przez którą widziało się w powietrzu odurzające opary. Wzniósł się jak w świetlnych smugach znaczonych promieniem słońca błyszczący pył, w którym igrały najbardziej kapryśne kształty, toczyły się najpocieszniejsze walki. Gdzieniegdzie grupy splecionych ciał mieszały się z białymi marmurami, szlachetnymi arcydziełami rzeźby zdobiącymi apartamenty. Mimo iż dwaj przyjaciele zachowali jeszcze jakąś zwodną trzeźwość myśli i członków, ostatni dreszcz, blady cień życia, niepodobna im było rozpoznać, co jest realnego w dziwacznych urojeniach, możliwego w nienaturalnych obrazach przesuwających się wciąż przed ich zmęczonymi oczyma. Niebo duszne od naszych marzeń, paląca błogość, jakiej nabierają twarze w naszych wizjach, zwłaszcza jakaś dziwna zwinność spętana łańcuchami, słowem najbardziej niezwykłe zjawiska snu obiegły ich tak żywo, że wzięli igraszki tej orgii za urojenia koszmaru, w którym ruch odbywa się bez hałasu, gdzie krzyki stracone są dla ucha. W tej chwili zaufanemu pokojowcowi udało się nie bez trudu ściągnąć pana do przedpokoju i szepnąć mu:
— Proszę pana, wszyscy sąsiedzi wyglądają z okien i skarżą się na hałas.
— Jeżeli boją się hałasu, czy nie mogą posypać słomy przed bramą? — wykrzyknął Taillefer.
Rafael parsknął nagle śmiechem tak niewczesnym i nieoczekiwanym, że przyjaciel spytał go o przyczynę tej brutalnej uciechy.
— Niełatwo byś mnie zrozumiał — odparł. — Przede wszystkim musiałbym ci wyznać, że zatrzymaliście mnie na Quai Voltaire w chwili, gdy miałem się rzucić do Sekwany, i chciałbyś zapewne poznać pobudki mojej śmierci. Ale gdybym dodał, że za pomocą bajecznego niemal przypadku najbardziej poetyczne szczątki materialnego świata streściły się w moich oczach w symbolicznym wykładzie mądrości ludzkiej; podczas gdy w tej chwili resztki wszystkich intelektualnych skarbów, któreśmy splądrowali przy stole, kończą się na tych dwóch kobietach, żywym i oryginalnym wyrazie szaleństwa, i że nasza głęboka obojętność dla ludzi i rzeczy posłużyła za przejście do mocno zabarwionych obrazów dwóch tak zupełnie przeciwnych sobie systemów egzystencji, czy dużo byś zmądrzał? Gdybyś nie był pijany, ujrzałbyś w tym może jedynie traktat filozoficzny.
— Gdybyś nie miał obu nóg na tej czarującej Akwilinie, której chrapanie ma coś z pomruku nadciągającej burzy — odparł Emil, sam bawiąc się splataniem i rozplataniem włosów Eufrazji, nie bardzo świadom zresztą tej niewinnej zabawy — zawstydziłbyś się swego pijaństwa i swego gadulstwa. Twoje dwa systemy mogą zmieścić się w jednym zdaniu i sprowadzają się do jednej myśli. Proste i mechaniczne życie wiedzie do jakiejś niedorzecznej mądrości, dławiąc naszą inteligencję pracą; podczas gdy życie strawione w pustce abstrakcji lub w przepaściach świata moralnego wiedzie do jakiejś mądrości szalonej. Słowem, zabić uczucia, aby żyć długo, lub też umrzeć młodo, przyjmując męczeństwo namiętności, oto nasz wyrok. A i ta sentencja walczy z temperamentami, jakie nam dał ów tęgi kpiarz, któremu zawdzięczamy kształty wszystkich stworzeń.
— Głupcze — przerwał Rafael. — Streszczaj dalej samego siebie w ten sposób, a napiszesz tomy! Gdybym miał pretensję ująć ściśle te dwie myśli, powiedziałbym ci, że człowiek psuje się przez użytek rozumu, a oczyszcza się nieświadomością. To znaczy wytaczać proces społeczeństwu! Ale czy będziemy żyli z mądrymi, czy ginęli z szalonymi, czy wynik nie jest wcześniej lub później ten sam? Toteż wielki abstraktor kwintesencji streścił niegdyś te dwa systemy w dwóch słowach: KARYMARY, KARYMARA.
— Każesz mi zwątpić o wszechmocy Boga, jesteś bowiem bardziej głupi niż on potężny — odparł Emil. — Nasz kochany Rabelais rozwiązał tę filozofię słówkiem krótszym niż Karymary, Karymara; mianowicie owym: Być może, z którego Montaigne wziął swoje: Cóż ja wiem? A i tak te ostateczne wyrazy naszej wiedzy moralnej są wszakże jedynie owym wykrzyknikiem Pyrrona zawieszonego między złem a dobrem jak osioł Burydana między dwiema miarami owsa. Ale zostawmy tę wiekuistą dyskusję, która kończy się dziś na tak i nie. Cóż za doświadczenia chciałeś dokonać, rzucając się do Sekwany? Czy byłeś zazdrosny o machinę hydrauliczną z mostu Nôtre-Dame?
— Och! Gdybyś ty znał moje życie!
— Och! — wykrzyknął Emil. — Nie myślałem, że jesteś tak banalny; ten frazes jest mocno zużyty. Czy nie wiesz, że wszyscy mamy pretensję do tego, że cierpimy o wiele więcej od drugich?
— Ach! — westchnął Rafael.
— Ależ ty jesteś skończony błazen ze swoim: Ach! No, gadaj: czy jaka choroba duszy lub ciała zmusza cię co rano ściągać skurczem twoich mięśni konie, które wieczór mają cię rozszarpać, jak niegdyś Damiensa? Czy zjadłeś własnego psa na surowo, bez soli, na swoim poddaszu? Czy twoje dziecko mówiło ci kiedy: „Jestem głodne”? Czy sprzedałeś włosy kochanki, aby iść grać? Czy spieszyłeś kiedy do fałszywego mieszkania płacić fałszywy weksel wystawiony na nazwisko fałszywego wuja, z obawą, że przybędziesz za późno? Gadaj, słucham! Jeżeliś się chciał rzucić w wodę dla kobiety, dla protestowanego weksla lub z nudów, wyrzekam się ciebie. Wyspowiadaj się, nie kłam; nie żądam od ciebie pamiętników historycznych. Bądź zwłaszcza tak zwięzły, jak tylko pozwoli ci twoje pijaństwo; jestem wymagający jak czytelnik, a skłonny do senności jak kobieta na nieszporach.
— Biedny głupcze! — rzekł Rafael. — Od kiedyż to cierpienia nie mierzą się wedle wrażliwości? Kiedy osiągniemy ten stopień wiedzy, który nam pozwoli pisać historię naturalną serc, mianować je, dzielić na rodzaje, gatunki, rodziny, skorupiaki, skamieniałe, jaszczurki, wymoczki, na... czy ja wiem co? wówczas, mój zacny przyjacielu, stanie się rzeczą dowiedzioną, że istnieją serca czułe, delikatne jak kwiaty i łamiące się jak one od lekkiego trącenia, którego inne serca, mineralne, nawet nie odczują...
— Och! Przez litość, oszczędź mi przedmowy — rzekł Emil, z miną na wpół śmiejącą, na wpół miłosierną biorąc Rafaela za rękę.
Przetrwawszy chwilę w milczeniu, Rafael uczynił niedbały gest i rzekł:
— Nie wiem, doprawdy, czy nie trzeba przypisać oparom wina i ponczu tej jakiejś jasności wzroku, która pozwala mi objąć w tej chwili całe moje życie niby obraz, w którym wiernie są oddane postacie, barwy, cienie, światła, półtony... Ta poetycka gra mojej wyobraźni nie dziwiłaby mnie, gdyby jej nie towarzyszył jakiś odcień wzgardy dla moich minionych cierpień i radości. Widziane na odległość, życie moje jak gdyby kurczy się wskutek pewnego zjawiska psychicznego. Ową długą i powolną mękę, która trwała dziesięć lat, da się dziś oddać w kilku zdaniach, w których cierpienie będzie już tylko myślą, a przyjemność filozoficzną refleksją. Rozumuję zamiast czuć...
— Jesteś nudny jak komentarz do paragrafu — wykrzyknął Emil.
— Być może — odparł Rafael spokojnie. — Toteż, aby nie nadużywać twoich uszu, oszczędzę ci pierwszych siedemnastu lat mego życia. Aż do tej pory, żyłem jak ty, jak tysiąc innych, owym życiem konwiktu, którego urojone niedole i rzeczywiste uciechy stanowią czar naszych wspomnień: piękne życie, na którego prace spoglądamy z lekceważeniem, a które wszakże nauczyło nas pracować...
— Przejdź do dramatu — rzekł Emil z miną pół-komiczną, a pół-żałosną.
— Kiedym opuścił kolegium — ciągnął Rafael, prosząc gestem o pozwolenie mówienia dalej — ojciec ujął mnie w karby surowej dyscypliny, pomieścił mnie w pokoju przylegającym do jego gabinetu; kładłem się spać o dziewiątej wieczór, a wstawałem o piątej rano. Ojciec życzył sobie, abym porządnie przeszedł prawo; chodziłem równocześnie na kursa i do adwokata; ale zajęcia moje były tak ściśle zamknięte w prawidłach czasu i przestrzeni i ojciec żądał przy obiedzie tak ścisłego rachunku z...
— Co mnie to może obchodzić? — przerwał Emil.
— Ech! Niechże cię diabli porwą! — odparł Rafael. — W jakiż sposób zdołasz pojąć moje uczucia, jeżeli ci nie opowiem nieuchwytnych faktów, które oddziałały na mą duszę, wycisnęły w niej piętno lęku i utrzymały mnie długo w młodzieńczej naiwności? Zatem aż do dwudziestego pierwszego roku uginałem się pod despotyzmem tak zimnym jak despotyzm reguły klasztornej. Aby ci objaśnić smutek mego życia, wystarczy może odmalować ci mego ojca: wysoki, szczupły i suchy mężczyzna, ostry profil, blada cera, zwięzły w słowach, dokuczliwy jak stara panna, drobiazgowy jak biurokrata. Ojcostwo jego bujało nad mymi płochymi i radosnymi myślami i zamykało je niby pod słomianą kopułą. Kiedy się chciałem doń zbliżyć z miękkim i tkliwym uczuciem, przyjmował mnie jak dzieciaka, który ma powiedzieć głupstwo; lękałem się go o wiele więcej niż niegdyś lękaliśmy się naszych nauczycieli, miałem dla niego zawsze osiem lat. Mam uczucie, że widzę go jeszcze przed sobą. W swoim brązowym surducie, w którym trzymał się prosto jak świeca, podobny był do wędzonego śledzia zawiniętego w brunatną okładkę pamfletu. Mimo to kochałem ojca: w gruncie był sprawiedliwy. Być może, surowość nie działa odpychająco, kiedy usprawiedliwia ją tęgi charakter, czystość obyczajów i kiedy kojarzy się zręcznie z dobrocią. Jeżeli ojciec nie zostawiał mnie nigdy samego, jeżeli aż do dwudziestego roku nie zostawił mi nigdy do rozporządzenia dziesięciu franków, dziesięciu głupich franków — olbrzymi skarb, którego daremnie upragnione posiadanie budziło we mnie marzenia o niewysłowionych rozkoszach — starał się bodaj dostarczyć mi jakichś rozrywek. Zapowiedziawszy mi taką przyjemność na kilka miesięcy z góry, prowadził mnie do teatru, na koncert, na bal, gdzie spodziewałem się spotkać kochankę. Kochanka! To znaczyło dla mnie niezależność. Ale, nieśmiały i wstydliwy, nie posiadając jeszcze języka salonów i nie znając tam nikogo, wracałem do domu z sercem wciąż równie dziewiczym i równie wezbranym od pragnień. Potem, nazajutrz, okulbaczony przez ojca niby koń żołnierski, znów szedłem od rana do adwokata, na wykłady, do sądu. Chcieć zboczyć z jednostajnej drogi, jaką wytyczył mi ojciec, znaczyło narazić się na jego gniew; groził mi, że za pierwszym wykroczeniem wsadzi mnie jako majtka na statek płynący na Antyle. Toteż odczuwałem straszliwy lęk, kiedym się przypadkiem dał wyciągnąć na parę godzin na jakąś rozrywkę. Wystaw sobie najbardziej nieokiełzaną wyobraźnię, serce wezbrane po brzegi miłością, duszę najtkliwszą, umysł najbardziej poetycki; wciąż w obliczu człowieka w najwyższym stopniu szorstkiego, żółciowego, oziębłego; słowem skojarz młodą dziewczynę ze szkieletem, a pojmiesz istnienie, którego ciekawe sceny mogę ci tylko opowiedzieć: plany ucieczki rozwiewające się na widok ojca, rozpacze ukojone snem; dławione pragnienia, posępne melancholie rozpraszające się w muzyce. Niedole moje parowały ze mnie w melodiach. Beethoven i Mozart byli często mymi dyskretnymi powiernikami. Dziś uśmiecham się, przypominając sobie wszystkie przesądy, które niepokoiły moje sumienie w owej epoce niewinności i cnoty. Gdybym przekroczył próg restauracji, myślałbym, że jestem zrujnowany. Kawiarnia przedstawiała się mej wyobraźni jako przybytek rozpusty, gdzie ludzie tracą honor i majątek. Co się tyczy ryzykowania pieniędzy w grze, trzeba by je mieć! Och! Gdybym cię nawet miał uśpić, muszę ci opowiedzieć jedną z najstraszliwszych radości mego życia, jedną z owych radości zbrojnych szponami i zatapiających je nam w sercu, jak rozpalone żelazo wpija się w bark skazańca. Byłem na balu u księcia de Navarreins, krewniaka mego ojca. Ale, iżbyś mógł dobrze zrozumieć moje położenie, dowiedz się, że miałem wytarte ubranie, koślawe trzewiki, drelichowy krawat i znoszone rękawiczki. Zaszyłem się w kąt, aby móc swobodnie jeść lody i przyglądać się ładnym kobietom. Ojciec spostrzegł mnie. Wiedziony myślą, której nigdy nie odgadłem, tak bardzo oszołomił mnie ten akt zaufania, oddał pod moją pieczę swoją sakiewkę i klucze. O dziesięć kroków ode mnie kilku mężczyzn grało. Słyszałem brzęk złota. Miałem dwadzieścia lat; marzyłem, aby spędzić jeden cały dzień nurzając się w występkach mego wieku. Była to rozpusta ducha, której analogii nie znalazłoby się ani w kaprysach kurtyzany, ani w marzeniach młodej panny. Od roku marzyłem siebie samego w wykwintnym stroju, w powozie, z piękną kobietą przy boku, z pańską miną, na obiedzie u Very’ego, wieczorem w teatrze... Zdecydowany byłem nie wrócić do ojca aż nazajutrz, ale uzbrojony intrygą bardziej zawiłą niż samo Wesele Figara i w której niepodobna byłoby mu się rozeznać. Oszacowałem całą tę rozkosz na pięćdziesiąt talarów. Czyż nie byłem jeszcze pod naiwnym urokiem studenckich wybryków? Schroniłem się tedy do buduaru, gdzie sam, z płonącymi oczyma, z drżącymi rękami, policzyłem ojcowskie pieniądze: sto talarów! Jak gdyby wywołane tą sumą, rozkosze mojej eskapady zjawiły się przede mną tańcząc jak Makbetowe czarownice wkoło swego kotła, ale kuszące, drżące, urocze! Uczułem się zdecydowanym łajdakiem. Nie zważając ani na huczenie w uszach, ani na przyspieszone bicie mego serca, wziąłem dwie dwudziestofrankówki, które widzę jeszcze! Daty na nich były zatarte, a twarz Bonapartego krzywiła się szyderczo. Włożywszy sakiewkę z powrotem do kieszeni, podszedłem do stołu gry, trzymając dwie sztuki złota w wilgotnej dłoni, i krążyłem dokoła graczy jak jastrząb nad kurnikiem. Dręczony nieopisanym lękiem, powiodłem dokoła siebie szybkie i bystre spojrzenie. Pewien, że nikt znajomy mnie nie widzi, postawiłem za jakimś tłustym i jowialnym człowieczkiem, na którego głowie skupiłem więcej
Uwagi (0)