Podróże Beniamina Trzeciego - Mendele Mojcher-Sforim (biblioteki internetowe darmowe .TXT) 📖
Szacowni mieszkańcy Tuniejadówki z konieczności gardzą tym, co przyziemne, zaś za piecem w bożnicy ważą się losy świata. Gdzieśdaleko rozgrywa się właśnie wojna krymska i nad rzeką Sambation czekają na odkrycie Zaginione Plemiona.
Kiedy pies wystraszy samego rabina, a carski urzędnik obetnie komuś pejsy, kiedy we wsi pojawi się prawdziwy daktyl, Beniamin wraz z nieodłącznym Senderlem muszą wymknąć się spod kurateli swoich żon, aby ruszyć śladami wędrowca z Tudeli w wielki, niepojęty świat, który zaczyna się, strach pomyśleć, gdzieś aż za karczmą po drugiej stronie Tuniejadówki.Prowadzi ich mądrość, a ostrzegają ich sny.
- Autor: Mendele Mojcher-Sforim
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróże Beniamina Trzeciego - Mendele Mojcher-Sforim (biblioteki internetowe darmowe .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Mendele Mojcher-Sforim
— Wio, wiśta, wio! — Woźnica usadowiony na koźle energicznie poganiał konia i omal nie wjechał na dwie kobiety, które stały na ulicy. Na samym środku najbardziej ruchliwej ulicy w Głupsku. Kobiety trzymały w rękach torby z żywnością. Miały w nich mięso, rzodkiew, cebulę i czosnek. Zatopione w rozmowie szeptały sobie na ucho różne sekrety i wymieniały plotki. Zebrało im się też na zwierzenia. Otwierały przed sobą serca. Ich wyznania słychać było chyba na kilometr. Najazd wozu spłoszył je. Rozmowa została nagle przerwana. Rozbiegły się. Zatrzymawszy się jednak w pewnym oddaleniu, kontynuowały rozmowę. Z jakimś szczególnym przyśpiewem starały się przekrzyczeć furmanki, dorożki i wozy załadowane drzewem, jadące gęsiego jeden za drugim. Długo nie można było przejść przez jezdnię.
— Chasiu Bejlo, przyjdziesz wieczorem do wróżki, powróżysz sobie z kart? Ja tam będę z moim chłopem. I twój tam będzie. Prosił, żebym ci to przekazała. Jest pewien, że będzie miło. Przyjdź, kochanie. Zapewniam cię, że nie pożałujesz. A więc zgoda?
— Moja gospodyni, oby ją piorun trzasnął, ma zamiar zająć mnie dziś wieczorem pracą. Zachciało jej się rozczynić ciasto na chleb. W dodatku mam też przebrać kaszę. Chyba się jednak wykręcę od tego i przyjdę. Ale niech to, moja Dobryś, zostanie między nami.
— Zaczekaj jeszcze, Chasiu Bejlo. Nic się twojej gospodyni nie stanie, jeśli obiad spóźni się o godzinę. A że chce jeść, to niech ją robaki żrą albo jakaś insza cholera. Ach, omal zapomniałabym. Nie przesiewaj zbytnio tej mąki. Ta od mąki powiedziała, że nie jest zadowolona z twoich otrębów. A ile ci zostało koszyczkowego?
— Szejgec79! Łobuz! Łapcie łobuza! Co to za moda wyrywać torby? A niech go licho porwie!
— Co się dzieje, Chasiu Bejlo? Dlaczego tak krzyczysz?
— Złodziej, moja Dobryś! O mało co nie wyrwał mi torby z zakupami. Szczęście, że się spostrzegłam.
— Zobacz, sprawdź, Chasiu Bejlo, co to za zbiegowisko? Pewnie znowu gdzieś się pali. To już dziś drugi pożar. W nocy może ich być więcej.
— Nie słychać jakoś dzwonów, moja Dobryś. Gdyby był pożar, dzwoniliby.
— Uwaga, idzie faktorka. Od niej się wszystkiego dowiem.
— A dokąd to spieszymy?
— Nie wiem. Obym tak nie wiedziała, co to jest ból. Może Nochema Gisia będzie wiedziała. Co to za zbiegowisko, kochanie?
— Wasze kaczki tak gdaczą, że nie słychać, co mówią. Hudl dziś urodziła. Ona zabierze od was wszystkie kaczki. A może macie kury? Kaczki tłuste. Można powiedzieć, że nawet bardzo tłuste. A jaj nie można było dziś dostać. Nie wiecie, co to za zbiegowisko?
— Żebym to wiedziała! Podobno Czerwoni Żydzi. Słyszałam, jak ktoś krzyczał: „Czerwoni Żydzi”!
— Co, Czerwoni Żydzi przybyli do nas?
Na takie dziwo trzeba koniecznie popatrzeć. Wszyscy hurmem rzucili się w kierunku zbiegowiska.
— Hura! — Hura! Smok! Potwór! Hura, Czerwoni Żydzi!
Łobuziaki darły się wniebogłosy. Stanowili lwią część zbiegowiska. Tymi Czerwonymi Żydami okazali się nasi bohaterowie Beniamin i Senderl. Po znanym wydarzeniu na kładce przybyli do Głupska. Tu w niespełna tydzień zyskali ogólne uznanie. Wnet znalazło się wielu szacownych Żydów, którzy znajdowali wprost rozkosz w obcowaniu z nimi. Podobnie zachwycano się pewnym szewczykiem, który w tym czasie objawił się w Głupsku jako cudotwórca.
Telca i Trajna, dwie stare kobiety, dwie przyzwoite Żydówki, które, jak wszystkim było wiadomo, co wieczór nakładały na siebie sobotnie szaty i sobotnie chusty na głowę i wychodziły na miasto, aby powitać Mesjasza, były tymi, które miały szczęście jako pierwsze spotkać naszych bohaterów. One też wprowadziły ich do miasta. Podczas tego pierwszego spotkania, nasze dwie strojnisie dowiedziały się o nich wszystkiego. Okazało się, że sam Pan Bóg ich zesłał. Telca i Trajna wymieniały między sobą spojrzenia pełne podziwu. Szturchały się wzajemnie w znaczący sposób. A co, Trajno? A co, Telco? Czy nie mówiło nam serce, że nie są to zwyczajni ludzie? Rozpływały się z zachwytu nad nimi. Same jakby odmłodniały. Radość przepełniała ich serca, gdy słuchały opowieści o podróży. Ani na chwilę nie spuszczały oczu z zesłanych im przez samego Boga mężczyzn. Raz po raz jedna drugą szturchała. Co powiesz, Telco? A ty, Trajno? Telca cerowała im skarpetki. Trajna łatała koszule. Obydwie były szczęśliwe jak w czasach swego narzeczeństwa. I tak nasi bohaterowie znaleźli w Głupsku ludzi, którzy należycie ich docenili. Głupsk był miastem, które potrafiło poznać się na nich.
Do Głupska, i tylko do Głupska, jedźcie, dzieci moje żydowskie! Dlaczego wy, wspaniali i szlachetni Żydzi, macie się poniewierać niczym żebracy za piecem w tych waszych małych miasteczkach? Do Głupska, do stu tysięcy diabłów! Tam znajdziecie sobie równych. Tam na was czekają wasze Telce i Trajny. Te wszystkie najpoczciwsze istoty. Tam można się rozwijać. Tam staniecie na nogi. Tam znajdziecie uznanie. Tam was właściwie ocenią. Tam dopiero będziecie żyli. Do stu tysięcy diabłów! Do Głupska!
Gdy przybędziecie do Głupska od strony Tuniejadówki, natraficie na dużą kałużę. Po jej pokonaniu macie przed sobą drugą i tuż za nią trzecią. Ta jest największa. Do niej, za przeproszeniem, spływają ścieki z tak zwanych gospodarskich domów. W ściekach zaś roi się od najrozmaitszych pływających rzeczy. Do koloru i do wyboru. Codziennie coś innego. Wszelkiego rodzaju zapachy. Całkiem łatwo można ustalić dzień tygodnia. Jeśli, dla przykładu, do kałuży spłynęły strugi żółte od piasku używanego do mycia podłóg, na ich powierzchni zaś unoszą się łuski ryb, łapki i główki kur, włosy osmalonych resztek kopytek, to jest to nieomylny znak, że mamy piątek. Nie zwlekaj tedy — bierz czym prędzej miotełkę i ceberek i leć, za przeproszeniem, do łaźni. Jeśli natomiast w kałuży dojrzysz skorupy jaj, łupiny cebuli lub rzodkwi, żyły po oczyszczonych wątrobach, ogony od śledzi albo kości ze szpikiem, to wtedy, dzieci moje żydowskie, raczcie przyjąć moje pozdrowienie sobotnie. Niechaj wam kugel80 wyjdzie na zdrowie. Skoro jednak zauważysz, że w rynsztokach kłębią się przypalone kawały kaszy, wyschnięte resztki ciasta, podarte szmaty i rozlatujące się wiechcie mioteł, wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z niedzielą, pierwszym dniem nowego tygodnia. Woziwoda nie zdążył bowiem jeszcze dowieźć wody. W beczkach było jej tylko odrobinę. Ledwo starczało do umycia garnków po czulencie. Każda kałuża w zależności od dnia przybiera inne oblicze, inny kształt. Oczywiście i aromat ma każdego dnia odmienny. A jeśli, moi szanowni państwo, udało wam się ominąć i pokonać kałuże, przed wami wyrasta wzgórze śmieci. To pozostałość po spalonym domu. Na szczycie wzgórza zwykle stoi krowa z miną głupkowatego kaznodziei. Stoi sobie spokojnie i żuje. Jej żuchwy są w ciągłym ruchu. Tępymi oczyma patrzy na Żydów miotających się w dole. Ci zaś biegną jak opętani, dzierżą kije i wymachują parasolami. Krowa sapie i po swojemu wzdycha. Wydaje się, że te jej westchnienia dotyczą zabieganych ludzi, że zwierzę żali się na swój los. Miała pecha, nieszczęsna. Dostała się w żydowskie ręce. Za wzgórzem powinniście, moi państwo, iść prosto, wciąż prosto. Może się zdarzyć, oby do tego nie doszło, że potkniecie się o wystające kamienie niby-bruku, które leżą rozrzucone gdzie popadło, i nie daj Bóg, żeby któryś z was fiknął koziołka! Gdy przydarzy się to nieszczęście, bez namysłu należy wstać, o ile można będzie, i iść, iść, iść dalej. Skoro uniknęliście złamania nogi, trzeba maszerować tak długo, aż dojdziecie do swoistego placu. Tam znajdziecie to, co stanowi esencję, kwintesencję Głupska.
Jeśli ulicę Teterywską wolno uważać za żołądek miasteczka, plac zasługuje w pełni na miano serca Głupska. Tu pulsuje życie tej miejscowości. Tam mieszczą się sklepy i sklepiki, tam rozmieszczone są kramy, a wśród nich kramy złodziejskie, gdzie rzemieślnicy zbywają nadwyżki: skrawki materiału, taśmy, wstążeczki, ścinki aksamitu i resztki futrzane. Tu nieustannie wre i kipi. Tu, bez uroku, tłumy przewalają się, popychają tam i z powrotem. Nieraz można się tam nadziać na dyszle furmanek lub dwukonek. Lekarze twierdzą, że przy sekcji zwłok Żydów z Głupska natrafiają często na tkwiące w ciałach dyszle. Na lekarzach z Głupska jednak bez reszty polegać nie można. Lekarze grają tam o wiele ważniejszą rolę.
Tu zawsze słychać: — Placki, gorące placki, kupujcie, Żydzi! Placki gryczane, cebula, czosnek — tak wydzierają się młodzi handlarze. Osobliwymi przyśpiewkami zachwalają swój towar. Na placu można też czasem odmówić modlitwę wieczorną. Można odprawić modlitwę z okazji nowego miesiąca, z okazji wschodzącego księżyca, aby zaraz potem pozdrowić każdego przechodnia przyjaznym powitaniem: — Szolem Alejchem, wujku. — Tu się zbierają tragarze opasani grubymi sznurami. To wysłużeni żołnierze. Noszą stare żołnierskie buty z cholewami i wytarte płaszcze wojskowe. Znajdziecie tu tandeciarzy, którzy zaoferują wam liche spodnie, marynarki i wszelkie inne buble. Na środku placu stoi sam pan stróż. Stoi i z apetytem wcina pajdę żydowskiego kołacza, który dostaje w sobotę, gdy już obetnie knoty w świecach. Pałaszuje i pilnie uważa, niczym pobożny, przepraszam za porównanie, Żyd wystrzegający się kiszonego chleba w święto Pesach, aby, broń Boże, nie utracić najmniejszej choćby okruszyny. Dookoła kręcą się kieszonkowcy. Gwarzą i polują na łup. Raptem pojawia się jakaś rozchełstana dziewczyna. Ma twarz umorusaną, rozczochrane włosy. Niesamowicie się wydziera. Wyciąga rękę po jałmużnę. Zaczepia i łapie za poły przechodniów. Płacze i wyje, jakby ją kto zarzynał. Banda chuliganów z dzikim krzykiem ugania się za jakimś szaleńcem ze zmiętym kapeluszem na głowie, który śpiewa bardzo smutną piosenkę. Śpiewa ją na pół po żydowsku, na pół po polsku. Dalej widzimy młodzieńca stojącego przy bardzo dziwnej skrzynce. Żydzi zaglądają do niej przez otwór. Młodzieniec powtarza w kółko komentarz: — Tu jest Londyn, a tu sam papież w czerwonych spodniach jeździ na koniu. Wszyscy dokoła zdjęli przed nim czapki. Teraz, proszę państwa, macie przed sobą Napoleona ze swoimi Francuzikami. Tłuką Prusaków. Prusacy wieją jak karaluchy. Uwaga! Jedzie pani z Turczynem w karecie. Turczyn to Wielki Wezyr. W ręku trzyma bat i pogania. Konie są przerażone. Przewróciły karetę. Turczyn wypadł, solidnie się potłukł. Ona gorączkowo szuka sposobu, aby się wyrwać z rąk Turka. Dosyć! Starczy za te parę groszy!
Nieco dalej rozsiadły się na placu Żydówki z koszykami pełnymi czosnku, ogórków, czereśni, porzeczek, rajskich jabłek, ulęgałek i wszelkich innych dóbr. Z boku stoi na kurzych nóżkach pochylona ze starości budka bez drzwi i bez okien. Według relacji starych, siwizną przyprószonych Żydów, stał kiedyś przy tej budce wartownik. Zlatywali się wówczas z całego miasteczka ludzie, aby popatrzeć na tego żołnierzyka. Patrzyli i nie mogli się napatrzeć. Tuż przy budce, z której mieszkańcy Głupska byli bardzo dumni, jakby to była nie budka a zabytkowa twierdza, pod daszkiem ledwo przykrytym kilkoma zgniłymi deskami, przegniłą słomą i rogożą, wspartym na okrągłych, krzywych słupach, siedzi sobie Dwosia Złorzecznica w otoczeniu wielu drewnianych koryt. Jak zwykle ma przy sobie garnek pełen żarzących się węgli. Zimą siedzi na nich jak kwoka na jajach. Potrafi tak siedzieć przez cały dzień. Co jakiś czas wyciąga go spod nóg i dmucha na węgle. Wyciąga wtedy z popiołu upieczone kartofle. O Żydach, których kiedyś król Salomon wysłał drogą morską do miasta Ofir po złoto i różne towary zagraniczne, krąży wśród ludu legenda. Głosi ona, że poważna część spośród wysłanych Żydów z najrozmaitszych powodów pozostała w odwiedzanych krainach na stałe. Z biegiem czasu otworzyli oni w Indiach sklepy oraz wielkie kompanie handlowe. Od miejscowych Niemców wzięli na kredyt towary. Przez długi czas sprzyjało im szczęście. Przyszedł jednak krach i koło fortuny się obróciło. Kupcy zbankrutowali i musieli uciekać. Wielu z nich zginęło na pustyni. Niektórym udało się szczęśliwie przekroczyć granicę. Wsiedli na okręty i popłynęli wodami Piatigniłówki, w owych czasach bowiem Piatigniłówka wpadała do morza. Tak sobie płynęli i płynęli i nagle rozpętała się straszliwa burza. Fale rzucały okrętami aż do nieba. W końcu rozbiły je, a ludzi wyrzuciło na brzeg. Tu rozbitkowie zbudowali miasto i nadali mu nazwę Głupsk.
Badacze starożytności, którzy w oparciu o swoją wiedzę potrafią z igły zrobić widły, dorobili do tej legendy obszerny komentarz naukowy, w którym zgodnie ze swoim zwyczajem tysiącem kruczków udowodnili, że podanie zawiera wiele prawdy. Przytaczają przy tym następujące argumenty: po pierwsze — domy Głupska. Są to budowle o dziwacznej konstrukcji, zrobione na modłę sprzed tysięcy lat, gdy ludzie mieszkali jeszcze w namiotach lub gnieździli się w jaskiniach. Wiele budowli w Głupsku wygląda naprawdę niczym groty, inne przypominają namioty Tatarów. Charakterystyczne ustawienie wskazuje, że są ze sobą skłócone. Jeden do Sasa, drugi do Lasa. Jakby prowadziły przekorny dialog. „Jeśli ty — powiada jeden — stoisz wsunięty w głąb, to ja tobie na złość będę wystawał. Stoisz w poprzek, to ja na odwrót. Ty chcesz mieć schodki na zewnątrz, to ja sobie winszuję mieć drabinkę. Jeśli ktoś ma do mnie interes, niech wspina się po drabinie. Nie umrze od tego. A jeśli tobie strzeliło do głowy podnieść wyżej swój połatany daszek, to mój daszek lokuję nisko. Właśnie tak, nie inaczej. Komu się nie podoba, niech zamyka oczy”. To wszystko świadczy o związku miasta z bardzo odległymi czasami. Po drugie: obyczaje mieszkańców. Spotkamy się jeszcze dziś z obyczajami, wywodzącymi się od pogan, wśród których ongiś żyli. Nieznane jest im abecadło. Nie mają pojęcia o rachunkach. Nic dziwnego więc, iż działalność gminy i wszystkich innych instytucji prowadzona jest bez zapisów, bez ksiąg. Szefowie nie składają przed nikim sprawozdań. Po trzecie: istnieją tu kasty społeczne. Ludzie są podzieleni, jak ongiś u Hindusów. Mamy tu na przykład kastę łapucapników, czyli zdzierców. Jest to śmietanka, elita społeczna, twardą ręką sprawująca władzę. Jest kasta błatniaków81 — adwokatów. Stoją oni zwartym murem za
Uwagi (0)