Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖
Bezprzykładny prostak i wszechstronny ignorant robi zawrotną karierę polityczną, obiecując w cudowny sposób uzdrowić polskie rolnictwo. Przy tym z niezbadanych przyczyn mimo swego chamstwa działa magnetycznie na najwytworniejsze kobiety. Jak to możliwe?
Surowy krytyk funkcjonowania struktur państwowych za czasów Najjaśniejszej II Rzeczpospolitej, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, barwnie przedstawił możliwy scenariusz takiego zdarzenia — ku przestrodze.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3187-2
Kariera Nikodema Dyzmy Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dzięwiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaWłaściciel restauracji dał znak taperowi1 i tango urwało się w połowie taktu. Tańcząca para zatrzymała się w środku ringu.
— No i co, panie dyrektorze? — zapytała szczupła blondynka, wyzwalając się z ramion partnera i podchodząc do stolika, na którym półsiedział gruby człowiek o spoconej twarzy.
Właściciel wzruszył ramionami.
— Nie nada się? — lekko rzuciła blondynka.
— Pewno, że nie. Drygu nijakiego nie ma ani szyku2. Żeby choć jaki przystojny był...
Zbliżył się tancerz.
Blondynka przyjrzała się uważnie jego mocno znoszonemu ubraniu, rzednącym włosom, koloru włoskiego orzecha, z lekka kędzierzawym i rozdzielonym na środku głowy, wąskim ustom i silnie rozwiniętej szczęce dolnej.
— A pan już gdzie tańczył?
— Nie. To jest, tańczyłem, ale prywatnie. Nawet mówili, że dobrze...
— Ale gdzie? — obojętnie zapytał właściciel restauracji.
Kandydat na fordansera3 obrzucił smutnym wzrokiem pustą salę.
— W swoich stronach, w Łyskowie.
Grubas roześmiał się.
— Warszawa, panie drogi, nie żaden Łysków. Tu trzeba elegancko, panie drogi, z szykiem, z fasonem. Szczerze panu powiem: nie nadajesz się pan. Lepiej poszukaj pan sobie innej roboty.
Zawrócił się na pięcie i poszedł do bufetu. Blondynka pobiegła do garderoby. Taper zamykał fortepian.
Kandydat na fordansera leniwie przerzucił przez ramię płaszcz, wcisnął na czoło kapelusz i ruszył do drzwi. Minął go pikolo4 z tacą tartinek5, w nozdrza uderzył smakowity esencjonalny zapach kuchni.
Ulicę zalewał gorący potop słońca. Zbliżało się południe. Ludzi było niewiele. Ruszył wolnym krokiem ku Łazienkom. Na rogu Pięknej zatrzymał się, sięgnął do kieszeni kamizelki i wyłowił niklową monetę.
„Ostatni” — pomyślał.
Zbliżył się do budki z papierosami.
— Dwa grandpriksy.
Przeliczył resztę i bezmyślnie stanął na przystanku tramwajowym. Jakiś staruszek, wsparty na kiju, rzucił nań spojrzenie zamglonych oczu. Elegancka pani z kilkunastu paczkami w ręku raz po raz wyglądała tramwaju.
Obok niego, niecierpliwie się kręcąc, czekał chłopiec z książką pod pachą. Właściwie nie była to książka, lecz taka teczka, oprawna w szare płótno; gdy chłopak stanął profilem, widać było plikę6 listów, jakie zawierała, i brzeżek kilkudziesięciu kartek, na których kwitują7 odbiorcy korespondencji.
Przyglądał się chłopcu i przypomniał sobie, że podobną teczkę nosił sam, będąc gońcem u rejenta8 Windera, jeszcze przed wojną9, zanim został urzędnikiem na poczcie w Łyskowie. Tylko rejent zawsze używał kopert niebieskich, a te były białe.
Nadjechała „dziewiątka” i chłopak wskoczył na tylną platformę jeszcze w biegu, zawadził jednak przy tym teczką o poręcz i listy się rozsypały.
„Ma szczeniak szczęście, że dziś sucho” — pomyślał kandydat na fordansera, przyglądając się chłopcu, który zbierał listy. Tramwaj ruszył i jeden ześliznął się po stopniu, i spadł na jezdnię. Kandydat na fordansera podniósł białą kopertę i począł nią machać za odjeżdżającym tramwajem. Chłopak wszakże tak był zajęty zbieraniem pozostałych listów, że tego nie zauważył.
Była to wykwintna koperta z czerpanego papieru z adresem napisanym ręcznie:
JW Pan Prezes Artur Rakowiecki w miejscu. Al. Ujazdowskie 710.
Wewnątrz (koperta była niezaklejona) znajdowała się równie wytworna karta, zgięta przez pół. Z jednej strony wydrukowano coś po francusku, z drugiej, prawdopodobnie to samo, po polsku:
Prezes Rady Ministrów ma zaszczyt zaprosić JW Pana o łaskawe wzięcie udziału w raucie11, który wydaje dn. 15 lipca rb.12 o godz. 8 wieczór w dolnych salonach Hotelu Europejskiego ku uczczeniu przyjazdu J. E.13 Kanclerza Republiki Austriackiej.
U dołu drobnymi literami podano:
Strój balowy — ordery.
Przeczytał jeszcze raz adres: Al. Ujazdowskie 7.
Odnieść? A może dadzą złotego lub dwa?... Spróbować nie zaszkodzi. Numer 7 to wszak zaledwie kilkadziesiąt kroków.
Na tablicy lokatorów przy nazwisku A. Rakowieckiego widniał numer 3 mieszkania, pierwsze piętro. Wszedł na schody i zadzwonił, raz, drugi. Nadszedł wreszcie dozorca domu i oświadczył, że pan prezes wyjechał za granicę.
— Pech.
Wzruszył ramionami i, trzymając list w ręku, począł iść ku domowi. Minęło dobre pół godziny, nim dotarł na ulicę Łucką. Po skrzypiących drewnianych schodach dobrnął na czwarte piętro i nacisnął klamkę.
Buchnął mu w twarz zaduch ciasnej izby, łączący w sobie drażniący aromat przypieczonej cebuli, spalonego tłuszczu i woń suszących się pieluszek. Z kąta rozległ się głos kobiecy:
— Niech no pan drzwi zamyka, bo cug14 i jeszcze mi pan dziecko zaziębi.
Burknął coś pod nosem, zdjął kapelusz, powiesił palto15 na gwoździu i usiadł przy oknie.
— No i co — odezwała się kobieta — znowu pan miejsca nie znalazł?
— Znowu...
— Ej, panie Dyzma, po próżnicy pan tu bruki zbija, mówiłam panu. Na wsi, na prowincji o chleb łatwiej. Wiadomo: chłopi.
Nic nie odpowiedział. Już trzeci miesiąc był bez pracy, odkąd zamknięto bar „Pod Słoniem” na Pańskiej, gdzie jeszcze zarabiał swoje pięć złotych dziennie i kolację, grając na mandolinie. Prawda, później Urząd Pośrednictwa Pracy dał mu robotę przy budowie węzła kolejowego, lecz Dyzma ani z inżynierem, ani z majstrem, ani z robotnikami nie mógł dojść do ładu i po dwóch tygodniach wymówiono mu. W Łyskowie zaś...
Myśli kobiety tymi samymi musiały iść torami, gdyż zapytała:
— Panie Dyzma, a nie lepiej by panu wrócić w swoje strony, do rodziny? Zawszeć tamuj16 coś dla pana znajdą.
— Przecież mówiłem już pani Walentowej, że rodziny żadnej nie mam.
— Poumierali?
— Poumierali.
Walentowa skończyła obieranie kartofli i, stawiając sagan17 na ogniu, zaczęła:
— Bo tu, w Warszawie, to i ludzie inne, a i pracy brak. Mój, niby, to tylko trzy dni w tygodniu robi, ledwie na żarcie starczy, a ichny derektur, znaczy się ten Purmanter, czy jak tam mu, to powiada, że może i całkiem fabrykę zamkną, bo odbytu ni ma. A i tak, żeby nie Mańka, to nie byłoby czym komornego opłacić. Zapracowuje się dziewczyna, a i to nic. Jak gościa ze dwa razy na tydzień nie złapie...
— Niech uważa — przerwał Dyzma — bo jak ją złapią, że bez książeczki18... No!
Walentowa przewinęła dziecko i rozwiesiła nad płytą mokrą pieluszkę.
— Co pan kracze! — rzuciła opryskliwym głosem. — Pilnuj pan siebie. I tak już za trzy tygodnie nie
Uwagi (0)