Prostaczek - Voltaire (Wolter) (pedagogiczna biblioteka txt) 📖
Do brzegów Bretanii przybija angielski stateczek, z którego wysiada na ląd przystojny młody Indianin z plemienia Huronów. Zwany jest Prostaczkiem, ponieważ zawsze mówi po prostu to, co myśli. Prostoduszność przybysza i jego wychowanie poza kulturą europejską sprawiają wiele kłopotów miejscowemu przeorowi i jego siostrze, kiedy okazuje się, że jest on synem ich zaginionego w Kanadzie brata, i postanawiają go ochrzcić…
Prostaczek to jedna z najważniejszych powiastek filozoficznych Woltera, czołowego filozofa i publicysty francuskiego oświecenia. Jej główny temat stanowi kwestia doktryn, prawdy i tolerancji religijnej. Jest także krytyką nadużyć dostojników kościelnych i świeckich w absolutystycznej Francji Ludwika XIV. Wolter wytyka im wyobcowanie, skorumpowanie i zepsucie, piętnuje prześladowania religijne, intrygi i obłudę jezuitów.
- Autor: Voltaire (Wolter)
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Prostaczek - Voltaire (Wolter) (pedagogiczna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Voltaire (Wolter)
Stary Gordon pozyskał w krótkim czasie serca całej rodziny. Dzielił niedolę młodego więźnia: to był wystarczający tytuł do sympatii. Zawdzięczał wolność dwojgu kochanków: to jedno godziło go z miłością; dawna surowość pierzchła z jego serca, stał się człowiekiem podobnie jak Huron. Nim dano wieczerzę, każdy opowiedział swoje przygody. Dwaj księża oraz ciotka słuchali niby dzieci, które słyszą historie o duchach, i jak ludzie przejęci obrazem tylu nieszczęść.
— Ach — mówił Gordon — może więcej niż pięciuset najzacniejszych ludzi jęczy w tej chwili w tych samych kajdanach, które skruszyła panna de Saint-Yves: świat nie wie nic o ich męce. Dość jest rąk gotowych znęcać się nad nieszczęśliwymi; mało takich, które by chciały im ulżyć.
Uwaga ta, tak prawdziwa niestety, zdwoiła jego wdzięczność i rozczulenie; wszystko mnożyło tryumf pięknej Saint-Yves: podziwiano wielkość i niezłomność jej duszy. Z tym podziwem łączył się odcień szacunku, jaki mimo woli budzi osoba, o której się przypuszcza, że ma wpływy na dworze. Tylko ksiądz de Saint-Yves natrącał niekiedy:
— W jaki sposób ona mogła zdobyć tak rychło te wpływy?
Podano wieczerzę bardzo wcześnie: wtem przybywa poczciwa przyjaciółka z Wersalu, która jeszcze nie wiedziała o niczym; przybyła w poszóstnej karocy, można się domyślić, czyją ów pojazd był własnością. Wchodzi z ważną miną osoby bywałej u dworu i obarczonej wielkimi sprawami; pozdrawia od niechcenia zebranych i ciągnie piękną Saint-Yves na ubocze:
— Czemu dajesz tak czekać na siebie? Chodź ze mną; oto diamenty, których zapomniałaś.
Słowa te, mimo iż wymówione szeptem, doszły do uszu Prostaczka; ksiądz de Saint-Yves zmieszał się; krewniacy Prostaczka zdumieli się jedynie jak ludzie, którzy nigdy nie widywali takich wspaniałości.
Młody człowiek, którego umysł rozwinął się pod wpływem całorocznych rozmyślań, wydawał się przez chwilę wzburzony. Kochanka jego zauważyła to; śmiertelna bladość rozlała się po jej pięknej twarzy, dreszcz nią wstrząsnął, ledwie mogła utrzymać się na nogach.
— Och, pani — rzekła do niebezpiecznej przyjaciółki — zgubiłaś mnie! Zadajesz mi śmierć!
Słowa te przeszyły serce Prostaczka, ale nauczył się już panować nad sobą; nie podniósł ich z obawy, aby nie narazić ukochanej wobec brata, ale pobladł jak ona.
Saint-Yves, zrozpaczona, widząc zmianę na twarzy kochanka, ciągnie przybyłą do alkierzyka; rzuca w jej oczach na ziemię diamenty:
— Ha! — mówi. — To nie one mnie uwiodły, wiesz o tym; ale ten, który mi je dał, nie ujrzy mnie już nigdy.
Przyjaciółka zaczęła zbierać klejnoty, Saint-Yves zaś dodała:
— Niech je weźmie z powrotem albo niech je da tobie; idź stąd i nie każ mi się wstydzić samej siebie.
Wreszcie pośredniczka opuściła ją, nie mogąc pojąć wyrzutów, których była świadkiem.
Piękna Saint-Yves, sięgnięta w samo serce, zaledwie mogąc oddychać, zmuszona była położyć się do łóżka; ale nie chcąc budzić niepokoju, nie zwierzyła się nikomu ze swych cierpień. Natrąciła jedynie, iż czuje się znużona i że chce się położyć; wprzód jednak uspokoiła całe towarzystwo miłymi i uprzejmymi słowy, kochanka zaś objęła spojrzeniem, które zażegło płomień w jego sercu.
Wieczerza, pozbawiona jej obecności, była zrazu smutna; ale był to szlachetny smutek, stanowiący źródło owych serdecznych i owocnych rozmów, o ileż wyższych od wesołości, za którą ludzie gonią, a która zwykle jest jedynie dokuczliwym hałasem.
Gordon skreślił w krótkich słowach dzieje jansenizmu i molinizmu109, prześladowań praktykowanych przez jedno stronnictwo na drugim oraz zaciekłości obydwu. Prostaczek ganił te swary i ubolewał nad ludźmi, którzy nie zadowalając się tyloma starciami płynącymi ze sprzeczności interesów, tworzą sobie nowe niedole dla celów urojonych i dla niezrozumiałych niedorzeczności. Jeden opowiadał, drugi wydawał sąd; obecni słuchali ze wzruszeniem i otwierali oczy dla nowego światła. Rozmowa zeszła na długość naszych niedoli a krótkie trwanie życia. Ktoś podniósł, iż każdy zawód posiada jakieś przywary i niebezpieczeństwa i że od księcia aż do ostatniego żebraka wszyscy skarżą się na los. Skąd bierze się tylu ludzi, którzy za nędzną zapłatę stają się prześladowcami, zausznikami, katami innych ludzi? Z jakąż nieludzką obojętnością człowiek będący przy władzy podpisuje dekret niszczący rodzinę, a z jaką bardziej jeszcze barbarzyńską radością płatni siepacze wykonują go!
— Znałem za młodu — mówił dobry Gordon — krewniaka marszałka de Marillac110, który, prześladowany w miejscu zamieszkania z przyczyny tego dostojnego nieszczęśnika, ukrywał się w Paryżu pod przybranym nazwiskiem. Był to starzec siedemdziesięciodwuletni. Towarzysząca mu żona była mniej więcej w równym wieku. Mieli syna, wielkie ladaco, który w czternastym roku życia uciekł z domu; zostawszy żołnierzem, później dezerterem, przeszedł wszystkie szczeble rozpusty i nędzy; wreszcie, przybrawszy nazwisko od jakiejś miejscowości, wstąpił do gwardii kardynała Richelieu111 (ksiądz ten bowiem, podobnie jak Mazarin112, miał gwardię). Z czasem uzyskał w tej zgrai zauszników szarżę kapitana. Temu to awanturnikowi polecono uwięzienie starca i jego małżonki; dopełnił zadania z całą srogością człowieka, który chce zaskarbić sobie łaski pańskie. Prowadząc biedaków, usłyszał, jak te dwie ofiary biadały nad szeregiem niedoli prześladujących ich od kołyski. Między największe nieszczęścia kładli zbłąkanie i utratę syna. Poznał ich; mimo to odprowadził ich do więzienia, oświadczając, iż służba Jego Eminencji idzie przed wszystkim innym. Eminencja nagrodził tę gotowość.
Widziałem szpiega w służbach ojca de la Chaise, jak zdradził własnego brata, w nadziei tłustego beneficjum, którego nie otrzymał: umarł nie z wyrzutów, ale z rozpaczy, iż jezuita wyprowadził go w pole.
Zawód spowiednika, który pełniłem długi czas, dał mi poznać wnętrza rodzin; nie widziałem wśród nich żadnej, która by nie pławiła się w goryczy, podczas gdy na zewnątrz, okryta maską szczęścia, zdawała się pływać w weselu; a zawsze zauważyłem, iż wielkie zgryzoty są owocem naszej obłędnej chciwości.
— Co do mnie — rzekł Prostaczek — myślę, iż dusza szlachetna, wdzięczna i czuła może być szczęśliwa; toteż mam nadzieję, że będę zażywał niezmąconego szczęścia z piękną i dzielną Saint-Yves, liczę bowiem na to — dodał, zwracając się z przyjaznym uśmiechem do jej brata — że nie odtrącisz mnie, jak w zeszłym roku, a ja wezmę się do rzeczy w przystojniejszym sposobie.
Proboszcz zaczął się tłumaczyć ze swego postępowania w przeszłości oraz zapewnił go o wiecznej przyjaźni.
Stryj Kerkabon rzekł, iż będzie to najpiękniejszy dzień w jego życiu. Dobra ciotka, lejąc łzy radości, wołała:
— Mówiłam ci, mówiłam, że nie zrobisz zeń poddiakona! Jeden Sakrament taki dobry jak drugi. Gdybyż Bóg dał mi był dostąpić jego dostojeństwa! Ale chcę ci zastąpić matkę.
Po czym wszyscy, na wyprzódki, zaczęli się rozpływać nad piękną Saint-Yves.
Rozkochany chłopiec zbyt był przejęty tym, co dlań uczyniła, zbyt ją kochał, aby przygoda z diamentami wywarła na nim szczególne wrażenie. Ale te słowa, które aż nadto dobrze słyszał: „Zadajesz mi śmierć”, przerażały go jeszcze w duchu i mąciły całe jego wesele, podczas gdy zachwyty nad uroczą kochanką potęgowały jeszcze miłość. Wszyscy zajmowali się tylko nią; rozmawiali jedynie o szczęściu, na jakie zasługuje para kochanków, układano plany wspólnego życia w Paryżu; projekty przyszłej fortuny, dostatków, oddawano się wszystkim nadziejom, które błysk szczęścia rodzi tak łatwo. Ale w głębi serca Prostaczek odczuwał coś, co zmąciło te złudzenia. Odczytywał te przyrzeczenia podpisane „Saint-Pouange” i dekrety podpisane „Louvois”: malowano mu tych ludzi takimi, jak byli lub jaką mieli opinię. Każdy wyrażał się o ministrach i ich urzędzie z ową bezceremonialną swobodą, uważaną we Francji za najszacowniejszą ze wszystkich swobód na ziemi.
— Gdybym był królem — mówił Prostaczek — oto jakiego wybrałbym ministra wojny. Musiałby to być człowiek najwyższego urodzenia, skoro wydaje rozkazy szlachcie. Żądałbym, aby sam był wojskowym, aby przeszedł wszystkie stopnie, aby był co najmniej generałem i godnym stopnia marszałka Francji. Czyż nie jest konieczne, aby sam służył dla lepszego zapoznania się ze szczegółami służby? Czy oficerowie nie będą sto razy chętniej powolni żołnierzowi, który na równi z nimi złożył dowody męstwa, niż molowi gabinetowemu, który choćby był największym geniuszem, może najwyżej odgadywać operacje wojenne? Nie miałbym nic przeciw temu, aby był człowiekiem szczodrym, choćby nawet pan podskarbi miał znaleźć się przez to w kłopocie. Chciałbym, aby pracował łatwo, a nawet aby posiadał tę swobodę i wesołość, która bywa udziałem ludzi wyższych, jedna tyle sympatii i czyni wszelki obowiązek mniej uciążliwym.
Prostaczek pragnął, aby minister miał to usposobienie, ponieważ zauważył, że ta wesołość nie idzie nigdy w parze z okrucieństwem.
Imć Louvois nie byłby zadowolony z życzeń Prostaczka: zalety jego były innego rodzaju.
Ale gdy oni zabawiali się tak u stołu, choroba nieszczęsnej panienki przybierała groźny obrót; wystąpiła trawiąca gorączka. Biedactwo cierpiało bez skargi, bacząc, aby nie zmącić wesela biesiadników.
Widząc, że nie śpi, brat podszedł do wezgłowia: stan siostry przeraził go. Wszyscy się zbiegli; kochanek zbliżył się tuż za bratem do łóżka. Był on bez wątpienia najbardziej niespokojny i wzruszony z obecnych, ale do wszystkich przyrodzonych darów nauczył się łączyć umiarkowanie: poczucie przystojności zaczynało zajmować u niego naczelne miejsce.
Sprowadzono pobliskiego lekarza. Był to jeden z owych medyków, którzy odprawiają chorych w pośpiechu, mieszają ich chorobę z chorobą poprzedniego pacjenta i stosują ślepą rutynę do sztuki, której najdojrzalszy i najbardziej zrównoważony sąd nie jest mocen113 odjąć niepewności i niebezpieczeństw. Pogorszył chorobę skwapliwością, z jaką przepisał lekarstwo będące wówczas w modzie. Moda aż w medycynie! Mania ta była aż nazbyt powszechna w Paryżu.
Smutek pięknej Saint-Yves bardziej jeszcze od lekarza przyczyniał się do pogorszenia jej stanu. Dusza zabijała ciało. Trawiące ją myśli sączyły w jej żyły truciznę bardziej jadowitą niż jad najbardziej palącej gorączki.
Wezwano innego lekarza: ten, miast114 wspomagać naturę i pozwolić jej działać w młodym i pełnym życia organizmie, myślał jedynie o tym, aby robić na złość koledze. W dwa dni choroba przybrała obrót śmiertelny. Cierpienie rzuciło się z równą siłą na mózg, który uważają za siedzibę rozumu, co na serce, które jest podobno siedzibą uczuć.
— Jaki niewytłumaczony mechanizm poddał nasze narządy uczuciom i myśli? W jaki sposób jedna bolesna myśl może zakłócić bieg krwi? W jaki sposób nawzajem krew może przez swoje zaburzenia oddziałać na sferę pojęć? Co to za fluid nieznany, ale niewątpliwie istniejący, bardziej chybki i żywy niż światło, bieży w jednym mgnieniu oka we wszystkie kanały życia, stwarza wrażenia, pamięć, smutek lub radość, rozum lub szaleństwo, przywodzi na myśl ze zgrozą to, o czym chciałoby się zapomnieć, i ze zwierzęcia obdarzonego myślą czyni albo przedmiot podziwu, albo przedmiot współczucia i łez?
Tak mówił dobry Gordon; a refleksja ta, tak naturalna, mimo iż tak rzadko nastręczająca się naszym myślom, nie zmniejszała w niczym jego rozczulenia, nie należał bowiem do tej smutnej kategorii filozofów, którzy silą się na bezczułość. Wzruszony był losem młodej dziewczyny, jak ojciec, który patrzy na powolną śmierć ukochanego dziecka. Ksiądz de Saint-Yves był w rozpaczy; przeor i jego siostra wylewali strumienie łez. Ale kto mógłby odmalować stan Prostaczka? Żaden język nie posiada wyrażeń, które by mogły oddać ten bezmiar rozpaczy; słowa są zbyt niedoskonałe.
Ciotka, sama wpółżywa, trzymała głowę umierającej w wątłych ramionach; brat jej klęczał przy łóżku; kochanek tulił drogą rękę, zwilżając ją łzami i wydając głośne łkania; nazywał ją swoim aniołem, swoją nadzieją, życiem, połową samego siebie, kochanką, żoną. Na słowo „żona” umierająca westchnęła, spojrzała nań z nieopisaną czułością i nagle wydała krzyk zgrozy; następnie w jednej z owych chwil wytchnienia, w których dusza odzyskuje swą jasność i siłę, krzyknęła:
— Ja, twoją żoną! Ach, drogi kochanku, to imię, to szczęście, ta nagroda, to już nie dla mnie; umieram i zasłużyłam na to. O bóstwo mego serca! O ty, którego poświęciłam piekielnym demonom, stało się, jestem ukarana, żyj szczęśliwy.
Nikt nie zrozumiał tych słów, nabrzmiałych uczuciem i grozą, ale wypełniły one serca przestrachem i roztkliwieniem. Nieszczęsna dziewczyna zdobyła się na odwagę wyjaśnienia ich. Każde słowo przyprawiło obecnych o dreszcz zdumienia, bólu i współczucia. Wszyscy jednomyślnie uczuli nienawiść dla możnego człowieka, który zgodził się naprawić straszną niesprawiedliwość jedynie za cenę zbrodni i zniewolił w niej do wspólnictwa najbardziej godną czci niewinność.
— Jak to, ty winną?! — wykrzyknął kochanek. — Nie, nigdy. Zbrodnia może się spełnić jedynie w sercu, twoje zaś należało do cnoty i do mnie.
Tkliwość jego słów zdawała się wracać piękną Saint-Yves do życia. Czuła, iż w serce jej wstępuje pociecha; dziwiła się, że Prostaczek kocha ją jeszcze. Stary Gordon byłby ją potępił wówczas, gdy był jedynie jansenistą; ale obecnie, stawszy się mędrcem, poważał ją i płakał.
Wśród tylu łez i obaw, gdy wszystkie serca przejęte były niebezpieczeństwem tej tak drogiej wszystkim panienki i gdy wszyscy poddawali się wzruszeniu, oznajmiono gońca ze dworu. Goniec! Od kogo? Z czym? Otóż przybywał on od jego wielebności spowiednika królewskiego do księdza przeora z Góry. Pisał nie sam ojciec de la Chaise, ale brat Vadbled, jego pokojowiec, człowiek podówczas bardzo wpływowy, który przekazywał arcybiskupom wolę jego wielebności, udzielał audiencji, przyrzekał beneficja, starał się niekiedy o dekrety uwięzienia. Donosił przeorowi z Góry, że jego wielebność wie o jego bratanku, że uwięzienie jego było tylko omyłką, że tego rodzaju drobne przykrości zdarzają się często, że nie trzeba przywiązywać do tego wagi, że wreszcie zezwala, aby przeor przedstawił mu bratanka nazajutrz, aby również przyprowadził z sobą starego Gordona;
Uwagi (0)