Mikromegas - Voltaire (Wolter) (czytanie ksiazek online .txt) 📖
Tytułowy Mikromegas jest mieszkańcem jednej z planet krążących wokół Syriusza. Zostaje wygnany ze swojego świata po tym, jak pisze rozprawę naukową o owadach, którą władca planety uznaje za herezję.
Udaje się na Saturna, gdzie spotyka jego mieszkańca i wspólnie postanawiają przeżyć podróż filozoficzną po Wszechświecie. Obaj podróżnicy są gigantycznych rozmiarów oraz — z perspektywy ludzkiej — są niewyobrażalni długowieczni, ale w ich światach zarówno ich rozmiar, jak i długość życia są niewystarczające, by móc sensownie przeżyć życie i wszystko zrozumieć. Wkrótce filozofowie udają się na Ziemię. Początkowo wydaje im się, że jest ona zupełnie pusta, ale wkrótce zaczynają odnajdować ślady życia na Ziemi…
Mikromegas to powiastka filozoficzna autorstwa francuskiego myśliciela XVIII-wiecznego, Woltera. Opowieść ma nie tylko charakter filozoficzny, lecz także jest uważana za jeden z prekursorskich tekstów science-fiction. Wolter inspirował się Podróżami Guliwera autorstwa Swifta. Mikromegas został wydany po raz pierwszy w 1752 roku.
- Autor: Voltaire (Wolter)
- Epoka: Oświecenie
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Mikromegas - Voltaire (Wolter) (czytanie ksiazek online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Voltaire (Wolter)
— Jeżeli mówisz o własnościach — rzekł mieszkaniec Saturna — o których mniemamy, iż świat nie mógłby istnieć bez nich takim, jak jest, liczymy ich trzysta, jak rozciągłość, nieprzenikliwość, ruch, ciążenie, podzielność i inne.
— Widocznie — odparł podróżny — ta mała liczba wystarcza celom, do jakich Stwórca przeznaczył wasze małe pomieszkanie. Podziwiam we wszystkim jego mądrość; wszędzie widzę różnice, ale wszędzie także proporcje. Wasz glob jest mały, mieszkańcy również, macie niewiele wrażeń; materia wasza ma niewiele właściwości; wszystko to Opatrzność pięknie obmyśliła. Jakiego koloru jest wasze słońce, kiedy mu się dobrze przyjrzeć?
— Białego, o tonie silnie żółtawym — odparł mieszkaniec Saturna — kiedy zaś rozszczepimy jeden z jego promieni, znajdujemy, iż zawiera siedem barw.
— Nasze słońce wpada w ton czerwony — odparł Syryjczyk — posiadamy zaś trzydzieści dziewięć pierwotnych kolorów. Nie masz ani jednego słońca pomiędzy tymi, do których się zbliżyłem, które by było podobne drugiemu, podobnie jak u was nie ma ani jednej twarzy, iżby nie była różna od wszystkich innych.
Po kilku wywiadach tej natury mieszkaniec Syriusza zapytał, ile zasadniczo różnych substancji liczy się na Saturnie. Dowiedział się, iż jest ich ledwie jakieś trzydzieści: jak Bóg, przestrzeń, materia, istoty wymierne, które czują i myślą, istoty myślące, istoty przenikalne, nieprzenikalne i inne. Syryjczyk, w którego kraju liczy się ich trzysta i który w podróżach swoich odkrył jeszcze trzy tysiące innych, zdumiał nadzwyczajnie filozofa z Saturna. Wreszcie, skoro sobie udzielili nawzajem niewielu rzeczy, które wiedzieli, i wielu, których nie wiedzieli, skoro nadysputowali się z sobą przez przeciąg jednej rewolucji słonecznej, postanowili odbyć wspólnie małą podróż filozoficzną.
Nasi filozofowie gotowali się właśnie puścić na fale atmosfery Saturna z wcale pięknym zapasem instrumentów fizycznych, kiedy przyjaciółka mieszkańca Saturnowego, zwąchawszy te zamiary, przyszła cała we łzach sprzeciwić się temu. Była to ładna, nieduża brunetka: liczyła tylko sześćset sześćdziesiąt łokci, ale nadrabiała nikłość wzrostu zręcznością i urokiem postaci.
— Ha! Okrutny! — wykrzyknęła. — Opierałam ci się przez tysiąc pięćset lat; i dziś, kiedy zaczynałam skłaniać się ku tobie, kiedy ledwie sto lat spędziłam w twoich objęciach, opuszczasz mnie, aby wędrować gdzieś w podróż z olbrzymem z innego świata! Wstydź się; widzę, że pobudką twą było jeno przelotne zachcenie, że nigdy mnie nie kochałeś: gdybyś był prawdziwym Saturnijczykiem, pozostałbyś mi wierny. Gdzie pędzisz? O co ci chodzi? Nasze pięć księżyców mniejsze są włóczęgi od ciebie, nasz pierścień mniej jest odmienny! Wszystko skończone dla mnie; nie pokocham już nikogo.
Filozof uściskał damę, popłakał się wraz z nią, mimo całej swojej filozofii; dama zaś, pomdlawszy trochę, poszła się pocieszyć z miejscowym fircykiem.
Tymczasem nasi dwaj ciekawscy puścili się w drogę. Najpierw skoczyli na pierścień, który wydał się im dosyć płaski, jak to bardzo dobrze odgadł pewien znakomity mieszkaniec naszego małego globu25; stamtąd dostali się z łatwością z księżyca na księżyc. Tuż koło ostatniego księżyca przebiegał kometa; skoczyli nań wraz ze służbą i z instrumentami. Przebiegłszy około sto pięćdziesiąt milionów mil, spotkali satelitów Jowisza. Dotarli na samego Jowisza i zostali tam rok, w ciągu którego nauczyli się wielu bardzo pięknych sekretów. Sekrety te byłyby już w tej chwili pod prasą, gdyby nie panowie inkwizytorzy, którym niektóre twierdzenia wydały się nieco drażliwe. Co do mnie, czytałem rękopis w bibliotece znakomitego arcybiskupa z ***, który, z uprzejmością i dobrocią zasługującą na wszelkie pochwały, pozwolił mi obejrzeć swoje książki. Toteż przyrzekam mu długi artykuł w pierwszym wydaniu Moreriego26, jakie ujrzy światło dzienne; nie przepomnę27 zwłaszcza jego dostojnych dziatek, które rokują tak wiele nadziei, iż uwiecznią pokolenie swego znamienitego ojca.
Ale wróćmy do naszych podróżnych. Opuściwszy Jowisza, przebyli przestrzeń około stu milionów mil i minęli planetę Mars, która, jak wiadomo, jest pięć razy mniejsza od naszej małej kulki. Ujrzeli dwa księżyce, które obsługują planetę, a które uszły bystrości wzroku naszych astronomów28. Wiem dobrze, że ojciec Castel29 rozpisze się, i nawet wcale dorzecznie, przeciw istnieniu tych księżyców; ale zdaję się na tych, którzy rozumują za pomocą analogii. Ci dobrzy filozofowie wiedzą, jak trudno byłoby, aby Mars, który jest tak daleko od Słońca, obszedł się mniejszą ilością księżyców niż co najmniej dwoma30. Jak bądź się rzeczy mają, podróżnym naszym wydało się to wszystko tak drobne, iż lękali się, że nie będą się mieli gdzie przespać; przeszli mimo, jak podróżny, który wzgardzi lichą karczemką wioskową i woli dobić do najbliższego miasteczka. Ale Syryjczyk i jego towarzysz pożałowali niebawem swego kroku. Wędrowali długo, nie spotykając nic. Wreszcie ujrzeli małe światełko; była to Ziemia: politowania godny widok dla ludzi przybywających z Jowisza. Mimo to, z obawy, aby nie musieli żałować drugi raz, postanowili wylądować. Przeszli na ogon komety i znalazłszy zorzę północną tuż tuż, usadowili się na niej i spuścili na Ziemię, na północnym brzegu Morza Bałtyckiego, dnia piątego lipca roku pańskiego 1737 nowego stylu31.
Wypocząwszy jakiś czas, zjedli na śniadanie dwie góry, które służba przyrządziła im dość smakowicie. Następnie próbowali rozejrzeć się w kraju, w którym się znaleźli. Zrazu udali się z północy na południe. Zwyczajny krok mieszkańca Syriusza i jego ludzi wynosił około trzydziestu tysięcy stóp królewskich; karzełek z Saturna, liczący zaledwie tysiąc sążni, człapał z daleka zdyszany; na jeden krok tamtego, trzeba mu było robić dwanaście. Wyobraźcie sobie (jeżeli wolno uczynić takie porównanie) małego pinczerka, który by biegł w tropy kapitana gwardii króla Prus.
Cudzoziemcy, idąc tak sobie dość żwawo, obeszli Ziemię dokoła w trzydzieści sześć godzin; Słońce, lub raczej Ziemia, uskutecznia po prawdzie tę podróż w jeden dzień; ale trzeba mieć na względzie, iż wędruje się o wiele lżej, kiedy się kręci dokoła osi, niż kiedy się idzie na własnych nogach. I oto wrócili tam, skąd przyszli, obejrzawszy sadzawkę, ledwie dostrzegalną dla nich, która nazywa się Morzem Śródziemnym, i ten stawek, który pod mianem Wielkiego Oceanu oblewa całe kretowisko. Karzełkowi woda dochodziła najwyżej do pół łydki, tamten zaś ledwie zamaczał sobie pięty. Tak wędrując, robili co mogli, aby zbadać, czy ów glob był zamieszkały czy nie. Schylali się, kładli na ziemi, obmacywali wszystko; ale ponieważ oczy ich i ręce nie były dostosowane do małych istotek, jakie tu pełzają, nie odebrali najmniejszego wrażenia, które by pozwoliło się domyślać, że my i nasi współbracia, mieszkańcy tego globu, mamy zaszczyt istnieć.
Karzełek, który wydawał niekiedy sąd nieco pospieszny, rozstrzygnął zrazu, że nie ma żadnej żyjącej istoty na Ziemi. Pierwszym jego argumentem było, iż nikogo nie widział. Mikromegas dał mu grzecznie uczuć, że rozumowanie takie było dość wadliwe:
— Toć — rzekł — nie widzisz swymi małymi oczkami niektórych gwiazd pięćdziesiątej wielkości, które ja spostrzegam bardzo wyraźnie; czy wnosisz stąd, że te gwiazdy nie istnieją?
— Ale — rzekł karzełek — macałem dobrze.
— Może — odparł tamten — źle czułeś.
— Ale bo — rzekł karzeł — ten glob jest tak źle zbudowany: coś tak nieregularnego, takiej jakiejś pociesznej formy! Wszystko wydaje się tu chaotyczne: widzisz te małe strumyki, z których żaden nie biegnie prosto; te stawy, które nie są ani okrągłe, ani czworoboczne, ani owalne, ani żadnej regularnej postaci; te małe ostre ziarna, jakimi kula ta jest najeżona i które pokaleczyły mi nogi? (Miał na myśli góry.) A czy uważałeś kształt tego całego globu: jaki płaski na biegunach, jak niezdarnie kręci się dokoła słońca, w ten sposób, iż klimat na biegunach z konieczności jest jałowy? Doprawdy, jeżeli myślę, że tutaj nie mieszka nikt żywy, to dlatego, iż zdaje mi się, że istoty obdarzone zdrowym rozsądkiem nie chciałyby tutaj mieszkać.
— Cóż stąd! — rzekł Mikromegas. — Bo też może ci, co tu mieszkają, nie odznaczają się zbytnią dozą zdrowego rozsądku. Ale ostatecznie można przypuszczać, że to wszystko nie istnieje nadaremno. Wszystko, powiadasz, wydaje ci się tu nieregularne, dlatego że na Saturnie i na Jowiszu wszystko wyciągnięte jest pod sznurek. Ha! Może dla tej właśnie przyczyny widzimy tutaj nieco zamieszania. Czy nie mówiłem ci, iż w ciągu mych podróży zawsze zauważałem rozmaitość?
Mieszkaniec Saturna znalazł argumenty przeciw wszystkim tym racjom. Dysputa nie byłaby się nigdy skończyła, gdyby na szczęście Mikromegas, zapalając się w rozmowie, nie był zerwał nitki u swego diamentowego naszyjnika. Diamenty rozsypały się; były to ładne małe karaciki, dość nierówne, z których największe ważyły po czterysta funtów32, najmniejsze zaś pięćdziesiąt. Karzeł zebrał kilka z nich; spostrzegł, zbliżając je do oczu, że te diamenty, dzięki sposobowi oszlifowania, stanowiły doskonałe mikroskopy. Ujął tedy taki mikroskop o stu sześćdziesięciu stopach średnicy i przyłożył do oka; Mikromegas wyszukał inny, o średnicy dwóch tysięcy pięciuset stóp. Szkła były wyborne, ale zrazu nie dostrzeżono nic przy ich pomocy: trzeba było je nastawić. Wreszcie mieszkaniec Saturna ujrzał coś ledwie dostrzegalnego, poruszającego się wśród wód Bałtyckiego Morza: był to wieloryb. Podjął go bardzo zręcznie małym palcem i kładąc na paznokciu kciuka pokazał Syryjczykowi, który znowuż zaczął się śmiać, tak go zabawiły maleńkie rozmiary mieszkańców naszego globu. Saturnijczyk, przekonany wreszcie, iż Ziemia nasza jest zamieszkała, osądził bardzo rychło, iż zamieszkują ją jedyne wieloryby; że zaś miał wielką skłonność do dociekania, silił się odgadnąć, skąd taki mały atom może czerpać swój początek, ruch i czy ma jaką zdolność pojmowania, wolę, swobodę. Mikromegas znalazł się w wielkim kłopocie; obejrzał zwierzątko z wielką cierpliwością, rezultatem zaś jego badań było, iż nie ma sposobu przypuszczać, aby w tej okruszynie mogła się zmieścić dusza. Obaj podróżni skłaniali się tedy do myśli, iż pomieszkanie nasze nie jest ożywione duchem; wtem nagle przy pomocy mikroskopu ujrzeli coś równie wielkiego jak wieloryb, żeglującego po Morzu Bałtyckim. Wiadomo, iż w tym właśnie czasie garstka filozofów wracała ze strefy polarnej33, dokąd udali się, aby poczynić spostrzeżenia dotychczas niedostępne dla nikogo. Gazety doniosły, iż statek ich rozbił się na wybrzeżach Bothnii i że z wielką trudnością zdołali się ocalić; ale nikt na tym świecie nie wie nigdy, co się kryje poza każdą sprawą. Opowiem po prostu, jak rzecz się miała, nie dodając nic z fantazji; co jest nie lada wysiłkiem dla historyka.
Mikromegas wyciągnął bardzo ostrożnie rękę w stronę, z której pojawił się przedmiot, i wysuwając dwa palce, cofając je z obawy, aby nie chybić, następnie otwierając je i ściskając, chwycił bardzo zręcznie statek, który dźwigał tych panów i położył go również na paznokciu, nie cisnąc zbytnio, z obawy, aby nie rozgnieść.
— Oto jakieś zwierzę bardzo odmienne od tamtego — rzekł karzeł z Saturna.
Syryjczyk ułożył mniemane zwierzę we wklęsłości dłoni. Pasażerowie i załoga, którzy sądzili, iż porwał ich huragan i mniemali, że znajdują się na jakiejś skale, zaczęli się wszyscy krzątać. Majtkowie dobywają beczki wina, wytaczają je na rękę Mikromegasa i sami wyskakują za nimi. Geometrowie zabierają swoje kwadranty, sektory oraz dwie dziewczyny lapońskie34 i schodzą na palce Syryjczyka. Kręcili się póty, aż wreszcie uczuł, że coś się rusza i łechce mu palce: był to okuty kij, który zagłębiono mu na stopę we wskazującym palcu. Osądził z tego łechtania, iż z małego zwierzątka, które trzymał, wyszła jakaś substancja, ale nie podejrzewał zrazu nic więcej. Mikroskop, który zaledwie pozwalał rozróżnić wieloryba i okręt, nie zdołał pochwycić istoty równie niedostrzegalnej jak ludzie. Nie mam zamiaru urażać tu niczyjej próżności, ale jestem zmuszony poprosić ludzi przejętych swoją ważnością, aby uczynili wraz ze mną małą uwagę: a mianowicie, iż licząc wzrost człowieka mniej więcej na pięć stóp, nie więcej zaznaczamy się na tej ziemi, niżby się znaczyło na kuli o dziesięciu stopach obwodu zwierzę, które by miało mniej więcej sześćsettysięczną część cala wysokości. Wyobraźcie sobie istotę, która by mogła trzymać w ręku naszą Ziemię i która miałaby organa w proporcji naszych; a bardzo jest możliwe, że znajduje się wielka liczba takich istot: otóż, pomyślcie sobie proszę, co te istoty myślałyby o owych wielkich bitwach, w których zwycięzca zdobywa jakiś kurnik, aby go tracić z powrotem.
Nie wątpię, że jeżeli
Uwagi (0)