Requiem aeternam - Stanisław Przybyszewski (co czytać txt) 📖
„Na początku była chuć” — stwierdza w utworze Stanisław Przybyszewski. Chuć była początkiem wszystkiego i tak powstał mózg, a dopiero później dusza.
Dlatego wszystko, co istnieje, ma swój początek w chuci, chęci rozmnożenia, rozkoszy, niemalże obłędu. Przybyszewski ukazuje relację między płciami, w kontrowersyjny sposób, na pograniczu obłąkania opisuje wzajemne uzależnienie, hierarchię i nieokrzesane pożądanie. Przedstawia różne, majaczące obrazy, począwszy od rozmów z kobietą i dochodzenia, dlaczego z nią obcuje, aż do wizji kobiecego trupa leżącego na trumnie. Requiem aeternam to manifestacja intrygujących i niekiedy budzących niepokój poglądów artysty, nazywanego niekiedy Smutnym Szatanem.
Requiem aeternam to poemat prozą wydany w 1893 roku. Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursor polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Requiem aeternam - Stanisław Przybyszewski (co czytać txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
— Nic!
Patrzała na mnie wylęknionymi oczyma i przytuliła się do mnie.
— Kochasz mnie? — pytała i przesuwała lekko swą piękną rękę po mej głowie.
— Może być; nie wiem.
Odsunąłem z wolna moje krzesełko.
Patrzała na mnie z tym samym przerażeniem i przestrachem, z jakim patrzał na mnie mój stary pies, gdym go musiał zabić.
Oparłem głowę na rękach, patrzałem w szklankę, by nie potrzebować spotykać się z jej oczami.
Widzisz, jeżeli ktoś jest tak zdegenerowany i chory jak ja, to nie wie nigdy, co się z nim dzieje. Stany duszy zmieniają się z przerażającą szybkością, popadają z jednej krańcowości w drugą. Co teraz miłością, za chwilę przemienia się w obrzydzenie i nienawiść.
Chciałem na nią spojrzeć, ale nie miałem odwagi.
— Ty!
— Co?
Dźwięk jej głosu był w tej chwili zgrzyt pękniętego dzwonu.
— Jesteś przecież rozsądna, nie jesteś dzieckiem, mogę Ci przecież wszystko powiedzieć.
Milczała.
Pamiętasz sonatę Kreutzera Tołstoja? To, co mówi o tym wstręcie i płciowej nienawiści — rozumiesz mnie?
Czułem, jak drżała na całym ciele, wyprężyła się, a potem nagle opadła.
I teraz stałem się brutalnym parobkiem.
Pastwiłem się nad nią z dziką, krzyczącą rozkoszą kata.
— Męczę się, od samego początku się męczyłem. Pamiętasz, jak pierwszą noc pozostałaś u mnie i strasznie zmęczona natychmiast usnęłaś? Wiesz, com wtedy robił? Boże najdroższy — ciało Twoje było mi tak obojętne, tak obojętne — wstałem i zacząłem robić z Tobą eksperymenty snu. Wziąłem dzbanek wody i począłem ją lać do miednicy. Ciekaw byłem, co będziesz śnić. Lałem coraz silniej, aż się przelękniona obudziłaś. Pytałem Ci się czule, coś śniła i cieszyłem się, że mózg Twój z taką dokładnością odpowiada na podrażnienia zewnętrzne.
Pamiętasz? Śniłaś, że w Twoim mieście rodzinnym wybuchł ogień i ze wszech stron zlatują się ludzie z fasami i kubełkami, by ogień gasić.
Jej spojrzenie czułem teraz cieleśnie na całej skórze — straszne, na śmierć gotowe spojrzenie.
Teraz nadeszła chwila ostatniego ciosu.
— Trudno, nie mogłaś mi dać szczęścia, a teraz, teraz... Słuchaj, wiem, że jestem brutalny, ale nie mogę dłużej żyć z Tobą, stałaś mi się ciężarem...
W tej samej chwili zniknęła za kotarą przy wyjściu.
Opadłem ze sił i patrzałem bezmyślnie w szklankę...
A więc poszła, poszła...
Poczęło widnieć w mej głowie.
Zdjął mnie straszny lęk, przeraźliwy strach; zerwałem się, by biec i szukać ją...
I w tej samej chwili oprzytomniałem, znowu ujrzałem trumnę, wizja prysła.
Na trumnie leżał trup kobiecy.
Chwilę szukałem przyczynowego związku między trumną a sceną w kawiarni; na próżno.
Tylko rosnący, pieniący się lęk połączony z straszliwą tęsknotą, pragnącą, dziką tęsknotą za tą, co ot tu martwa leżała.
A martwa twarz mówiła obłąkaną mową gromnicznego, niespokojnego światła i patrzała na mnie lubieżnymi, przymrużonymi oczyma.
I coraz gwałtowniej rwało się we mnie pożądanie hieny, a w strasznej potędze wyzwalającej się bestii zmógł54 się mój mózg.
Wiedziałem teraz, że muszę się jej dotknąć, czekałem tylko sankcji mózgu.
I mózg ulitował się nade mną.
Przypomniałem sobie nagle, że podług starego podania odbija i utrwala się na martwej źrenicy ostatnia walka przedśmiertna.
Otóż to to, to, to, co widzieć musiałem, straszną zagadkę życia na dnie martwego oka, piekielną noc poślubną, w której życie z śmiercią się parzy.
Miałem tylko tę jedną myśl, co wybiegła poza mój mózg, ostrym końcem wwierciła się w martwe oko i tam na jego dnie połączyła się z drugim biegunem; połączenie było dokonane. W oczach moich pryskały iskry, trzeszczące, zielone iskry elektrycznego światła.
Druty połączenia spopielały się na końcach, skracały się coraz więcej, musiałem się przysuwać.
Coraz bliżej; jak pantera czołgałem się ku trumnie — teraz już stałem tuż, tuż przy niej.
Drżącymi, dyszącymi palcami starałem się podnieść powieki; drżałem i latałem na całym ciele; straszliwy, wykrzywiony uśmiech ohydnej lubieży55 przeczołgał się po jej twarzy.
A nagle począłem skrzętnie pracować. Podniosłem wreszcie powiekę, ale palce moje zsunęły się po twarzy, błąkały się po niej, zdjął mnie paroksyzm gorączki, pracowałem obcymi rękoma, miałem uczucie, że głowa mi się oderwała i wyleciała za okno, śmiałem się i krzyczałem, a wyrazy moje odbijały się od ściany i zasypywały mnie gradem kamieni — całowałem jej twarz, kąsałem ją, wssałem się w jej ciało i nagle wgryzłem się wściekłymi zębami, z krwawą pianą na ustach w jej pierś.
Szarpałem, gryzłem trupie ciało, straszliwy śmiech, w którym się każdy nerw w konwulsjach bólu szarpał i kurczył, rozpierał mi piersi — a naraz potoczyłem się i padłem wznak.
Stało się coś straszliwego.
Umarła kobieta powstała w trumnie w upiornym majestacie i z szerokim ruchem rąk uderzyła mnie z gwałtowną, przerażającą siłą obydwiema pięściami w piersi.
Odleciałem daleko bez — przytomności.
*
Zewnątrz stało się wnętrzem, jawa — snem, — rozkosz obrzydłym jadem, a ból wstrętną pijawką, co się do serca przypiła i krew z niego wysysa.
A Ty? Gdzie jesteś? Żyjesz jeszcze? Umarłaś? Nie wiem. W mózgu moim pełno przerw i tam, a pomiędzy pojedynczymi, świadomymi stanami braknie połączenia przyczynowego.
A zresztą — to wszystko drobnostka, rzecz nic nieznacząca.
Teraz jedno mnie tylko obchodzi. Cóż teraz?
Ale rzeczywiście, z całą straszną grozą powagi i pewności śmierci, pytam się: cóż teraz?
A jeżeli Bóg rzeczywiście istnieje? Jeżeli dusza rzeczywiście nieśmiertelna, a w jednym kościele katolickim można naprawdę osięgnąć56 zbawienie?
Ale brak mi wiary, wiary, wiary.
Wiara w Charcota57 i w boskie dopuszczenie przy opętaniu. —
Wiara w Kant-Laplace58 i Darwina, a równocześnie w stworzenie świata w siedmiu dniach. —
Wiara w bóstwo Chrystusa i w bluźnierstwa Straussa lub Renana. —
Wiara w niepokalane poczęcie Maryi Panny i w najpierwotniejsze fakta embriologii. —
Nie! to nie da się połączyć!
Nie ma ratunku!
Wstręt i obrzydzenie...
Gdyby59 dwa ogniska gangreny wżerały się coraz bliżej ku sobie — moja bezsiła, niewiara i to straszne obrzydzenie ku wszystkiemu i wszystkim, a teraz złączyły się w swym ropiącym się60 dziele zniszczenia.
Gdyby61 podziemne źródła, powstałe z ustawicznej ulewy, przesiąkają bezustannie najgłębsze pokłady mej duszy, rozsadzają i kruszą je.
Jak brutalne światło skwarnego lata, zatruwają mi pokarm ziemi, w której tkwię, z której siłę moją czerpię, wysuszają i rozsadzają chlorofil we wszystkim, co z tej ziemi bujnym kwieciem wytrysło.
I tak zmieniło złoto swą wartość na miedź, rozprysły wszystkie nadzieje, myśli i uczucia, straciły swoje napięcie, stały się prostymi odruchami; pełen szczęścia i rozkoszy świat rzeczy stał się niepewnym, bezistotnym symbolem, szarą mgłą nachuchaną na szklistą szybę — a Ty, ach Ty stałaś się piekielną córką, szatańską Lilith z głową Sfinksa, bujną grzywą włosów, co ci głęboko w czoło wrastają, i z delikatnymi, szlachetnymi rysami mej matki.
I chwyciłaś mnie w Twe ramiona, spętałaś mnie ciężkimi zwojami Twoich włosów, jedną ręką zerwałaś gwiazdę, że spadła i z sykiem zatonęła w Cichym Oceanie, drugą zdajesz się chwytać krańce ziemskiego globu, by mnie ponieść w kosmiczną nieskończoność, gdzie przestrzeń staje się głupim urojeniem, a czas sam siebie w ogon gryzie, bo się rozpostrzeć nie może.
I objąłem żelaznymi kleszczami Twoją szyję, wssałem się62 rozpalonymi ustami w Twoją pierś dziewiczą i piję z Twoich żył mleko matczyne z krwią zmięszane63.
O ponieś mnie, ponieś, gdzie roztrzaskane światy błądzą samotnie i same o siebie się roztrzaskują.
O ponieś mnie, ponieś, gdzie gęste snopy gwiezdnych promieni w dół spływają, gdyby64 struny o siebie trącają i z nieskończenie cichą, drżącą, gdyby pierze edredonowe65, miękką harmonią świat cały zapełniają —
Ponieś na jakiś punkt, gdzie siły przyciągające wszystkich słońc się znoszą, a ja stracę i ciężar, i wagę, i wszystkie stosunki do czasu, przestrzeni i środka —
Och ponieś, ponieś z skrzydły66 krzyczącymi radosne fanfary, skrzydły, co w dzikiej tęsknocie rwą się ku gwiazdom, ponieś tam, gdzie cała ma wielkość skurczy się w maleńki, głupi atom —
Gdzieś w bezatmosferyczne światy, gdzie kształty moje stopnieją, jak młody śnieg na południowym słońcu, gdzie się z wszechświatem zleję i jak lejąca się lawa meteora67 w kosmiczny ocean spłynę:
Rwij, szarp, nieś na przekór głupiemu prawu ciężaru i materii —
Ponieś na rozkołysane morze rytmów eteru —
Na jakąś gwiazdę o miliardy lat od ziemi odległą, gdzie mógłbym spocząć, a tysiące stuleci nie dłużej żyć jak jeden moment, a oddalenie od ziemi nie dalej jak ostrze dogmatu o protoplazmie, ostrze, na którym, gdyby68 na rożnie ziemię nasadzę i w słońce rzucę, by się tam z swego kału oczyścić mogła i zbawić w złotym nic słonecznym.
Ale nawet tego nie zdoła — nawet w żarach słońca pozostanie plamą błota.
Tylko nieś, szarp, rzuć poprzez wszystkie krańce, bym sam siebie niszczyć nie potrzebował.
Jak blask światła, połamany przez tysiąc szkieł, odrzucony od tysiąca zwierciadeł, chcę powrócić do pierwotnej idei, z której powstałem.
Jak promień słońca, co padł na błotną ulicę i syty i pijany jej brudnym ciepłem, chcę powrócić do pra-słońca, co mnie tu wysłało, by sobie i ludziom przynieść szczęście i radość, i wielki Pokój...
Tylko nie z powrotem do ziemi jako marny żer dla robactwa, do wstrętnej, ohydnej kopulacji anorganicznych i organicznych pierwiastków, do nowego, piekielnego życia poprzez szereg głupiego rozwoju.
Jakież to straszne!
A jednak — stać się musi.
Boć tak mi stało napisane.
*
Teraz rozpoczyna się agonia — koniec nadchodzi.
Jakżeż to było?
Leżałem w łóżku; a w tyle głowy czułem jak gwoźdźmi przybitą, nieskończenie szeroką świadomość, że teraz muszę koniec zrobić.
Było, jakby w głowie mej kołował jakiś poplątany węzeł, wirował coraz silniej, zataczał coraz wścieklejszy kręgi w strasznym pragnieniu, by się rozplątać i rozwinąć w długie, delikatne nitki myśli.
A potem naraz jak dzika fala przypływu w drganiach konwulsji, a poprzez nią wężykowata linia chorego niepokoju, co się ku górze wiła, coraz gęstsza, czarniejsza, coraz szybsza i niespokojniejsza, aż naraz uczułem jakąś dziką gonitwę, szum, jak gdyby tabun złych duchów powietrze przerywał, i jakiś nadludzki strach śmierci, w którym mózg pęka, pragnie sam przed sobą uciec i, jak popękany pierścień zapadającego się świata, obtańczyć słońce olbrzymimi kręgi69 w opętanej taranteli.
I znowu cisza.
Cicha, miękka, letnia błogość. Upojona rozkosz, co się kołysała na ciemnoniebieskiej, zwiewnym złotem obszytej toni.
Zgrzyt, piekło, wybuch tysiąca gejzerów.
W głowie rozszalał się obłąkany taniec Wita i gdyby70 obcą siłą gwałtownie poderwany, stanąłem wyprężony jak w skurczu.
Czułem, że mięśnie twarzy boleśnie się skurczyły, tak że czułem głębokie kłucie rozpalonych szpilek, a szeroką męką rozwarte oczy zdawały się z orbit wypływać:
Stałem w rogu pokoju, z rewolwerem przy skroni i dyszałem.
Nie rób tego, nie rób tego! nie, nie! Na Boga nie! tylko tego nie!
Odetchnąłem głęboko:
Boże, jakżeż można się tak przerazić, to przecież nie ja, to czarny paletot71, co wisiał w rogu, na ścianie.
Wyciągnąłem się znowu w łóżku, strasznie wyczerpany, objąłem głowę obiema rękoma, znowu siadłem, przycisnąłem dłonie z taką siłą do skroni, że jeszcze ból uczuwam.
Jakieś nieświadome, głupie skojarzenia myśli przewłóczyły się po mej głowie, — owa groźna fala przypływu rozbiła, skropliła się w pojedyncze perły, co się wydłużały, jak gdyby kazano im przeciekać przez jakiś cieniuteńki otwór, widziałem krople w długich sznurach, co się raz po raz urywały — raz — dwa — trzy — cztery... a za każdą razą72 słyszałem, jak się rozbijały gdzieś w głębi o jakąś szklistą toń.
Jedno tylko rozlewało się błyskawicą poprzez czarną noc spienionych fal myśli:
Nie zrobisz tego!
A myśl ta poczęła łowić i wędki zastawiać w błotnistej sadzawce, wabiła tak długo, aż inna myśl wędkę pochwyciła.
Tak, a potem — potem właśnie to zrobisz!
I obydwie myśli zbliżały się coraz ku sobie, objęły się, siadły jak żmije wyprężone na ogonach, prężyły się coraz wyżej, splotły się — i patrzały długo z łepkami w tył wygiętymi na siebie — patrzały długo, przenikliwie, a potem rozśmiały się cicho ku sobie.
Spełniło się to, co mi było przeznaczonym.
Tak będę stał, tak pistolet przyłożę do skroni i tak, zupełnie tak będę krzyczał i dyszał — nie zrobisz tego! nie zrobisz tego! — a równocześnie jedno pociągnięcie: straszne światło sądu ostatecznego zatańczy mi w oczach — teraz posłyszę huk, gdyby73 grzmot walącego się łańcucha skał w bezdenne przepaści:
Stało się.
Drżałem na ciele jak osika, serce chciało klatkę piersiową rozbić, a w skroniach biła krew o moje dłonie w dzikich podrywach i szałach.
Niepokój wzrastał, straszliwy lęk rozszarpywał do reszty kłębek mych myśli, rozstrzępiał ich związki i połączenia gdyby74 nasienny pył jesiennych kwiatów na wszystkie strony, coś mnie wgniatało przemocą w poduszki, kurczyłem i giąłem się, by nie ulec temu pchaniu i nagle zerwałem się i znowu — całkiem z sił opadłem. Wkucnąłem w siebie.
Oczy wlepiłem w podłogę bezmyślny, oszołomiony straszną pustką i nocą.
To tylko wiedziałem, że muszę coś
Uwagi (0)