Darmowe ebooki » Pamiętnik » Pamiętniki włościanina - Jan Słomka (bibliotek cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Pamiętniki włościanina - Jan Słomka (bibliotek cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jan Słomka



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 54
Idź do strony:
a mało wieszać”. O takim zaś, co był do roboty niezdatny, „do niczego”, mówili: „Można się nim podeprzeć jak dziad złamaną pałą”. Używali też przysłowia: „Mądry głupiemu ustąpi” i na poparcie tego zdania mieli taką gadkę:

Zjechały się raz na drodze z dwóch przeciwnych stron dwie królowe i jedna drugiej zjechać z drogi nie chciała, żeby nie okazać się niższą w godności. Więc stały w miejscu i pisały do mężów, co mają robić. Mężowie odpisali, że która mądrzejsza, ta pierwsza ustąpi. Gdy królowe otrzymały takie odpowiedzi, każda chciała okazać się mądrzejsza i na bok zjechać, więc musieli dopiero przybyć miernicy i wymierzyć na cal, żeby jedna więcej nie ustąpiła niż druga.

*

Co do zabaw, to dawniej bawili się więcej niż dzisiaj. Prawie nie było ani jednej niedzieli lub święta, żeby nie było „muzyki”, czyli zabawy w Tarnobrzegu, a najsłynniejsze były u Sruły, na ul. Browarnej, i u Szrajbra, na ul. Mokrzyszowskiej. Grali sami Żydzi w swoich domach, poczynając niedługo z południa, czasem przez całą noc aż do rana. Płaciło się za każdy taniec, przy czym ten więcej tańców płacił, kto miał więcej pieniędzy, lub szło to koleją: raz płacił ten, drugi raz inny. Taniec kosztował dziesięć centów, a grali go najwięcej dwadzieścia minut.

Na granie schodzili się ludzie wsiowi z Dzikowa, Miechocina, a także z innych pobliskich wiosek, nadto mieszczanie tarnobrzescy i sługi dworskie. W tańcach brali udział najwięcej młodzi parobczaki i dziewczęta, ale nie brak było i starszych, żonatych, a słuchaczów i przyglądających się bywały takie gromady, że aż ciasno było w izbie i przed domem. Bo też tam było co widzieć i słyszeć, między tańcującymi bowiem nie brak było zuchów, wystawiających się jeden nad drugiego różnymi śpiewkami i żartami; z tych dosyć było nieprzyzwoitych i niemoralnych, które by dzisiaj nie uzyskały pochwały, a w owych czasach uchodziły za stosowne i przyczyniały się do większej zabawy i rozweselenia uczestników.

Grajek, czyli „muzykant”, musiał grać tak, jak tańcujący zaśpiewał. Nieraz muzykant nie mogąc wygrać nuty, wił się jak wąż i nierzadko się trafiało, że spadał mu za to bat na plecy, a nawet nie było zabawy, żeby muzykanci coś nie oberwali, czasem i dobrze. Ale nie było o to żadnej skargi, bo była taka zasada, że „kiedyś się podjął, to graj, jak ci każą, bo ci za to płacę, a jak nie umiesz, to się do tego nie bierz”.

W domu, gdzie w niedzielę i święto grała muzyka, całym gospodarzem był Żyd: zapobiegał większym nieporządkom między zgromadzonymi, wypędzał chłopaków, jeśli zanadto tłoczyli się w izbie.

Raz spotkała mnie na takiej muzyce niemiła przygoda. Gdym był wyrostkiem, pociągnął mnie raz na muzykę służący od sąsiada, starszy ode mnie. A nietrudno mi było wymknąć się na zabawę, jeździłem bowiem z końmi na nocną paszę, więc można było konie na pastwisku dobrze spętać i wybiec do miasta. Wyjeżdżając wtedy, wziąłem czystą kamizelę pod starą sukmanę, jak mi doradził ów służący.

Gdyśmy przyszli na muzykę, kolega mój, jako starszy, brał się do tańca, ja zaś przyglądałem się zabawie, stojąc w kącie, przy piecu, gdzie tłoczyła się gromada chłopaków, poszturchując się i zawadzając tańczącym. Nagle, jak jastrząb, wpadł z harapem151 w tę gromadę Szrajber: chłopaki rzucili się ku drzwiom, tylko ja, nie poczuwając się do winy, nie uciekałem.

Wtedy Szrajber ściągnął mnie harapem przez cienką kamizelę tak, że potem przez kilka dni miałem pręgę na plecach i dobrze to czułem. Już też odeszła mnie ochota od zabawy i wróciłem zaraz do koni, a parobek sąsiadów bawił się aż do rana.

*

Najważniejszą jednak rozrywkę w życiu chłopskim stanowiły wesela. Obfitowały one w przeróżne ceremonie i zabawy, które dziś w przeważnej części z życia ustąpiły.

Co do ożenku, nie było dawniej żadnego przebierania: parobczak był w każdym domu z chęcią przyjmowany — czy to był komornik, zagrodnik lub syn kmiecy, aby miał tylko ręce do roboty. Nawet kmieć mający jedynaczkę przyjmował za zięcia komornika, powiadając mu przy tym: „Jak będziesz pracował, to twoje — grunt, budynki i wszystko, co Pan Bóg dał”. Głównie chodziło o to, żeby pracować.

Jak dziewczyna wychodziła za gruntowego parobczaka, to matka tegoż zachwalała przyszłe życie swojej mianowanej synowej zwyczajnie w ten sposób: „Nie turbuj152 się, moje dziecko, nie będziesz miała u mnie źle, roboty nie będzie ci brakować; mam co prząść, co mleć, tłuc; jest parę bydląt, świń, — będziesz miała koło czego chodzić, żebyś mogła tylko wszystkiej robocie dać radę”.

A znów matka dziewczyny, chwaląc ją, mówiła: „Nie będziecie-ta, swatowo, z mojej córki mieć krzywdy, ona tam darmo rąk nie położy, będzie kontenta153, że będzie miała co robić; a do tego nie przyjdzie do was goła, ma parę wdziewków, smat, ze dwa roki nie potrzebujecie jej okrywać; dostanie też ze dwie krowy i co tam Pan Bóg ma przy domu, to się jej nie będzie żałowało”.

Nie było tam mowy o gruncie, zapisach, pieniądzach. Na przykład dziadkowie moi wydali młodszą córkę, a mojej matki siostrę, na gospodarstwo osiemnastomorgowe i zawsze mówili, że dobrze ją wywianowali, bo dali jej dwie krowy, kobyłę i konia, parę świń, dobrą przyodziew, czyli chusty, pościel, skrzynię, beczki na zboże, a później pomagali jej i dodawali, co brakowało, po parę reńskich i zboża na przednówku. Nawet przy śmierci przypominali mi, że się jej już nic nie należy, bo została dobrze wywianowana. Nikt wtenczas nie słyszał, żeby wianować gruntem. W ogóle całe wiano było z obory, do tego też odnosiła się śpiewka:

Dopiero cię, moja matko, głowa zaboli, 
Jak ty będziesz wydawała wiano z obory. 
 

Dziewczyna na wydaniu wyglądała rychło, jaki kawaler przyśle starościnę z flaszką wódki na swaty. Flaszka taka była owiązana wstążką, a dla dziewczyny było to zaszczytem, jak wstążka była ładna, to zaraz w niedzielę wplatała ją sobie do włosów, a z tego już każdy wiedział, że będzie wesele.

Starościna przyszedłszy z wódką, stawiała ją na stole, ale nikt jej nie śmiał tknąć, aż panna młoda sprosiła wszystkich krewnych, sąsiadów, którzy, schodząc się, zwracali uwagę na tę flaszkę z wstążką. Dopiero panna młoda odwiązywała wstążkę, nalewała pierwszy kieliszek i piła do narzeczonego. A wszyscy przy tym dawali baczność154, żeby pełny wypiła, boby się im w gospodarstwie nie wiodło. Zaś narzeczony pił zaraz zdrowie rodziców i wszystkich gości sproszonych. Wtenczas dopiero zaczynała się uczta na dobre, pili nie tylko z tej flaszki ze wstążką, ale i parę innych wypróżniali, bo już panna młoda przez przyjęcie wstążki i wypicie wódki do pana młodego dała dowód, że za niego wyjdzie.

*

Na dwa tygodnie przed weselem panna młoda ze starszą druhną zaczynały spraszać gości. Obie były ubrane jednakowo, głowy miały przybrane w różne kwiaty i listki, a po plecach spływały im wstążki różnego koloru. Spraszały krewnych, przyjaciół, sąsiadów i znajomych, chwytając nisko pod nogi starszych i młodszych, gdzie kogo zastały: w domu, na obejściu czy na drodze. I zapraszały usilnie: „Kazali was tata i mama prosić, żebyście przyjechali na wesele, tylko przyjedźcie z pewnością i nie odmawiajcie się”.

Oj, nakłaniały się one, bo to chwytanie, zapraszanie jednego nawet po kilka razy trwało przez trzy tygodnie, aż się wesele skończyło. Panna młoda chwytała zawsze pierwsza, a starsza druhna za nią i po tym można je było rozróżnić.

*

Wesele poprzedzały rózgowiny, tj. wicie rózgi, czyli wianka. Odbywały się one wieczór w przeddzień ślubu w domu panny młodej. Rózga składała się z siedmiu odnóg, czyli gałązek przybranych zielem i wstążkami, i miała kształt głowy panny młodej ubranej do ślubu. Przy wiciu jej było wiele ceremonii i śpiewów obrzędowych, które kończyły się dopiero nade dniem. Rózgę tę niósł następnie do ślubu starszy drużba i on ją miał w ciągu całego wesela, a dopiero w czasie czepin oddawał ją starszej starościnie.

*

Wesele sprawiał ojciec panny młodej. W dniu ślubu zaraz z rana zaczęli się zjeżdżać na gospodę, tj. do domu panny młodej sproszeni goście: starostowie, starościny, drużbowie, druhny — wszyscy w strojach narodowych, ubrani jak najczyściej. Każdy drużba musiał mieć sukmanę białą, czerwoną rogatkę, a za czapką bukiet, i do ślubu musiał jechać na koniu.

Orszak weselny wyruszał do ślubu w następującym porządku: naprzód jechali drużbowie na koniach, za nimi grajkowie na wozie, następnie wóz z panną młodą, a koło niej po jednej i drugiej stronie jechało czterech do sześciu drużbów na koniach. Między nimi był także pan młody — i tak cały orszak jechał wóz za wozem.

Każdy drużba zaopatrzony był w harap kozacki, którego rzemienie umocowane były zwyczajnie na nóżce sarniej. Harap ten miał zawieszony na rzemyku u prawej ręki i nie rozstawał się z nim w ciągu całego wesela.

Najmniejsze wesele było, jak jechało dwadzieścia wozów, na większym było czterdzieści. Zaszczytem było dla gospodarza, jeśli na ślub zjechało się jak najwięcej wozów. Od ślubu powracali tym samym porządkiem. Grajkowie grali przez całą drogę do ślubu i od ślubu.

Fury jechały wartko, kto miał lepsze konie, starał się drugich wymijać. Przy tym mijaniu się, a także na skrętach, bywały wypadki, że fury się wywracały i niejeden tracił przy tym życie lub nabawiał się kalectwa.

Konie, którymi często jeżdżono na wesela, przyzwyczajały się do tej szybkiej jazdy. Jak tylko zaczęli śpiewać, muzyka zagrała, z batów strzelili i rózgą zaczęli wywijać, one już nie mogły dostać w miejscu, stroiły się do biegu, drugie tyle ich przyrastało, a gdy ruszyły, to szły równo z wiatrem, bez względu na drogę, czy był piach, czy błoto, góra, czy skręt. Tak szły jednym cięgiem do ślubu i od ślubu. Odetchnęły tylko tyle, co pod kościołem, gdy ślub się odbywał.

Bywały konie „weselne” strojne, sławne z tego, że dobrze szły na weselach. Gospodarza takich koni prosili chętnie na wesela, na takim wozie jechała panna młoda, której gospodyni ustępowała miejsca i przesiadała się na inny wóz. Albo też konie takie do ślubu wypożyczali lub wynajmowali.

Trafiały się też konie znarowione, takie że w zwyczajnym wozie ciągnąć nie chciały, ale gdy furman udał wesele, zaśpiewał, z bata wystrzelił, czapkę niby rózgę do góry podniósł, to konie takie ruszyły z najcięższą furą i szły do wycwału jak w czasie jazdy weselnej.

Najwyższym dostojnikiem wesela był starszy starosta i starsza starościna, a dalej starszy drużba i starsza druhna. Zresztą wszyscy żonaci nazywali się starostami, a mężatki starościnami, na wsiach lasowskich zaś swachnami lub swachniczkami i na weselu co do godności byli sobie równi.

*

Całe wesele odbywało się głównie w karczmie. W karczmach ówczesnych były zwyczajnie dwie obszerne izby: jedna, w której w czasie wesela grała muzyka i odbywały się tańce, i druga, zastawiona stołami, gdzie weselnicy jedli i pili. Przekąski podawały starościne, każdego dnia inne; najpierw zwyczajnie starsza starościna, a potem inne z bliższa i z dalsza. Częstowały tym, co z domów przyniosły: plackiem, kiełbasą w zapusty, serem w lecie. Placek ten i coś do placka, pokrajane, brały w zapaskę155, roznosiły między gośćmi weselnymi. Traktowały wszystkich obecnych, nie pomijając i muzykantów. Trunki, wódkę i piwo podawał tu karczmarz, a płacili za nie starostowie, każdy po kolei raczył trunkiem wszystkich za stołami. Gospodarz wesela nic w karczmie nie podawał, tu goście go częstowali, jeżeli się na muzyce pokazał. Podejmował on zaproszonych tylko w swoim domu.

Pierwszego dnia dopiero koło godziny dziesiątej wieczór panna młoda spraszała gości na gospodę, tj. do swego domu na obiad, gdzie wszyscy szli z grajkami, a po obiedzie powracali do Żyda i bawili się do rana.

Na drugi dzień starosta i drużbowie obchodzili z grajkami do domu każdego, kto był na ślubie, i spraszali na śniadanie na gospodę, przy czym w każdym domu byli przyjmowani poczęstunkiem. Po tym śniadaniu, które wypadało nieraz w południe, szli znowu wszyscy do Żyda i bawili się tam dalej prawie do północy, a potem przychodzili znowu na obiad na tak zwaną gospodę.

Jednym słowem, goście bawili się u gospodarza wesela tylko tyle, co schodzili się na obiad późnym wieczorem i na śniadanie koło południa, a resztę czasu spędzali na zabawach w karczmie. Każde prawie wesele zaczynało się w niedzielę wieczór wspomnianymi rózgowinami i ślubem w poniedziałek rano, a ciągnęło się do piątku.

Ponieważ dużo było sproszonych, więc tak w karczmie, jak i na gospodzie panował zwyczajnie wielki natłok. W tańcu nigdy ochotnych nie brakło, co się jedni zmęczyli, to drudzy następowali. Najnieszczęśliwszy był skrzypek, bo musiał grać prawie bez przerwy, każdy mu śpiewał inaczej, a on musiał wygrać. A gdy się czasem w czasie grania zdrzemnął, to go któryś z drużbów batem przez plecy ściągnął tak, że mu się na całe wesele spać odechciało.

Tańcami i w ogóle weselem kierował starosta, on rozkazywał, a każdy go słuchał. Drużba, skoro przyszedł z rana i chciał tańcować, musiał wpierw iść do starosty, pokłonić się mu i poprosić o pozwolenie, a do tańca zdjąć sukmanę czy kamizielę. Taki był przepis i nikt nie mógł się spod tego wyłamać.

Na gospodzie z powodu ciżby goście nie siedzieli, ale przeważnie stali, ale i tak jeszcze nie mogli pomieścić się w domu i dużo stało na dworze pod ścianami, koło płotów itd. Gospodarz musiał wszystkich obchodzić, częstując ich wódką lub piwem, a za nim szła gospodyni, obnosząc chleb i ser pokrajany na przetaku. Takim poczęstunkiem gość był już mniej więcej zadowolony, zwłaszcza gdy widział dobrą chęć gospodarza, ale gorzej było, gdy wystał się pół dnia i nic nie zjadł i nie wypił, bo w natłoku gospodarz go nie zauważył, a sam nie śmiał się o poczęstunek upomnieć. W ciżbie tej jedni byli za dużo częstowani, a inny wracał do domu o głodzie, złoszcząc się, „że go na wesele zaprosili, a nawet nie widzieli”.

*

Na wesele była zawsze zarzynana krowa, a czasem dwie, ale kupowali na to

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 54
Idź do strony:

Darmowe książki «Pamiętniki włościanina - Jan Słomka (bibliotek cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz