Fatalne jaja - Michaił Bułhakow (wypożyczalnia książek .TXT) 📖
Książka wydana w 1924 roku, została przez autora osadzona w przyszłości, w roku 1928, a jej bohaterem jest naukowiec, profesor Włodzimierz Ipatiewicz Piersikow.
Jego wynalazek, skondensowany promień światła o czerwonej barwie, nieoczekiwanie wpłynie na życie ludzi w Związku Radzieckim.
Fatalne jaja to opowiadanie Michaiła Bułhakowa, rosyjskiego pisarza i dramaturga, autora powieści Mistrz i Małgorzata. Książka krótko po opublikowaniu została przetłumaczona przez Edmunda Jezierskiego i wydana w Polsce.
- Autor: Michaił Bułhakow
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Fatalne jaja - Michaił Bułhakow (wypożyczalnia książek .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Michaił Bułhakow
Koncert nad szklannymi wodami i gajami i parkiem zbliżał się już ku końcowi, gdy naraz zaszło coś, co przerwało go znacznie wcześniej. Właśnie w Koncowkie psy, którym zgodnie z czasem należało już spać, wszczęły naraz trudne do zniesienia ujadanie, które stopniowo przeszło w ogólne męczące wycie. Wycie, potęgując się, poleciało przez pola i wyciu naraz odpowiedział potężny milionogłosy koncert żab w stawach. Wszystko to było tak przykre, że wydało się na chwilę, jakby zmierzchła tajemnicza czarodziejska noc.
Aleksander Siemienowicz przestał grać na flecie i wyszedł na werandę.
— Mania. Słyszysz? Ot, przeklęte psy... Czego one, jak myślisz, się wściekają?
— Skąd ja mam wiedzieć? — odrzekła Mania, patrząc na księżyc.
— Wiesz, Manieczka, pójdziemy, popatrzymy na jajeczka — zaproponował Aleksander Siemienowicz.
— Jak Boga kocham, Aleksander Siemienowicz, tyś zupełnie obłędu dostał ze swoimi jajeczkami i kurami. Odpocznij cokolwiek!
— Nie, Manieczka, pójdziemy.
W oranżerii płonęła jaskrawa kula. Przyszła i Dunia z płonącą twarzą i błyszczącymi oczyma. Aleksander Siemienowicz delikatnie otworzył szkła kontrolujące i wszyscy zaczęli zaglądać wewnątrz kamer. Na białej azbestowej podłodze leżały prawidłowymi szeregami poznaczone plamami jaskrawoczerwone jajka, w kamerach było głucho... a kula w górze o 15.000 świec cicho syczała...
— Eh, wywiodę ja kurczęta! — z entuzjazmem mówił Aleksander Siemienowicz, zaglądając to z boku przez otwory kontrolujące, to z góry, przez szerokie otwory wentylacyjne: — oto zobaczcie... Co? Nie wywiodę?...
— A wy wiecie, Aleksander Siemienowicz — rzekła Dunia z uśmiechem: chłopi w Koncowkie mówili, że wy jesteście antychrystem. Mówią, że wasze jaja diabelskie. Grzech maszyną wywodzić. Zabić was chcieli.
Aleksander Siemienowicz drgnął i odwrócił się ku żonie. Twarz jego pożółkła.
— No, co wy powiecie? Oto naród! No, co wy zrobicie z takim narodem? Co? Manieczka, trzeba będzie zebranie im urządzić... Zawezwę jutro z powiatu robotników. Sam do nich wygłoszę mowę. Trzeba będzie w ogóle tu popracować... A to ci jakiś niedźwiedzi zakątek...
— Ciemnota — mówił wartownik, rozciągając się na swoim szynelu83 przy drzwiach oranżerii.
Następny dzień zaznaczył się najdziwniejszymi i wprost nieobjaśnionymi wypadkami. Rano, przy pierwszym blasku słońca, gaje, które witały zazwyczaj światłość dzienną niemilknącym i potężnym szczebiotaniem ptaków, powitały ją zupełnym milczeniem. Było to zauważone stanowczo przez wszystkich. Zupełnie jak przed burzą. Żadnej jednak burzy nawet i widać nie było. Rozmowy w sowchozie przybrały dziwny i dwuznaczny dla Aleksandra Siemienowicza odcień i w szczególności dlatego, że według słów diadi, przezwiskiem Kozi Gardziel, znanego plotkarza i mędrca z Koncowki, stało się wiadomym, że jakoby wszystkie ptaki zebrały się na łąkach i o świcie uciekły gdzieś z Szeremietiewa precz, na północ, co było po prostu głupie. Aleksander Siemienowicz zdenerwował się bardzo i cały dzień stracił na to, ażeby porozumieć się telefonicznie z miastem Greczewką. Stamtąd obiecali Aleksandrowi Siemienowiczowi przysłać za dwa dni mówców na dwa tematy: sytuacja międzynarodowa i kwestia Dobrokura.
Wieczór również nie był bez niespodzianek. Jeżeli rankiem zamilkły gaje, wykazując zupełnie wyraźnie, jak podejrzanie — nieprzyjemną jest cisza wśród drzew, jeżeli w południe uciekły gdzieś wróble z podwórza sowchozu, to pod wieczór umilkł staw w Szeremietiewkie. Było to w istocie zdumiewające, gdyż wszystkim w okolicy na czterdzieści wiorst84 było świetnie znane znakomite rechotanie żab szeremietiewskich. A teraz zupełnie jakby wymarły. Od stawu nie dobiegał ani jeden głos i bezdźwięcznie stała osoba. Należy przyznać, że Aleksander Siemienowicz ostatecznie się zdenerwował. O tych zajściach zaczęli rozprawiać, i to w sposób najbardziej nieprzyjemny, to jest za plecami Aleksandra Siemienowicza.
— Rzeczywiście, to dziwne — rzekł przy obiedzie Aleksander Siemienowicz do żony — nie mogę zrozumieć, dlaczego tym ptakom spodobało się ulecieć?
— A skądże ja mam wiedzieć? — odpowiedziała Mania: być może przed twoim promieniem?
— No, z ciebie, Mania, najzwyklejszy głuptas — odpowiedział Aleksander Siemienowicz, rzucając łyżkę — tyś — jak chłopi. Co ma z tym wspólnego promień?
— A ja nie wiem. Daj mi święty spokój.
Wieczorem zaszła trzecia niespodzianka — znów zaczęły wyć psy w Koncowkie i jeszcze jak! Nad zalanymi światłem księżyca polami panował nieprzerywny jęk, złowieszcze tęskne jęczenia.
Wynagrodził sobie cokolwiek Aleksander Siemienowicz jeszcze niespodzianką, lecz już przyjemną, a mianowicie w oranżerii. W kamerach dało się słyszeć nieustanne stukanie w czerwonych jajach. Toki... toki... toki... toki.. stukało to w jednym, to w drugim, to w trzecim jajku.
Stuk w jajkach był stukiem tryumfalnym dla Aleksandra Siemienowicza. Natychmiast zostały zapomniane dziwne wypadki w gaju i na stawie. Zeszli się wszyscy w oranżerii: i Mania, i Dunia, i stróż, i wartownik, który zostawił karabin przy drzwiach.
— No, co? Co wy powiecie? — zwycięsko dopytywał się Aleksander Siemienowicz. Wszyscy z ciekawością przykładali uszy do drzwiczek pierwszej kamery: to one dziobami stukają, kurczęta — ciągnął dalej, promieniejąc, Aleksander Siemienowicz: nie wywiodę kurczątek, powiecie? Nie, drodzy moi. — I z nadmiaru wrażeń poklepał wartownika po ramieniu. — Wywiodę takie, że aż krzykniecie. Teraz tylko bacznie pilnować trzeba — dodał surowo: — ledwie tylko zaczną się wykluwać, zaraz mi dacie znać.
— Dobrze — odrzekli chórem stróż, Dunia i wartownik.
Toki.. toki... toki... kipiało to w jednym, to w drugim jajku pierwszej kamery. Rzeczywiście, obraz w oczach prawie rodzącego się nowego życia w cienkiej przeświecającej skorupce był o tyle ciekawy, że całe towarzystwo jeszcze długo przesiedziało na przewróconych pustych skrzyniach, patrząc, jak w zagadkowym zmierzchającym się świetle dojrzewały malinowe jaja. Rozeszli się na spoczynek dość późno, kiedy nad sowchozem i okolicami roztaczała się zielonkawa noc. Była ona zagadkową i nawet, można powiedzieć, straszną, prawdopodobnie dlatego, że naruszało zupełne jej milczenie zaczynające się bez najmniejszego powodu najżałośliwsze i przejmujące wycie psów w Koncowkie. Dlaczego się wściekały przeklęte psy — zupełnie nie wiadomo.
Rankiem oczekiwała Aleksandra Siemienowicza nieprzyjemność. Wartownik był krańcowo skonfundowany85, ręce przykładał do serca, zaklinał się i przysięgał, że nie spał, że nic nie zauważył.
— Niezrozumiała sprawa — zapewnił wartownik — jam tu nic nie winien, towarzysz Rokk86.
— Dziękuję wam, i z całej duszy wdzięczny jestem — wymyślał mu Aleksander Siemienowicz: cóż wy, towarzyszu, myślicie? Na co was tu postawili? Patrzeć. Więc wy mi powiedzcie, gdzie się one podziały? Wszak wykluły się one? Znaczy się, uciekły. Znaczy się, pozostawiliście drzwi otwarte i sami poszliście sobie. Ażeby były mi kurczęta.
— Nie mam gdzie chodzić. Cóż to, ja swoich obowiązków nie znam — obraził się wreszcie rycerz: cóż wy mi wymawiacie bez powodu, towarzyszu Rokk!
— Gdzie się więc one podziały?
— A i skąd mam wiedzieć — wściekł się w końcu rycerz — cóż ja je dopilnuję? Na co jestem postawiony. Patrzeć, ażeby kamery kto nie ukradł, ja też i wypełniam swój obowiązek. Oto macie kamery. A łapać wasze kurczęta nie jestem obowiązany według prawa. Kto tam wie, jakie to kurczęta u was się wyklują, być może na rowerze ich nie dopędzisz!
Aleksander Siemienowicz cokolwiek zaciął się, pomruczał jeszcze coś i wpadł w stan zdumienia. Sprawa cała w samej rzeczy była dziwna. W pierwszej kamerze, którą naładowano wcześniej od innych, dwa jajka, umieszczone u samej podstawy promienia, okazały się rozbitymi. I jedno z nich nawet odtoczyło się na bok. Skorupka przewracała się na azbestowej podłodze w promieniu.
— Diabli ich wiedzą — mruczał Aleksander Siemienowicz — i okna zamknięte, nie przez dach przecież uleciały!
Zadarł głowę do góry i popatrzał tam, gdzie w szklannej oprawie dachu było kilka szerokich dziur.
— Co wy, Aleksander Siemienowiczu — zdumiała się wielce Dunia — będą tam wam kurczęta latać. One tu są gdziekolwiek... cip... cip... cip... cip... — zaczęła wołać i zaglądać do kątów oranżerii, gdzie stały zakurzone wazony od kwiatów, jakieś deski i rupiecie. Lecz żadne kurczęta znikąd się nie odezwały.
Cały skład służby przez dwie godziny biegał po podwórzu sochwozu, poszukując zmyślnych kurcząt, i nigdzie nic nie znalazł. Dzień minął w ostatecznym podnieceniu. Warta przy kamerach została powiększona jeszcze przez stróża i temu wydane zostało najsurowsze polecenie co kwadrans zaglądać przez okna kamer i, byle co, wołać Aleksandra Siemienowicza. Wartownik siedział nachmurzony przy drzwiach, trzymając karabin między kolanami. Aleksander Siemienowicz tak był pochłonięty kłopotami, że dopiero o godz. drugiej jadł obiad. Po obiedzie przespał się godzinkę w chłodnym cieniu na byłej otomance Szeremietiewa, napił się sowchozowego kwasu cukrowego, poszedł do oranżerii i przekonał się, że teraz tam wszystko jest w zupełnym porządku. Starzec — stróż leżał brzuchem na rogoży87 i mrugając patrzał przez szkło kontrolujące pierwszej kamery. Wartownik czuwał, nie odchodząc od drzwi.
Lecz były i nowości: jajka w trzeciej kamerze, naładowane później od innych, zaczęły jakoś cmoktać i cokać, jakby wewnątrz nich ktoś tkał.
— Uch, dojrzewają — rzekł Aleksander Siemienowicz — ot to dojrzewają, teraz widzę. Widziałeś? — zwrócił się do stróża.
— Tak, rzecz godna uwagi — odpowiedział ten, kiwając głową i zupełnie dwuznacznym tonem.
Aleksander Siemienowicz posiedział trochę przy kamerach, lecz przy nim nic się nie wykluło, wstał z kucek, wyprostował się i oznajmił, że z folwarku nigdzie nie odchodzi, a tylko przejdzie do stawu wykąpać się i żeby go, w razie czegoś, natychmiast zawezwano. Pobiegł do pałacu do sypialni, gdzie stały dwa wąskie łóżka sprężynowe ze zmiętoszoną pościelą, i na podłodze nawalone były stosy zielonych jabłek i góry prosa, przygotowanego na pokarm dla przyszłych kurcząt, uzbroił się w prześcieradło włochate, i, po krótkim namyśle, zabrał z sobą i flet na to, ażeby korzystając z wolnego czasu pograć nad zwierciadlaną wodą. Rześko wybiegł z pałacu, przeciął podwórze sochwozu i przez aleję wierzbową skierował się do stawu. Rześko szedł Rokk, wymachując prześcieradłem i trzymając flet pod pachą. Niebo paliło upałem przez wierzby i ciało tęskniło i prosiło się do wody. Po prawej ręce Rokka zaczęła się gęstwina łopuchów, w którą on, przechodząc, splunął. I natychmiast w głębinach rozłożystej plątaniny ich dał się słyszeć szmer, jakby ktoś wlókł belkę. Poczuwszy mimowolne ssanie w sercu, Aleksander Siemienowicz odwrócił głowę w stronę zarośli i popatrzał ze zdumieniem. Staw już od dwóch dni nie odzywał się żadnymi dźwiękami. Szmer ucichł, przez powierzchnię łopuchów błysnęła nęcąco zwierciadło stawu i szary dach łazienki. Kilka łątek88 mignęło przed Aleksandrem Siemienowiczem. Chciał już zawrócić do drewnianych mostków, gdy naraz szelest w zieleni powtórzył się i przyłączyło się do niego krótkie syczenie, jakby wyciekała oliwa i para z parowozu. Aleksander Siemienowicz zaczął nasłuchiwać bacznie i począł wpatrywać się w głuchą ścianę zaśmieconych zarośli.
— Aleksandrze Siemienowiczu — rozległ się w tejże chwili głos żony Rokka, i biały jej kaftanik mignął, skrył się, lecz znów — mignął w malinach: poczekaj, pójdę też do kąpieli.
Żona podążała do stawu, lecz Aleksander Siemienowicz nic jej nie odpowiedział, cały przykuty do łopuchów. Szarawa i oliwkowa belka zaczęła podnosić się z ich gęstwiny, rosnąc w oczach. Jakieś mokre żółtawe plamy, jak się wydało Aleksandrowi Siemienowiczowi, pstrzyły belkę. Zaczęła wyciągać się, wyginając i poruszając się, i wyciągnęła się tak wysoko, że przewyższyła niziutką pokręconą wierzbę... Potem szczyt belki załamał się, cokolwiek pochylił i nad Aleksandrem Siemienowiczem okazało się coś przypominającego wysokością moskiewski słup elektryczny. Lecz tylko to coś było trzykrotnie grubsze od słupa, i znacznie piękniejsze od niego, dzięki tatuowanej łusce. Nic jeszcze nie rozumiejąc, lecz już drętwiejąc, Aleksander Siemienowicz spojrzał na górę straszliwego słupa i serce jego zatrzymało na kilka sekund swoje bicie. Wydało mu się, że mróz zapanował nagle w dzień sierpniowy, a przed oczami zapanował taki zmierzch, zupełnie jakby patrzał na słońce przez letnie spodnie.
Na górnym końcu belki okazała się głowa. Była spłaszczona, zaostrzona i ozdobiona żółtą okrągłą plamą na tle oliwkowym. Pozbawione powiek, rozwarte, lodowate i wąskie oczy siedziały na szczycie głowy i w oczach tych błyszczała nigdy niewidziana nienawiść. Głowa zrobiła taki ruch, zupełnie jakby chwytała powietrze, cały słup wciągnął się między łopuchy, i tylko jedne oczy pozostały i, bez zmrużenia, patrzały na Aleksandra Siemienowicza. Ten, okryty lepkim potem, wygłosił cztery słowa, zupełnie nieprawdopodobne i wywołane doprowadzającym do szału przerażeniem. Na tyle już cudne były te
Uwagi (0)