Tropy - Franciszek Mirandola (czytelnia internetowa za darmo TXT) 📖
Tropy to zbiór opowiadań autorstwa Franciszka Mirandoli, młodopolskiego prozaika, poety i tłumacza.
Do zbioru należy dziesięć opowiadań: Zatruta studnia, Ulica Dziwna, Wolność, Cel, Pułapka, Świt, Pociąg nadzwyczajny, Gościniec dusz, Stary dom, Zamknięte. Są to utwory przepełnione oniryzmem, sięgające niemal surrealizmu.
Mirandola jawi się jako przedstawiciel nurtu fantastyki grozy, nieco odmienny niż Stefan Grabiński, Antoni Lange czy Roman Jaworski. Język jego prozy jest bardzo poetycki, doskonale współgrający z intrygującym światem fantasmagorii, który przedstawia autor. Mimo powstawania u schyłku Młodej Polski nieobce są wpływy filozoficzne epoki i rozważania traktujące w dużej mierze o kondycji człowieka i ludzkości, nieświadomości i zderzeniu z cywilizacyjnym postępem.
Tropy zostały wydane w 1919 roku. Franciszek Mirandola, poza twórczością autorską, przetłumaczył również m.in. Cierpienia młodego Wertera Goethego, Germinal Zoli, a także utwory Verlaine'a, Baudelaire'a czy Mallarmégo.
- Autor: Franciszek Mirandola
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tropy - Franciszek Mirandola (czytelnia internetowa za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Franciszek Mirandola
Zerwał się, ukląkł, wyciągnął przed się ręce chciwe...
Nagle tuż obok usłyszał lekkie westchnienie, jakby kogoś budzącego się.
Zdrętwiał nagle, nie śmiejąc głowy zwrócić ku stronie, skąd głos doleciał.
Myśl jego szeptała bezgłośnie, błagalnie:
— Zjaw się! Zjaw się!
Ale cisza znów zaległa głęboka, więc oprzytomniawszy nieco, począł szukać wokoło siebie, a jednocześnie, z wolna zaczęło wracać wspomnienie dnia ubiegłego... z cieniów świadomości, niby konary z mgieł pod wiatru wiewem, mgliste zrazu, potem coraz to jaskrawsze, wyłaniały się kształty.
Za każdym takim uświadomieniem, jęcząc boleśnie, jakby go biczowano u słupa, szeptał:
— Ona... tak... ona... ona... włosy jej, ramiona... tak... oczy... to... ona... tylko... ona...
Kilka łez gorących spadło z wysoka na twarz zaśnionej, więc ocknęła się i wyciągając w ciemną dal ręce, spytała pośpiesznym, cichym szeptem:
— Co ci to ukochany? Co ci to?...
Dzwon! Dzwon! Dzwon! Bije dzwon!
Strzał armatni wstrząsnął szarą, ciężką oponą co niebo słoniła50.
Pękła.
Drugi strzał.
Siecią srebrnych pęknięć pokryły się niebiosy, a tam, gdzie, zda się, padł pocisk tonu, na wschodnim skłonie firmamentu, złota rozlała się krew.
Ścichło znów.
Bije dzwon. Kręgi się podnoszą wirujące szybko. Wichr je podtrzymuje w locie. Płoszą rozpędem czarniawe zbite, kry-chmury.
Uciekają, tłoczą się, jak z owczarni wypędzane przez psa czarne barany. Zbijają się we wał51 na zachodzie, potem toną w jakimś przepastnym, dalekim morzu.
Wtem nagle człek pod progiem czekający, okryty od zimna sztandarem z wieży... podniósł na światło coś błyszczącego, a Bóg-Orzeł spojrzał z góry. Pochylił się na potężnych, nieruchomych skrzydłach i spytał:
— Cóż to masz?
Człek drgnął. Trwożnie obejrzał się wokoło i schował w zanadrze rzecz trzymaną w ręku.
— Nie bój się! To ja — krzyknął mu spod gwiazd wszystkowiedzący.
Obłędnik spojrzał w górę i kiwnął Orłowi na dzień dobry głową. Znali się... dobrze się znali...
Wyjął, co skrywał i podnosząc rzecz błyszczącą, zawołał:
— To... z samego... dna... z sa-me-go dna...
— Skarb?
— Nienazwany żadnym imieniem... przeto nie będą wierzyć, ale skarb. Ja wiem.
— Więc im go nazwij!
Ruszył ramionami i uśmiechnął się wzgardliwie...
— NAZYWAJĄCY jeszcze śpi... ty sam wiesz... SĘDZIA WARTOŚCI NOWYCH jeszcze się nie narodził... nazywać nie można, bo w szkło się zmieni każda perła z samego dna dobyta...
Patrzył na rzecz trzymaną w ręku i kiwał smutnie głową. Potem westchnąwszy, rzekł:
— Ot i koniec, rzekłem szkło... i stało się szkło... Nie pora spoczywać...
Ruszył spod proga, w dalszą tułaczkę, a Bóg-Orzeł nie namawiał go, by spoczął... Daremne... jakby daremnym było prosić czas, by stanął, choćby to miało przyczynić życia komuś, kogo się bardzo, bardzo kocha...
Szedł prosto przed siebie, drogi nie pytając, a z pleców zwisał mu sztandar wypełzły, płaszcz darowany przez wiatr.
LOS-ODŹWIERNY sapnął głośno i kopnąwszy kołdrę, spuścił na ziemię długie, kosmate swe nogi.
Przeciągał się, stojąc nad pustą miednicą.
Zadumał się... Jakiż to u licha dzisiaj dzień... ...ha?... Spojrzał w okno, posłuchał przez chwilę... nic.
I po rozwadze, zważywszy, że dzień to bardzo sobie zwyczajny, a do onego JUTRA pewnie jeszcze dość daleko i czasu dość... uznał, że myć się nie warto.
W otwartej bramie stał dobrą chwilę.
Pusto było. Nie czekał nikt... ale to nikt dosłownie, jeśli mowa o ludziach. Kot jeno wraz z odźwiernym wyszedł z podwórza znużony nocnymi łowy52, a nienapasiony nimi, i wyprężywszy grzbiet, machał ogonem z rezygnacją.
ODŹWIERNY-LOS pomyślał: Nie czekał nikt... znowu dziś nie czekał nikt... hmmm... to dziwne... nie ma tego, kto by plon nocy dniowi przynosił... Przepaść... istna przepaść... bez mostu... bez najwątlejszej kładeczki... Zresztą... diabli mi tam do tego... Nie moja w tym głowa! Niech ich tam siarczyste pioruny...
Klął, ale nie był pewny. Przeciwnie, gdzieś w głębi świadomości czuł, że oto mogło się stać, iż wielu, wielu odeszło, znudziwszy się staniem... dzwonieniem nawet... dzwonieniem... Odeszli, zrzekłszy się schrony53, przyjaciół miłości... bóstw mających tu swą świątynię... bóstw, o które spytać zawsze warto, bo nie wiadomo, które zostanie ukoronowane na Pana nad Pany, skoro nadejdzie on dzień.... on wielki... oczekiwany...
Przez chwilę stał zapatrzony w niebo, jakby śledził drogę dusz, co ostatniej nocy odeszły do OJCZYZNY.... potem powiódł po ziemi oczyma, jakby stóp śladów szukając w złe i dobre drogi idących po ciemku, za niewyraźnym głosem... dumał też o tym, co mu i czy mu cośkolwiek INNEGO robić wypadnie dzisiaj.
Stał nierad wracać do zwyczajnej pracy, stęskniony za odmiennym bodaj ruchem rąk...
Nagle tupnął.
— Psiakrew, sto tysięcy diabłów!! — i splunął z pasją.
Złości było dość powodów... wreszcie i do siebie się zwracał, do ogarniającej go ociężałości, i... do... owych, do owych, co... pono54 myśleć mieli o jakimś ponagleniu, o jakimś sposobie, by nareszcie się stało coś... coś... co przepowiedziane...
— Zatracona ich mać! — mruczał, idąc w głąb podwórza, ku swej izdebce, gdzie głośno chrapiąc, spała wśród pierzyn żona jego, tuląc do siebie dzieci... jedno... drugie... trzecie... czwarte...
Stał chwilę z rękami w kieszeniach spodni i patrzył na śpiących, potem splunąwszy niechętnie, wziął z kąta miotłę przytartą już porządnie i wyszedł.
Idąc, mamrotał końcami warg pacierz codzienny. Czasem przymieszała się do słów nabożnych, jakowaś lżejsza klątwa, czasem je rozdzieliło splunięcie...
Zamiatał sień, podnosząc tumany kurzu.
*
Zadudniły ganki, skrzypnęły drzwi, ukazały się wnętrza straszne, nieposłane łoża rozpusty, stoły ciekące winem, twarze się wychyliły pijane, żółte, blade, o podkrążonych oczach... a wszystko to spozierało tam, skąd szedł dzień... a wszystko pytało niemo dnia, co szedł:
— Coś ty zacz?... kiedyż nadejdzie ów... wielki?
Zajęczały deski pod stopami, biedne deski ganków spiętrzonych jedne nad drugimi... Kobieta z wielkim koszem na ramieniu pobiegła do miasta po sprawunki...
Bóg-Orzeł z wysoka rzucił pióro z swych skrzydeł do zabawy dziecku, co zadumane na kupie przygotowanego do wywózki śmiecia patrzyło na swe ręce bezczynne.
Podniosłem ku niemu oczyma. Wisiał na błękicie nieruchomy, maleńki, teraz niedostrzegalny tym, którzy zajęci są zawsze rzeczami położonymi nisko.
Wpatrzyłem się we wszystkowidza, przed którego okiem, mówią, nic złego ni dobrego utaić się nie może... i zdawało mi się, że bystrooki, zwany latarnią morską świata, patrzył za czymś z wytężeniem, a dojrzeć nie mógł.
Wisiał na zawrotnej wyży i zwarty w sobie, skupiony, cichy wypatrywał na wielkiej, niezmierzonej rozchwiei zjawisk, tropów onego marzonego, idącego z bezmiarów przestrzeni, wielkiego świtu ziemi.
Tętniły sygnały. W czarnej nocy jarzyły się ślepia czerwone, zielone, żółte. Jasne trójkąty zwrotnic, plamy lamp i latarń nie oświecały niczego, jakby w zawoje, we mgły kłęby okryte. Majaczyły tu i ówdzie kawałki szyn, porudziałe od drzemiącej na nich poświaty, ale nie szły w głąb, przerywały się co chwila, w głębi zaś była niepewność, ruch chaotyczny i szerokie, czarne pole dla wszelkiego przypadku. W ciemności poruszały się nieokreślone postacie, pląsały cienie dziwne, zmienne, nieuchwytne, szemrały w rytm deszczu słowa, brzmiały rozkazy, nawoływania, a wszystko było niespokojne, niepewne, zachwiane w mocy swej przez mrok, mgłę i sieczenie kropel wody. Zdawało się, iż wszystko co ludzkie, co rozumem urządzone i przewidziane, co doświadczone w rozlicznych wypadkach i w warunkach światła i pogody, teraz skurczyło się, zmalało i tylko jeszcze sili się na ton pewności, na spokój i powagę, ale wszelaka gromkość i rozmach zatapia się w pomroce, staje bezsilną demonstracją, pozorem... niczym.
Panował LOS. Właśnie przed chwilą objął służbę. Siedział niewyspany, spotniały u stolika i poruszał drżącą ręką papiery. Przed nim giął się w dziwnych ruchach młody człowiek. Naciągał pośpiesznie mundurowy płaszcz, jednocześnie recytując sprawozdanie:
— Pan naczelnik spóźnił się nieco, przeto odebrałem z przestrzeni co trzeba... regularnie... tylko nadzwyczajny... ostre krzyżowanie z personką55... nic szczególnego... jakaś wycieczka... zatrzyma się... aha... tu nowe doniesienie na Gnoma... Rył, prosił... Zresztą najmocniej przepraszam... mam tu pożegnać siostrę... sługa najniższy... upadam do nóg Pana naczelnika dobrodzieja!
Znikł w otworze drzwi, zanim zawiadowca mógł mu rzucić swe ospałe „Dziękuję!”. Zawiadowca potniał i trząsł się jednocześnie. Kołnierz munduru podstąpił w górę skutkiem siedzenia na niskim krześle. Dławił go. Lekki, ale nieznośny szum w głowie... drganie jakieś ogromnie przykre w całym ciele... od czasu do czasu strzyknięcie... ale nade wszystko ten straszny ruch w żołądku, ten dziwny ruch skądś z głębi trzewi... ku gardłu... uuuch! Ta fala kwaśna, gryząca, co niesie na siebie różne smaki... Drżał... ale poprzez wszystko słyszał jeszcze tętnienie dzwonka elektrycznego... Służba...
Zwlókł się z krzesła, westchnął i skierował się ku drzwiom. Idąc, otulał się starannie płaszczem.
Wkroczył w noc i począł się posuwać naprzód, nastawiając głowę pod prąd wiatru, który mu rzucał deszcz w oczy. Nie widział nic. Ledwie postąpił kilka kroków zatoczył się, z nagła potrącony.
— Uważaj cymbale! — krzyknął za śpieszącą się postacią.
— Sameś56 cymbał! — usłyszał odpowiedź.
Zatłukło mu się w żołądku, uczuł zawrót głowy. Za chwilę, gdy jakoś przeszło, powlókł się dalej drogą, przecinaną przez światło i ciemność, ku zwrotnicy.
Irytowało go wszystko. Podniesione kołnierze płaszczów u służby kolejowej, wciśnięte na czoła czapki, ostrożne chlupanie nóg po wodzie, to, że nikt go nie spostrzegał, nie kłaniał się...
— Michał! — zawołał wściekły.
Ale nikt mu nie odpowiedział.
— Bydło! Bydło! — mruczał pod nosem. — Niechże was diabli...
Uczuł, że idąc, ociera się o ludzi, o większe grupy ludzi szepcących.
— Tyle ludzi... tutaj... w takiej dziurze... i to wśród deszczu?
Przyśpieszonym krokiem ktoś biegł za nim. Obrócił się.
Coś dźwięczało, światło latarki podskakiwało.
Zatrzymał się.
Człowiek ociekający wodą, zadyszany począł mu się w pas kłaniać.
— Melduję się posłusznie... Gnom... ślusarz... kontrola osi... proszę też łaski Pana naczelnika... przepraszam... ale potem odjeżdżam szesnastką...
Wielka torba zwisała mu z ramienia niemal do ziemi, na piersiach miał latarkę, w ręku młotek na długiej rękojeści.
Zawiadowca wyprostował się z godnością.
— To wszystko nieprawda... co on tam napisał... to fałsz... klnę się, przysięgam... proszę też łaski wielmożnego pana naczelnika...
— Daj mi spokój! Co mnie to... pójdzie do dyrekcji!
— Na rany boskie... na rany boskie... niechże się pan naczelnik zmiłuje... To wszystko ten Fafajda... on, na pewno... ze szczerej zazdrości.
Ale zawiadowca nie słyszał lamentu. Już od chwili począł chwytać jakieś dziwne słowa, nastawił tedy uszu. Od bliskiej grupy ludzi szedł szmer głośny. Z podniesioną do postawienia kroku nogą posłyszał początek, ale zanim się doczekał końca, chlupnął w wodę. Prysnęła wysoko. Mimo że uczuł ją na twarzy, nie przyszło mu na myśl zakląć. Podniósł tylko rękę i przerwał potok wymowy ślusarza. Słuchał.
— Jadą! Jadą! — mówił głos w ciemni.
— O Boże! Ześlij na nich swoje błogosławieństwo!
— I na ich dzieci i na ich mienie.
— Cudny lot... hej orły... hej orły nasze...
— Wszyscy!
— Dusza świetlana idei wzięła tysiąc ciał, aby się wyżyć mogła potężniej... szczytniej...
— Historia zapisze... ten dzień... to miejsce...
— Cicho... cicho... konspiracyjnie...
— Nie będę cicho... za długo byliśmy cicho! Niech żyją!
— Tak! Rzecz się domaga wielkich słów... hymnu...
— W ogóle... czemu się to dzieje w nocy?
— Jak to... a policja...
— Cicho, Władek... tyle razy ci już tłumaczyłem...
— Ale bajki... dziś jest co innego...
— Stulże pan pysk! Proszę najuprzejmiej...
— Kto gada?... hej...
— Cicho... słyszałem, że naczelnik zakonspirowany... służba... wszyscy...
— Aha! Więc będą mowy...
— Kto to gadał o pysku?
— Już poszedł. Daj pan spokój.
— Ale niech ten pan nie przychodzi...
— Dobrze. Powiem mu!
Śmiech się zerwał, ale ucichł zaraz.
— Jadą wszyscy. Powiadam, wszyscy. Tego nie było jak dawna historia!
— Kwiaty... powiadam, kwiaty! Myśl przyszła rankiem i wzięła w welon swój złocisty wszystkie kwiaty, jakie zakwitły w ogrodzie. Niesie je do BOGA. Oto, powie mu, co znalazłam w ogrodzie. Nie daj go podeptać... nie daj! Takie wydaje kwiaty...
— A jednak nie wolno kwitnąć... strengstens verboten57...
— Cicho... cicho... nie słyszę dudnienia szyn, a przecież ja jestem od słyszenia, jak dudnią szyny...
— Chroń ich Panienko Najświętsza!
— Wszyscy wstali przed świtaniem... biali starcy... cudne kobiety...
— Pany... chłopy... chłopy... pany...
— Kwiat narodu!
— Cicho, cicho! — doleciało z dali — Delegacje z wieńcami naprzód!
— I czemuż to tutaj? Taka dziura!
— Dokument... Znak... Gdzie indziej... nie wolno.
Ktoś zbliżył się szybko do grupy.
— Kolego... a gdzie Prezes, nie mogę go znaleźć!
— Prezes?... Zajrzyj do bufetu.
Skądś, z dalsza dobiegła komenda.
— Porządek! Baczność! Chodem marsz!
— Do jakichże cudnych zórz płyniecie duchy... na jakiż jasny szczyt?
— Poeto... potem... potem...
Zaszeleściło wokół, jakby wieńce tarły się o siebie w ciemku58 liśćmi lauru i szarfami o złotych napisach.
Zawiadowca chwiał się na nogach jak pijany.
Ślusarz, włożywszy młotek do torby, oburącz ujął go za łokieć.
— Jezus Maria! Cóż to wielmożnemu panu naczelnikowi!
— Nic, nic! — odparł. — Herr Gott59... i żadnej instrukcji! A może co jest! Może telefon... nikogo nie było przy aparacie... Herr Gott!
Porwał się za głowę i z miejsca ruszył pędem do biura.
Leciał. Woda bryzgała mu na twarz, na piersi, na czapkę, tryskała wokoło tak, że ludzie rozskakiwali się przed nim.
W biurze stukał aparat. Puścił pasek i wpił się weń wzrokiem.
— Sechs Wagen
Uwagi (0)